[Recenzja] Rush - "A Farewell to Kings" (1977)



Pożegnanie z królami? Raczej z drugorzędnym zespołem hardrockowym, który nie potrafił właściwie wykorzystać swoich ponadprzeciętnych - jak na ten styl - umiejętności. Na tym albumie Kanadyjczycy zaproponowali zupełnie nową jakość. No dobrze, trochę tego hard rocka jeszcze tu jest. Przede wszystkim w singlowym "Closer to the Heart" (pierwszym prawdziwym przeboju Rush poza ojczyzną). Z początku łagodna, przebojowa piosenka w pewnym momencie nabiera hardrockowego czadu, jakiego nie powstydziłyby się grupy w rodzaju UFO czy Thin Lizzy. To wyjątkowo krótki i prosty kawałek. Ale już w tytułowym "A Farewell to Kings" i "Cinderella Man" trio umiejętnie łączy czad z bardziej wyrafinowaną i skomplikowaną grą. Zwraca uwagę ciekawe, jakby nieco nowofalowe, ale odpowiednio ciężkie brzmienie. Z krótszych utworów jest tu jeszcze urokliwa, balladowa miniaturka "Madrigal".

A reszta albumu to już bardziej rozbudowane kompozycje. "Xanadu" i "Cygnus X-1 Book I: The Voyage", choć przekraczają długość dziesięciu minut, są o wiele bardziej zwarte od wcześniejszych eksperymentów zespołu z bardziej złożonymi formami. Przede wszystkim nie mamy tu do czynienia z kilkoma krótszymi kawałkami udającymi całość - obie kompozycje stanowią bardziej monolityczną całość, co osiągnięto tak prostym sposobem, jak... powtarzanie pewnych motywów w różnych fragmentach utworów. Choć wciąż można zarzucić, że tych motywów i rytmicznych łamańców jest po prostu zbyt wiele, jak na jeden utwór. Szczególnie w "The Voyage" może od tego rozboleć głowa (a jeśli nie od tego, to od drażniących pisków Geddy'ego Lee). Mimo wszystko słychać, że zespół zmierzał w dobrym kierunku, ucząc się na błędach. Warto zwrócić uwagę, że w obu tych utworach brzmienie zostało wzbogacone o syntezatory, które wcześniej były na albumach grupy praktycznie nieobecne (nie licząc wstępu "2112"). Za to wraz z kolejnymi longplayami ich rola ciągle rosła.

"A Farewell to Kings" to udane rozpoczęcie dojrzałego okresu Rush. Wraz z tym albumem, zespół na dobre opuścił drugą ligę hard rocka i w końcu znalazł swój własny styl, czerpiący zarówno z wspomnianego stylu, jak i z niektórych elementów rocka progresywnego, dodając do tego pewne nowocześniejsze rozwiązania.

Ocena: 8/10



Rush - "A Farewell to Kings" (1977)

1. A Farewell to Kings; 2. Xanadu; 3. Closer to the Heart; 4. Cinderella Man; 5. Madrigal; 6. Cygnus X-1 Book I: The Voyage

Skład: Geddy Lee - wokal, gitara basowa, gitara akustyczna, syntezatory; Alex Lifeson - gitara, syntezatory; Neil Peart - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Terry Brown - głos (6)
Producent: Rush i Terry Brown


Komentarze

  1. czy Twoje zdanie o tym albumie w międzyczasie się jakkolwiek zmieniło? z czystej ciekawości pytam, bo może słuchałeś jeszcze po napisaniu recenzji ponownie tego wydawnictwa. przeczytałem nieco recenzji i wiem, że słuchasz dużo progresywnego rocka, albo raczej znasz dosyć sporo albumów z tego gatunku. w związku z tym, mam pytanie odnośnie pewnego utworu, a dokładnie zamykającym "The Voyage"; w minucie 6:25 jest całkiem ciekawy moment, bardzo takie coś mi się podoba i stąd pytanie - czy jesteś w stanie polecić coś podobnego? w sensie bardziej epicki, szczególnie wokalnie, ale i oczywiście instrumentalnie (The Court Of The Crimson King bardzo mi się spodobał, a tam też takie bardziej epickie granie właśnie jest, przynajmniej dla mnie), progresywny rock, bo ostatnio przez Twoje recenzje mam ochotę na właśnie takie granie. ponadto, uwielbiam wokale tego typu i ogólnie zaśpiewki, jakoś wpadło mi to w ucho (głównie za sprawą grania z lat '80, bo albumów z tej dekady przesłuchałem najwięcej). wspomniałeś w recenzji jednak, że w tym utworze jest dużo pisków wokalisty, co pewnie by utrudniło rekomendacje. no, ale chodzi głównie o taki epicki prog pod względem instrumentalnym i wokalnym, chętnie posłucham czegoś nowego

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta recenzja była napisana od nowa jakieś kilkanaście miesięcy temu, więc raczej jest aktualna.

      Ten fragment, o którym wspominasz, nie skojarzył mi się z niczym konkretnym. Ale jeśli interesuje Cię rock progresywny, to w pierwszej kolejności polecałbym dokładne zapoznanie się z dyskografiami tych najsłynniejszych grup (Pink Floyd, King Crimson, Yes, Genesis, ELP, Jethro Tull), oraz tych mniej znanych, ale bardzo ciekawych (np. Gentle Giant, Van der Graaf Generator, Magma, Gong, Soft Machine, Caravan, Matching Mole, Hatfield and the North, Henry Cow, Art Bears, Univers Zero, Samla Mammas Manna, Popol Vuh, Can, Faust, Amon Duul II, Embryo, Ash Ra Tempel, Agitation Free, Tangerine Dream, Heldon, Frank Zappa, Captain Beefheart i wielu, wielu innych, których tu polecałem lub polecę).

      Usuń
    2. szkoda co do tego fragmentu, no ale mniejsza, może kiedyś coś podobnego znajdę. poza tym, dzięki za propozycję; Pink Floyd z grubsza znam, ale jakoś nigdy mnie nie przekonywało (teraz, jak i wcześniej w sumie, nie lubuję okresu z Sydem, późniejszy jest dobry, najbardziej chyba lubię WYWH, klasycznie tak myślę), kilka dni temu sprawdziłem także debiut King Crimson i jest rzeczywiście świetny, reszta najsłynniejszych to raczej znana mi tylko na razie z nazwy. podobnie jak druga część, choć tutaj mniej kojarzą mi się nazwy niektórych wykonawców. ostatnio zaś słuchałem debiutu Gentle Giant, ale zgaduję, że na późniejszych wydawnictwach (szczególnie Ośmiorniczce) rozwinęli się sporo i lepiej to brzmi, bo tutaj podejrzewam, że jest to dopiero zalążek tego wszystkiego

      Usuń
    3. Pink Floyd z Sydem Barrettem jest specyficzny, bo to bardziej psychodelia niż prog. Moim zdaniem najciekawszy jest okres 1968-73, wtedy zespół robił najbardziej kreatywne rzeczy.

      King Crimson w podobnym stylu do debiutu nagrał jeszcze trzy kolejne płyty. Ale najlepsze jest to, że zespół cały czas się rozwijał i sięgał po nowe inspiracje, a przecież na tym powinien polegać prog. Przy tym cały czas grupa trzymała bardzo dobry poziom.

      Gentle Giant na debiucie jest jeszcze niezbyt oryginalny i zachowawczy, najlepsze rzeczy stworzył w latach 1971-75.

      Poza wspomnianym wyżej możesz jeszcze sprawdzić Van der Graaf Generator z lat 1970-76, Yes z "Close to the Edge", Jethro Tull z "Thick as a Brick", Genesis z "Foxtrot" i debiut ELP. Jak to zrobisz i opiszę, wrażenia, to będę mógł coś dalej poradzić.

      Usuń
    4. dla mnie tym ciekawszym okresem jest raczej 1973-1979, bo bardziej przystępne; nie za bardzo przepadam za psychodelią, więc wszystkie przed praktycznie w ogóle mi się nie spodobały - z małym wyjątkiem, bo Atom Heart Mother nie był wcale taki zły i jakoś mi tam wpadł w ucho.
      jeśli chodzi o KC, to już poznałem także "In the Wake of Poseidon" oraz "Lizards". pierwszy nadal mi się podobał, bo to kontynuacja pomysłów z debiutu, a i Lake jest nadal na wokalu. drugi natomiast nieco mnie znużył, bo jest na nim sporo jazzowych improwizacji, albo zahaczające o nie, a to dla mnie jeszcze niepoznane rejony. poza tym, wokal był strasznie nudny i to też odrzuciło.
      do reszty zabiorę się pewnie za jakiś czas, może jeszcze w tym tygodniu, bo w ten weekend wolałem bardziej przystępne rzeczy sobie posłuchać i odświeżyć kilka albumów, by na RYMie ewentualnie oceny pozmieniać czy z playlisty wyrzucić

      Usuń
    5. Psychodelia ma różne oblicza - może być taka baśniowa, jak u barrettowskiego Pink Floyd, bardziej ćpuńska i garażowa, w stylu The 13th Floor Elevators, folkowa niczym u The Byrds, jazzująco-humorystyczna w duchu Gong, bluesowa w wydaniu Cream czy hardrockowa w przypadku Hendrixa, albo jeszcze inna na wiele różnych sposobów. Skreślanie tak bogatego nurtu to błąd, ale pewnie kiedyś trafisz na wykonawcę, dzięki któremu przekonasz się do innych. Skoro jednak psychodelia na razie odpada, to spra część krautrocka i sceny Canterbury niestety też.

      Też nie przepadam za wokalem na "Lizard", ale muzycznie jest to bardzo interesujące rozwinięcie i wzbogacenie stylu. Fakt, że jest to muzyka mniej przystępna. Sam nie mogłem długo się przekonać i wyżej stawiałem "Posejdona", do którego dziś mam bardziej mieszane odczucia, bo w pierwszej połowie trochę za bardzo próbuje być "Dworem Karmazynowego Króla II", przy czym same kompozycje są słabsze, a dopiero w drugiej zaczyna się dziać coś ciekawszego i odkrywczego. Kolejny po "Lizard" album "Islands" jest chyba jeszcze bardziej jazzowy, ale i nieco łatwiejszy w odbierze. A trzy pozostałe albumy z lat 70. to kolejna zmiana stylu, na granie momentami bliższe fusion z okolic Mahavishnu Orchestra. Powinieneś jednak polubić "Red", bo tam pojawia się więcej nawiązań do stylu z dwóch pierwszych płyt. Gdybyś jednak przekonał się do jazzu (i psychodelii), to warto z King Crimson przejść do sceny Canterbury (Soft Machine, Caravan, Gong, Matching Mole, Hatfield and the North, National Health, itd.) albo do krautrockowego Embryo. Jeśli jednak upierasz się przy symfonicznym rozmachu, to idź do Yes ("Close to the Edge" przede wszystkim, ale też "Fragile", "Relayer", "Going for the One"), Emerson, Lake & Palmer (cztery pierwsze albumy), Jethro Tull ("Thick as a Brick") i Genesis ("Foxtrot", "Selling England by the Pound"), albo nawet zaryzykuj z Van der Graaf Generator, który łączył symfoniczny prog z free jazzem ("H to He...", "Pawn Hearts", "Godbluff", "Still Life").

      Usuń
    6. cóż, jakoś nigdy mnie do tego nie pociągało i wolałem utwory bez jakichś udziwnień. dwóch przedstawicieli wymienionych przez Ciebie odmian tego gatunku znam. Cream w wersji studyjnej jest dla mnie całkiem dobre, choć z tego co wiem (głównie z Twoich recenzji), na koncertach wypadali o wiele lepiej. te także sobie sprawdzę, ale nie wiem na razie kiedy. Hendrix to świetne granie, szczególnie debiut. koncertowo - też niestety nie wiem, ale podobnie jak Cream mam w planach poznać. co do tych obu scen, to prędzej czy później i tak chcę je sprawdzić, a nawet już sobie zapisałem zespoły, także z Twoich rekomendacji spod różnych recenzji. o King Crimson to już pisałem, ale nadal jakoś ochoty zebrać na te ich dalsze wydawnictwa nie mogę. za same rekomendacje bardzo dziękuje i mam nadzieje, że będzie to dla mnie miła odmiana od tego, co do tej pory aż nadto słuchałem

      Usuń
    7. Wspaniała płyta cudownie łącząca artyzm, wirtuozerię i przebojowość. Każdy utwór, z uwagi na idealny balans wcześniej wymienionych atutów, jest dla mnie czymś w rodzaju "muzyki klasycznej" szeroko pojętej muzyki popularnej. Najbardziej cenię dwie dziesięciominutowe epiki - Xanadu i Cygnus X-1 - to, co się w nich dzieje, przechodzi ludzkie pojęcie :).

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)