[Recenzja] Rush - "Rush" (1974)



Kanadyjskie trio Rush zostało założone w 1968 roku przez gitarzystę Alexa Lifesona (właść. Aleksandara Živojinovicia, syna serbskich emigrantów), perkusistę Johna Rutseya i śpiewającego basistę Jeffa Jonesa. Miejsce tego ostatniego szybko zajął Geddy Lee (właść. Gary Lee Weinrib, syn żydowskich emigrantów z Polski). Na początku swojej działalności muzycy grali najzwyklejszy hard rock o bluesowym zabarwieniu. Wczesne dokonania zespołu wywołują skojarzenia przede wszystkim z Cream, Led Zeppelin i - głównie ze względu na wysoki, kobiecy wokal Lee - Budgie. Całkowicie w takiej stylistyce utrzymany jest debiutancki, eponimiczny album Rush.

Dominują tu proste, energetyczne i dość banalne, ale mimo wszystko dość przyjemne kawałki w rodzaju "Finding My Way", "Need Some Love", "Take a Friend" i "In the Mood". Nieco ciekawiej robi się w "What You're Doing" za sprawą naprawdę fajnych riffów i bardziej zadziornego brzmienia. W "Before And After" smaczkiem jest długi balladowy wstęp, kontrastujący z bardzo czadową częścią główną. Najlepsze wrażenie robią jednak dwa najdłuższe utwory, kończące każdą ze stron winylowego wydania. "Here Again" to klasyczna bluesrockowa ballada, ze świetnymi solówkami Lifesona. Natomiast "Working Man" to potężny utwór o nieco jamowej strukturze, przypominający bardziej złożone kompozycje Led Zeppelin i koncertowe improwizacje Cream, a nawet mogący kojarzyć się z debiutem Black Sabbath. Zdecydowanie najciekawszy moment we wczesnej dyskografii Rush.

Zaletą pierwszego albumu Kanadyjczyków jest z pewnością jego surowe brzmienie, pozbawione zbędnych nakładek i udziwnień, dzięki czemu ma niemal koncertowy charakter, a każdy z instrumentalistów zdaje się pełnić tak samo istotną rolę. Pod względem stylistycznym jest to, niestety, bardzo wtórne granie i spóźnione o dobre pięć lat względem brytyjskich zespołów. Dopiero na kolejnych wydawnictwach Rush zyska własną tożsamość. A debiut to album przede wszystkim dla miłośników klasycznego hard rocka.

Ocena: 6/10



Rush - "Rush" (1974)

1. Finding My Way; 2. Need Some Love; 3. Take a Friend; 4. Here Again; 5. What You're Doing; 6. In the Mood; 7. Before And After; 8. Working Man

Skład: Geddy Lee - wokal i bass; Alex Lifeson - gitara; John Rutsey - perkusja
Producent: Rush


Komentarze

  1. Bardzo lubię ten pierwszy hard rockowy etap kariery Rush i bardzo lubie ten album. Pamiętam jak wiele lat tenu ten zespół w ogóle do mnie nie trafiał (ale byłem wtedy głupi;)). Nie ma chyba drugiej takiej grupy jak Rush, która by tak doskonale łączyła hard rocka z rockiem progresywnym. Chyba że Paweł coś tam z archiwum wygrzebał;). A jeśli chodzi o ten album to moimi faworytami są Here Again i Finding My Way.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest trochę zespołów, które łączyły hard i prog rock, z lepszym lub gorszym skutkiem. Tak na szybko, świetnie wychodziło to grupie T2 (album "It'll All Work Out in Boomland"), a wręcz genialnie zespołowi Gentle Giant (na pierwszych siedmiu longplayach).

      Usuń
    2. Lubię tę płytę w całości. Dwie następne wybiórczo. A potem to już wiadomo o co chodzi...

      Usuń
  2. No tak tylko czytając recenzje Gentle Giants wyraźnie widać że ich muzyka jest bardzo trudna dla klasycznego rockowego ucha. Rush od razu wciąga i jedynie wokal może odrzucać. To jest właśnie fenomen tej grupy że nawet rozbudowane i progresywne utwory są przebojowe i melodyjne. Muzycy nie kombinują za wszelką cenę i nie przeciągają kompozycji w nieskończoność. Za to ich uwielbiam. A na dodatek ostro łoją czego brakuje mi u wielu grup progresywnych. Wracając do Gentle Giants to od jakiej płyty polecasz poznawanie ich muzyki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak tak czytam ten Twój opis Rush, to doskonale pasuje on do Gentle Giant ;) Choć faktycznie może to być trudniejsza w odbiorze muzyka. Bo Rush to w gruncie rzeczy hardrockowa kapela, która kombinowała trochę więcej z metrum i tego typu sprawami, niż standardowy zespół hardrockowy. A Gentle Giant to zabawa przeróżnymi konwencjami, czerpanie inspiracji z muzyki dawnej, jazzu, folku, ale wciąż jest to zdecydowanie rockowe (a czasem hardrockowe) granie. Na początek najlepiej poznać debiutancki "Gentle Giant", bo jak na ten zespół jest dość konwencjonalny. A potem słuchać po kolei wszystkich albumów do "Free Hand", a nawet "Interview" włącznie. I nie zniechęcać się, jak coś od razu nie podejdzie, tylko za jakiś czas dać kolejną szansę ;)

      Usuń
  3. Muszę spróbować. Ale z wieloma grupami prog rockowymi mam problem bo ewidentnie za bardzo kombinują i nie czuję w tym spójności Np. ELP we większości do mnie nie przemawia z wyjątkiem debiutu i płyty z Cozy Powellem. Niektóre utwory są tak przekombinowane że dla mnie jest to zupełnie niestrawne a nawet powiem że niepotrzebne. Bo słuchając tych utworów widzę w nich potencjał na dobre rockowe kompozycje, które po odrzuceniu tych wszystkich udziwnień na pewno by zyskały. Obecnie "męczę" płyty Genesis i coraz bardziej mi sie podobają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz jestem już pewien, że to zespół dla Ciebie ;) Muzycy Gentle Giant zawsze potrafili mierzyć siły na zamiary. Tak samo jak Rush czy Pink Floyd. Chociaż Floydom zdarzało się przeszarżować i przecenić swoje umiejętności ("Atom Heart Mother", studyjna "Ummagumma"), podobnie muzykom Rush (nie bardzo rozumiem sens tych wszystkich długich "suit", będących de facto kilkoma krótkimi utworami, zazwyczaj zupełnie nie powiązanymi ze sobą pod względem instrumentalnym). Olbrzymowi nie zdarzyło się to nigdy ;) Członkowie tego zespołu to fenomenalni kompozytorzy i instrumentaliści. Chociaż nie wszyscy, bo gitarzysta żadnym wirtuozem nie jest. Ale za to doskonale zna swoje ograniczenia i nie próbuje kombinować, tylko gra proste, rockowe riffy i solówki. Zupełnie inne podejście, niż u Keitha Emersona czy Ricka Wakemana, którzy uważali się za nie wiadomo kogo i przez ich popisy utwory ELP i Yes często są tak bardzo żałosne i patetyczne. W dodatku grając je, byli śmiertelnie poważni. Podczas gdy Gentle Giant prezentował bardzo luźne, zabawowe podejście do grania. Utwory zespołu są krótkie (nigdy nie trwają powyżej 10 minut, zazwyczaj nawet nie 5), ale bardzo treściwe i bez zbędnego kombinowania - wszystko jest tam na właściwym miejscu, nie ma żadnych niepotrzebnych dźwięków, żadnych dłużyzn ani smęcenia. Trudność ich muzyki polega natomiast na tym, że bardzo chętnie stosowali kontrapunkt - prowadzenie kilku melodii jednocześnie. Przy wielu utworach można odnieść wrażenie, że każdy instrument gra co innego, a wokalista śpiewa jeszcze inną melodię. Przy pierwszym, drugim, a nawet trzecim przesłuchaniu może to sprawiać wrażenie chaosu. Ale tak naprawdę wszystko tam się doskonale ze sobą zazębia. Dlatego trzeba wielu przesłuchań, nie przywiązywać się do swojego pierwszego wrażenia.

      Jak już ogarniesz jakieś albumy, to chętnie przeczytam Twoje opinie pod właściwymi recenzjami ;)

      Usuń
    2. Ach, zapomniałem dodać, że muzycy Gentle Giant byli także fenomenalnymi aranżerami. To słychać np. w partiach instrumentów smyczkowych, które dość często się pojawiają na ich albumach. Są zaaranżowane naprawdę pomysłowo i ze smakiem, niemalże jak w muzyce klasycznej i w ogóle nie brzmią kiczowato, jak u większości rockowych wykonawców, gdy zdecydują się dodać smyczki.

      Usuń
    3. Zapomniałem dodać że zaintrygowałeś mnie tym T2. Postaram się dotrzeć również do tej grupy. Raz jeszcze dzięki.

      Usuń
    4. Różnica między ELP a Yes jest taka że Yes nagrał świetne a przede wszystkim charakterystyczne Close to the Edge na którym rzeczywiście się popisują jak solówki a'la Malmsteen oraz podobną Relayer tylko mniej konwencjonalną a ELP jest bardzo nijakie, taka sztuka dla sztuki i chwilowe popisy które sa jakby wyrwane z kontekstu a poza tym nie nagrał ani jednej równiej i wybitnej płyty.

      Usuń
    5. Ale takich powszechnie cenionych albumów to ELP nagrali chyba jednak więcej od Yes. Są one nierówne, zwykle dominują na nich jakieś pretensjonalne popisy lub wygłupy (poza debiutem), ale dobrych momentów nie brakuje. I przynajmniej mieli bardzo dobrego wokalistę. A jak Lake przygrywał sobie tylko na gitarze, a Emerson siedział cicho, to już było naprawdę dobrze.

      Usuń
  4. No to mnie teraz nakręciłeś:-) Na pewno sięgnę szybko po Gentle Giants i dam znać. Wielkie dzięki za wyczerpujący komentarz. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam Rush z okresu 76-84, ale te pierwsze hard rockowe płyty niestety ani trochę mi nie podchodzą. Na debiutanckim "Rush" wszystkie utwory zlewają się dla mnie w jedną całość, ewentualnie prócz "Here Again", ale i ten utwór jest dla mnie potwornie nudny (choć końcowe solówki są świetne!). Rozumiem, że wielbiciela klasycznego hard rocka może ten album zachwycić, ale osobiście dałbym za to maksymalnie 4/10.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziwna sprawa z tym debiutem. To bardzo dobry krążek, ale ...no właśnie. Wszyscy dziś patrzą na ten krążek przez pryzmat późniejszych, bardziej znanych progresywnych dokonań. Tymczasem, gdyby Rush przykładowo rozpadł się po wydaniu debiutu, to jestem pewien, że dziś ten album byłby wymieniany jednym tchem obok innych wielkich dzieł rockowych lat 70-tych :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie byłby. Takich płyt, jak ta, powstało wtedy setki. Nierzadko lepszych od tej, wypełnionych bardziej charakterystycznym materiałem. Wymienić można debiuty takich grup, jak T2, High Tide, Night Sun czy Lucifer's Friend. Jakoś nie wymienia się ich jednym tchem obok albumów Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath, choć tylko nieznacznie im ustępują. Debiut Rush to tylko niezła, spóźniona o dobre pięć lat odpowiedź na to, co grały trzy wspomniane brytyjskie grupy. Kanadyjczycy dopiero w drugiej połowie lat 70. wypracowali własny, ciekawy styl, który przyniósł im uznanie. A ten album po prostu niczym się nie wyróżnia - nie tylko na tle dyskografii zespołu, ale całej muzyki.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024