[Recenzja] Porcupine Tree - "The Incident" (2009)



"The Incident" to kolejny ukłon Porcupine Tree w stronę rocka progresywnego, choć z wciąż obecnymi wpływami współczesnego mainstreamu rockowego oraz metalowymi wstawkami. Album składa się z dwóch płyt, aczkolwiek wydano też budżetową wersję z całym materiałem na jednym kompakcie. Pierwszy dysk zawiera 55-minutową kompozycję tytułową podzieloną na czternaście ścieżek. Tak przynajmniej sugerował sam Steven Wilson. W rzeczywistości jest to czternaście różnych utworów, nietworzących razem logicznej całości, pomimo płynnych przejść, a jedynie ze spójną warstwą tekstową. Na drugą płytę trafiły cztery kawałki niezwiązane tekstowo z poprzednimi, ani ze sobą nawzajem.

Tytułowa pseudo-suita składa się głównie z miniatur, trwających około dwóch minut. Część z nich to po prostu niepotrzebne interludia (np. "Occam's Razor", "The Yellow Windows of the Evening Train" czy najbardziej bezsensowny, pogłębiający wrażenie chaosu metalowy riffowiec "Circle of Manias"). Inne mają bardziej piosenkową formę (tutaj warto wyróżnić uroczy "Kneel and Disconnect" - chyba najładniejszą kompozycję w całej karierze Wilsona i na tyle krótką, że nie dało się jej spieprzyć). Jest tu też kilka dłuższych fragmentów, które same w sobie sprawiają wrażenie posklejanych z niepasujących do siebie części ("The Blind House", "Drawing the Line", "The Incident", "Octane Twisted"). Najdłuższy, dwunastominutowy "Time Flies" to z kolei wariacja na temat floydowskiego "Dogs", tylko dużo nudniejsza od pierwowzoru, zwłaszcza w warstwie wokalnej. Choć to w sumie jeden z bardziej udanych momentów tego albumu, całkiem logicznie się rozwijający, bez żadnych niepotrzebnych metalowych dodatków. Czyli jednak da się w ten sposób komponować, nawet będąc Stevenem Wilsonem. Pomijając wspomniany "Kneel and Disconnect", lepiej wypada tylko "I Drive the Hearse" - naprawdę calkiem ładny utwór, oparty głównie na akompaniamencie gitary akustycznej i instrumentow klawiszowych, z nienajgorszym śpiewem, do tego ozdobiony ostrzejszą, bardzo gilmourowską solówką. Szkoda tylko, że nie kończy się tuż po niej, bo ostatnie dwie minuty to już tylko wysilone, monotonne smęcenie.

Nagrania z drugiego dysku, choć w teorii nie są bonusami, sprawiają właśnie takie wrażenie. Zamieszczono tu trochę anemicznego smęcenia ("Flicker", "Black Dahlia") i jeszcze więcej anemicznego smęcenia, ale dopełnianego metalowymi wstawkami ("Bonnie the Cat", "Remember Me Lover"). Takich kawałków zespół nagrał wcześniej dziesiątki, nierzadko robiąc to lepiej, więc spokojnie można było sobie darować tę drugą płytę. I ewentualnie wydać osobno jako EPkę - zespół więcej by zarobił, fani byliby zadowoleni z nowego wydawnictwa, a ja nie musiałbym tego słuchać. W zupełności wystarczą mi męki związane z przypominaniem sobie regularnych albumów Porcupine Tree, bez przesady żeby jeszcze przesłuchiwać i recenzować poboczne wydawnictwa.

Pierwsza płyta "The Incident" jest kompletnie nieprzemyślanym, chaotycznym zbiorem utworów, które wbrew zamierzeniom twórcy w ogóle nie sprawiają wrażenia jednej całości. Można jednak wyłapać w tym bałaganie kilka całkiem znośnych momentów, a nawet trzy udane utwory, choć dwa dłuższe przydałoby się skrócić. Druga płyta jest natomiast zupełnie niepotrzebnym dodatkiem.

Ocena: 5/10



Porcupine Tree - "The Incident" (2009)

CD1: 1. The Incident (Occam's Razor / The Blind House / Great Expectations / Kneel and Disconnect / Drawing the Line / The Incident / Your Unpleasant Family / The Yellow Windows of the Evening Train / Time Flies / Degree Zero of Liberty / Octane Twisted / The Séance / Circle of Manias / I Drive the Hearse)
CD2: 1. Flicker; 2. Bonnie the Cat; 3. Black Dahlia; 4. Remember Me Lover

Skład: Steven Wilson - wokal, gitara, instr. klawiszowe; Richard Barbieri - instr. klawiszowe; Colin Edwin - gitara basowa, kontrabas; Gavin Harrison - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Porcupine Tree


Komentarze

  1. Podobno to ta druga płyta jest pierwszą, tj. została nagrana jako pierwsza. Okropnie nudny, niespójny album - jak widzę, dla mnie Wilson od pewnego momentu (gdzieś od 2002-2003) stał się mało zjadliwy. Inna rzecz, że nie przepadam za dominującym współcześnie brzmieniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak to jest możliwe, że u faceta inspirującego się tak silnie klasycznym prog-rockiem, pojęcie "rockowej suity" sprowadza się do kilku utworów połączonych w jeden? Nagrywania "suit" to on chyba uczył się od Rush, a nie Pink Floyd czy Genesis :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tego nie rozumiem, te utwory przecież nie mają ze sobą wiele wspólnego, jako całość zwyczajnie się to rozłazi (abstrahując już od jakości). Tu nie ma powtarzających się motywów muzycznych (patrz: "The Wall").
      Nie za bardzo potrafię pojąć, czy Wilson po prostu chce przełożyć muzykę lat 70. na czasy współczesne (co samo w sobie nie jest złe, to raczej naturalny proces; wydaje się zrozumiałe, że człowiek, który dorastając słuchał tych grup, nimi właśnie będzie się przede wszystkim inspirował, a nie muzyką korzenną), czy o coś innego.

      Usuń
  3. Nowy album zbliża się. /Filip

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta, czytałem o tym już wczoraj. Sądząc po singlu, dziesięcioletnia przerwa okazała się zbyt krótka, by zespół (= Wilson) rozgryzł, jak nie popełniać choćby jednego z dotychczasowych błędów.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024