[Recenzja] Rush - "Caress of Steel" (1975)



Jeszcze w tym samym roku, gdy ukazał się drugi album Rush, "Fly by Night", muzycy zdążyli nagrać i wydać swoje kolejne dzieło. "Caress of Steel" stanowi kolejny wyraźny krok w stronę ambitniejszego grania i dłuższych, bardziej złożonych form muzycznych. Zarazem uświadamia jednak, że zespół jeszcze nie był gotowy całkowicie zerwać ze swoimi hardrockowymi korzeniami. Energetyczny otwieracz "Bastille Day", z agresywnie wykrzyczanym przez Geddy'ego Lee tekstem, pokazuje jak silny był wciąż wpływ na Kanadyjczyków zespołów pokroju Led Zeppelin. To jednak jeden z lepszych kawałków w ich wczesnym dorobku. Zdecydowanie nie mogę tego powiedzieć o do bólu sztampowym "I Think I'm Going Bald", zainspirowanym twórczością... Kiss (sam tytuł jest nawiązaniem do ich kawałka "Goin' Blind", zresztą dużo lepszego). "Lakeside Park" to powrót do zeppelinowania - kawałek brzmi jak skrzyżowanie "The Lemon Song" i "Ramble On", ale efekt jest dość przeciętny.

O ile żaden z tych trzech pierwszych utworów nie przekracza długości pięciu minut, tak dwa pozostałe są już znacznie dłuższe. Dwunastominutowy "The Necromancer" i dwudziestominutowy "The Fountain of Lamneth" składają się jednak z kilku wyraźnie odrębnych części (odpowiednio trzech i sześciu), które spokojnie można by wziąć za odrębne kawałki, gdyby nie warstwa tekstowa. Muzycznie nie mają ze sobą wiele wspólnego. Z jednym wyjątkiem - "In the Valley" i "The Fountain", czyli pierwsza i ostatnia część "The Fountain of Lamneth", stanowią swoje lustrzane odbicie, tzn. składają się z tych samych motywów, granych w odwrotnej kolejności. W obu suitach pojawiają się ciekawe momenty (szczególnie te instrumentalne, w których muzycy mogą pokazać swój talent i umiejętność zespołowej interakcji), ale brakuje im spójności. Brzmią tak, jakby zespół na siłę powrzucał jak najwięcej motywów i solówek, nie potrafiąc stworzyć stopniowo i logicznie rozwijających się kompozycji. A szkoda, bo w ten sposób zmarnowało się parę fajnych pomysłów, które można było zaprezentować w mniej pretensjonalnej i chaotycznej formie. Najgorsze, że takie podejście zostało później podchwycone przez różne okropne zespoły w rodzaju Dream Theater, a nieznający się na muzyce dziennikarze muzyczni wmówili słuchaczom, że na tym właśnie polega rock progresywny. W rzeczywistości nie chodziło w nim przecież ani o techniczne popisy, ani o granie długich, przeładowanych tymi popisami utworów, w których nic nie trzyma się kupy. Chodziło o twórcze poszerzenie granic rocka. A tego ani w twórczości Rush, ani tym bardziej jego naśladowców, zwyczajnie brak.

"Caress of Steel" to oznaka zagubienia zespołu, który z jednej strony nie potrafił odciąć się od swoich korzeni, a z drugiej - kompletnie nie miał pojęcia, jak grać bardziej ambitną muzykę. Muzykom nie można odmówić sporych (zwłaszcza jak na zespół hardrockowy) umiejętności technicznych, ale na tym albumie tak bardzo nie potrafią wykorzystać ich we właściwy sposób, że stają się wadą. Tylko pogłębiają ogólny chaos, szczególnie w "The Fountain of Lamneth", gdzie kolejne motywy są wprowadzane z taką intensywnością i kompletnie z dupy, że za cholerę nie mam pojęcia dokąd zespół tu zmierza i co chciał osiągnąć. I, jak podejrzewam, sami muzycy tego nie wiedzieli. Longplay zupełnie zasłużenie okazał się komercyjną klapą. Szkoda tylko "Bastille Day", który jest całkiem fajnym kawałkiem i nie zasłużył sobie na takie towarzystwo.

Ocena: 5/10



Rush - "Caress of Steel" (1975)

1. Bastille Day; 2. I Think I'm Going Bald; 3. Lakeside Park; 4. The Necromancer; 5. The Fountain of Lamneth

Skład: Geddy Lee - wokal i bass; Alex Lifeson - gitara; Neil Peart - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Terry Brown - recytacja (4)
Producent: Rush i Terry Brown


Komentarze

  1. Zaciekawiło mnie, co kryje się pod "nieznający się na muzyce dziennikarze". Mógłbyś to rozwinąć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic się nie kryje, mam na myśli dokładnie to, co napisałem ;) Dziennikarze piszący/mówiący profesjonalnie o muzyce często nie mają o niej pojęcia, opierają się na swoich subiektywnych odczuciach i zajmują wyłącznie pewną wąską niszą (np. jednym podgatunkiem rocka), a w rezultacie promują absolutnie wtórnych i bezwartościowych wykonawców, bo innych nie znają lub świadomie ignorują. Częsty przypadek wśród redaktorów Teraz Rocka. Nie można też zapomnieć o niespełnionych muzykach, którzy ostatecznie zostali dziennikarzami. Tacy piszą głównie w prasie o instrumentach i skupiają na technicznych zagadnieniach, a zwykle też mają ograniczone horyzonty muzyczne. Podejrzewam, że to właśnie oni wypromowali Dream Theater, zachwyceni technicznymi możliwościami muzyków (kiedyś też tak chcieli grać), a przez słabe osłuchanie nie dostrzegający, że ich kompozycje to chaotyczne zlepki mnóstwa motywów i solówek, o szczątkowych i słabych melodiach, będące wyłącznie pretekstem do popisywania się umiejętnościami.

      Usuń
    2. Są też oczywiście dziennikarze, których rola ogranicza się do pisania ulotek reklamowych dla firm fonograficznych (czyt. pozytywnych recenzji słabych nowości). Po co mają się w ogóle znać na muzyce?

      Usuń
  2. Kurde, nie sądziłem, że Kiss będzie tu kiedyś w jakimś aspekcie "królował" nad Rushem. Żeby nie było - uważam Rush za sporo lepszy zespół. Ale jednak... :)

    A co do albumu, to nie wydaje mi się jakiś słabszy od poprzednich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na poprzednich nie ma udawania, że kilka różnych utworów to jeden, ani wprowadzania tak wielu motywów jak się da tylko po to, żeby były, a nie miały żadnego celu ani sensu.

      Usuń
    2. Dla mnie w takim "The Fountain of Lamneth" tylko solówka Pearta nie pasuje. Nie mówię, że całość jest mega spójna (również przez te długie pauzy między poszczególnymi częściami), ale niesamowicie podoba mi się jego zawartość ("No One at the Bridge" wręcz uwielbiam).

      Usuń
    3. A dla mnie to kompletny chaos.

      Usuń
  3. Mnie ten album zaskoczył tym, jak bardzo mi się spodobał. Jasne, słychać tu nieopierzenie , jednak naprawdę doceniam ambicję zaprezentowaną przez zespół, plus, na moje ucho, The Necromancer, jest niemalże zapomnianym klasykiem Rush - nie znajduję praktycznie nic do krytyki w tym kawałku. Największym minusem jest ostatnia suita, pokracznie podzielona i niespójna, chociaż nawet tutaj nie odmówię przyjemnej "słuchalności". Wpływy Zeppelinów są dla mnie wyczuwalne, ale w tak niewielkim stopniu, że zupełnie mi to nie przeszkadza - przeważa raczej kiełkująca "rushowatość" grania. Lifeson chyba najbardziej zwraca na siebie uwagę na albumie. Naprawdę bardzo kreatywne solówki i partie gitarowe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hahaha. Dobra recenzja. A nazwanie przypadkiem Dream Theather okropnym zespołem zasługuje na sympatię dla recenzenta :). Generalnie Geddy Lee nazwał tą płytę kupą gówna i po latach sam dziwił się jak mogli nagrać takie gówno. Ano proszę Państwa, zanim zostanie się geniuszem, jakieś gówno się popełni, bo mało kto zostaje od razu geniuszem. Geniusz to proces. Trudno było oczekiwać że ten zespół zadebiutuje na poziomie Moving Pictures czy Hemispheres. Nie ma też co być zbyt srogim dla tej płyty. To była próba, nie ma obciachu, przymiarka do większych form, dokument umiejętności i etapu w rozwoju. Jest sporo dobrych momentów. Rush to wyjątkowy band. Stworzyli własny, charakterystyczny i unikalny styl. I pozostawili wspaniałe dziedzictwo.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024