[Recenzja] Scorpions - "Lonesome Crow" (1972)



Niemiecka grupa Scorpions kojarzona jest dziś przede wszystkim jako twórcy kiczowatych ballad i sztampowego hard rocka. Jakież musi być zdziwienie osób znających tylko takie wcielenie zespołu, gdy po raz pierwszy sięgają po debiutancki "Lonesome Crow". Zespół wykonywał wówczas zdecydowanie ciekawszą i bardziej ambitną muzykę. Niektórzy nawet zaliczają ten longplay do krautrocka - specyficznej, eksperymentalnej odmiany rocka progresywnego, granej głównie przez Niemców. Sam zespół odcinał się jednak od sceny krautrockowej. I słusznie, gdyż zawartej tutaj muzyce zdecydowanie bliżej do tego, co proponowali wykonawcy brytyjscy i amerykańscy. Słychać nawiązania i do tzw. wielkiej trójki hard rocka (Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple), i do blues rocka z okolic Ten Years After, a także odrobinę psychodelii i rocka progresywnego w wydaniu Pink Floyd. Takie to były czasy - muzycy mieszali ze sobą różne rodzaje muzyki, próbując z nich stworzyć własny styl, dzięki czemu ówczesna muzyka jest tak różnorodna i wspaniała. Oczywiście, "Lonesome Crow" jest o kilka lat spóźniony względem wspomnianych wykonawców. Nie wnosi też żadnych nowych elementów do rocka. Ale wszystkie zapożyczenia zostały całkiem zgrabne wymieszane, rzadko powodując jednoznaczne skojarzenia z konkretnym wykonawcą.

W chwili nagrywania swojego pierwszego albumu, Scorpions był zupełnie innym zespołem. Także pod względem personalnym. W nagraniu udział wzięli: wokalista Klaus Meine, bracia Rudolf i Michael Schenker na gitarach, basista Lothar Heimberg, a także perkusista Wolfgang Dziony. Trzej ostatni odeszli z grupy niedługo później (choć Michael wrócił na chwilę pod koniec lat 70.), pozostała dwójka występuje w niej do dzisiaj. Skład ten prezentował w tamtym czasie zupełnie inne podejście do grania. Zamiast nieskomplikowanych piosenek o konwencjonalnych strukturach, grał muzykę bardziej swobodną, o jakby jamowym charakterze, a tym samym mniej przewidywalną. Tutaj nie chodzi o łatwo wpadające w ucho melodie i motywy. Można polemizować, na ile wynikało to z tego, że zespół po prostu nie umiał wtedy takich tworzyć. Faktem jest natomiast, że zespół nigdy później nie miał tak dobrego warsztatu instrumentalnego. Znamienne, że najmniej zwracają tutaj uwagę rytmiczne partie gitary Rudolfa Schenkera, często obecne gdzieś na dalszym planie. Za to solowe partie Michaela i gra sekcji rytmicznej są na naprawdę dobrym poziomie. Aż trudno uwierzyć, że młodszy z braci Schenkerów grał później sztampowy hard rock z UFO i różnymi własnymi zespołami, a Heimberg i Dziony całkowicie zniknęli ze sceny muzycznej.  W porównaniu z późniejszymi albumami Scorpions, zwraca uwagę mniejsza ilość partii wokalnych. Meine śpiewa zwykle po kilka wersów, a w jego głosie słychać brak pewności siebie, co było zapewne spowodowane słabą znajomością języka angielskiego (na szczęście, nie zdecydował się na teksty po niemiecku).

Otwierający album "I'm Goin' Mad" jest swego rodzaju przedstawieniem muzyków: najpierw sama perkusja, do której stopniowo dołączają kolejne instrumenty, zaś partia wokalna - częściowo mówiona, częściowo wykrzyczana - pojawia się dopiero w drugiej połowie (wcześniej są jeszcze staromodne chórki). Muzycznie kojarzy się z wczesnym hard rockiem o lekko psychodelicznym zabarwieniu, trochę w stylu Deep Purple z lat 60. Warstwa instrumentalna jest naprawdę przyzwoita, ale wokalna już niezbyt udana. W energetycznym "It All Depends" krótka, bardziej tradycyjna i nieco lepsza, partia wokalna pojawia się prawie na samym początku, zaś reszta kawałka to instrumentalny jam, oparty na nieco funkowej rytmice, lecz zdominowany przez zadziorna gitarę. Przyjemny kawałek ale nic więcej. Najsłabiej na tle całości prezentuje się balladowy "Leave Me", w którym niewiele się dzieje, a staromodne chórki dodatkowo obniżają poziom. A potem, z każdym kolejnym utworem, jest już coraz ciekawiej. "In Search of the Peace of Mind", łączący łagodniejsze momenty z bardziej żywiołowym graniem, charakteryzuje się zupełnie nieprzewidywalną strukturą. Choć może nawet odrobinę za bardzo, bo brakuje w nim spójności. W "Inheritance" również sporo się dzieje, a poukładane jest to w bardziej logiczną całość. W końcu od lepszej strony pokazuje się Meine, śpiewający dużo pewniej. W kolejnym energetycznym utworze, "Action", zespół zbliża się do jazz-rocka za sprawą swingującej gry sekcji rytmicznej. Świetne podsumowanie całości stanowi trzynastominutowa kompozycja tytułowa, składająca się z trzech części, połączonych efektami dźwiękowymi kojarzącymi się z wczesnym Pink Floyd i jego eksperymentami z muzyka konkretną. Muzycy wspinają się tu na wyżyny swoich umiejętności, choć z drugiej strony można zarzucić im braki w warsztacie kompozytorskim - poszczególne części utwory wydają się zespolone na siłę, jakby zabrakło pomysłu na bardziej płynne połączenie.

Świetna gra instrumentalistów i niepopadające w hardrockową sztampę kompozycję, czynią debiutancki album Scorpions jego najbardziej udanym wydawnictwem. Warto też pochwalić produkcję Conny'ego Planka - pod względem brzmienia również jest to najlepszy album zespołu. Szkoda, że po jego wydaniu grupa się rozpadła, a po powrocie w znacznie zmienionym składzie nie zmieniła nazwy. Dziś szyld Scorpions kojarzy się z niemal wszystkim, co najgorsze w muzyce, żeby wspomnieć tylko o banale, kiczu i wtórności. Opinia, jaką zespół wyrobił sobie przez kolejne dekady sprawia, że wielu słuchaczy obawia się sięgnąć po "Lonesome Crow". Z drugiej strony, można też zaobserwować, że wiele osób przecenia jego wartość, porównując go z późniejszą twórczością Scorpions. Przy przyjęciu szerszej perspektywy okazuje się jednak, że zawarta tu muzyka jest spóźniona o kilka lat względem anglosaskiej, nie przynosi niczego nowego, a umiejętności muzyków - zwłaszcza kompozytorskie - pozostawiają trochę do życzenia. To po prostu dobry album.

Ocena: 7/10



Scorpions - "Lonesome Crow" (1972)

1. I'm Goin' Mad; 2. It All Depends; 3. Leave Me; 4. In Search of the Peace of Mind; 5. Inheritance; 6. Action; 7. Lonesome Crow

Skład: Klaus Meine - wokal; Michael Schenker - gitara; Rudolf Schenker - gitara; Lothar Heimberg - bass; Wolfgang Dziony - perkusja
Producent: Conny Plank


Po prawej: okładka brytyjskiej reedycji z 1982 roku.


Komentarze

  1. Miło choć raz poczytać na tym blogu pochwały dla Michaela :) A tak bardziej serio, to rzeczywiście bardzo udana płyta -szczególnie jak na debiut. Pełna porywającego grania, różnorodna, świetnie wyprodukowana (uwypuklony bas) i zagrana. Solówki w "Leave Me", "I'm Goin' Mad" czy "Inheritance" to mistrzostwo świata.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobno Schenker spytany w wywiadzie o Lonesome Crow nie pamiętał że w ogóle Scorpions nagrał taką płytę albo przynajmniej się zgrywał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem inną wersję. Podczas sesji zdjęciowej, bodajże w okresie "Eye II Eye", fotograf włączył ten album, a Schenker stwierdził, że fajna muzyka, tylko co to za zespół?

      Może muzycy powinni byli jednak więcej go słuchać, żeby nie zapomnieć, jak grać dobrą muzykę.

      Usuń
    2. Muzycy często w ogóle nie słuchają swoich płyt. Często nawet muzycy nie słuchają w ogóle muzyki ze swojego gatunku.

      Usuń
    3. Nie sądzę, żeby akurat Scorpionsi słuchali czegokolwiek spoza hard & heavy. Może współczesnego popu, sądząc po ich ostatnich dokonaniach.

      Usuń
  3. Prawdopodobnie gdyby nie późniejsze płyty, to w ogóle tego zespołu nikt by nie znał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ktoś by znał. W końcu jest wiele kultowych w pewnych kręgach zespołów jednej płyty, które w ogóle nie zaistniały w mainstreamie. Przykładowo Nosferatu lub Night Sun, jeśli chodzi o podobną muzykę nagraną w tamtym okresie przez Niemców.

      Usuń
  4. w biedronce jest vinyl za 40 zl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mają też ciekawsze płyty: "Hot Rats" Zappy, "Ricochet" Tangerine Dream. Ale już wszystkie je mam. "Lonesome Crow" też - hiszpańskie wydanie bodajże z lat 80., z zupełnie inną okładką. Może się wydawać dziwne, że akurat ten album, a nie któryś z tych bardziej komercyjnych, ale po prostu w Biedronce są płyty jednej wytwórni, która najwyraźniej ma prawa tylko do debiutu Scorpions.

      Usuń
  5. Masz świętą rację co do produkcji. Chyba to obiektywnie najlepszy element tej płyty.

    Ostatnio wrzuciłem sobie w edytor dźwięku kawałek tytułowy, bo obecnie rozkminiam kawałki z tego albumu na gitarę. Świetnie daje się wyłuskać instrumenty - lewy kanał gitary, prawy sekcja rytmiczna. Tną wszystko w 4/4. Poszukałem też na YT wykonań live (coby podejrzeć jak oni to grali). Wiesz, że na żywo chyba też nie zadawali sobie trudu by płynnie przechodzić między częściami tylko... przeplatali je gadkami?

    Co do jakości samej muzyki się już nie odniosę bo za wiele o tym tu powiedziano.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiedziałem, że istnieją koncertowe nagrania z tego wczesnego etapu. Czy może to już rejestracje późniejszego składu, z Rothem? Na "Tokyo Tapes" jest strasznie uproszczona, mega biedna wersja "In Search of the Peace of Mind", ale innych koncertowych wykonań kawałków z "Lonesome Crow" nie słyszałem.

      Usuń
    2. kwiecień 1973, ponoć jeszcze Michael, zresztą ja tam nie słyszę zagrywek na modłę Hendrixa, więc raczej to nie Roth

      https://www.youtube.com/watch?v=P-bkcV3y5lo

      jednak nie, gadek nie ma, musiało mi się z czymś pomylić, ale o płynnych przejściach, a nie po prostu jakby zaczynaniu nowego kawałka raczej można zapomnieć ;D

      Usuń
  6. Ale wiesz co, z tym krałtrokiem nie jest do końca tak że wcale tu nie ma wpływów. Te dźwięki między kolejnymi częściami utworu tytułowego brzmią jak jakiś Faust. Inna sprawa jaką rolę pełnią tutaj te "odgłosy" (wrzucone z braku pomysłu jak przejść z jednej do drugiej części) a jaką tam, ale jak ostatnio słuchałem So Far oraz IV to od razu mi się to nasunęło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie dźwięki nie były domeną wyłącznie krautrocka, bo już wcześniej dało się usłyszeć podobne u Pink Floyd. Właśnie to miałem na myśli, pisząc o inspiracji tym zespołem. Wydaje się bardziej prawdopodobna, biorąc pod uwagę uwielbienie grajków ze Scorpions do anglosaskiego rocka oraz ich pogardę dla krautrocka.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024