[Recenzja] Pink Floyd - "Meddle" (1971)



"Meddle" rozpoczyna nowy, dojrzały etap w dyskografii Pink Floyd. Po latach poszukiwań i nie zawsze udanych eksperymentów, zespół dopracował swój styl, którego będzie się trzymał na kolejnych albumach. Muzyka grupy stała się bardziej przystępna, a nawet nieco zachowawcza i bliższa konwencjonalna rocka, jednak wciąż potrafiąca intrygować. Na pewno muzycy wciąż rozwijali się jako kompozytorzy, tworząc coraz lepsze utwory (co bynajmniej nie znaczy, że wcześniej tworzyli kiepskie).

Podobnie jak poprzedni w dyskografii "Atom Heart Mother", "Meddle" składa się z kilku krótszych utworów, oraz jednej suity wypełniającej całą stronę płyty winylowej. Zespół zaproponował całkiem zróżnicowany stylistycznie materiał. Otwierający całość "One of These Days" najbliższy jest wcześniejszej, eksperymentalnej twórczości zespołu, za sprawą pulsującej, podwójnej linii basu (na gitarze basowej w tym utworze gra nie tylko Waters, ale także Gilmour, a ich partie zostały odseparowane w kanałach), która nadaje intrygującego, hipnotycznego klimatu. W drugiej połowie kawałek nabiera jednak ostrości, za sprawą gitarowego popisu Gilmoura. Uspokojenie przynoszą dwa kolejne, akustyczne utwory: bardzo nastrojowy, uroczy "A Pillow of Winds", wyróżniający się przepiękną partią wokalną Davida, oraz folkowy "Fearless", niestety mniej udany - trochę za bardzo rozwleczony i zepsuty końcówką z fragmentem pieśni "You'll Never Walk Alone" w wykonaniu kibiców Liverpool F.C. (był to żart Watersa, który był fanem Arsenalu).

"San Tropez", jedyny tutaj utwór śpiewany przez Rogera, przynosi lekki, wakacyjny klimat, chwytliwą melodię, oraz lekko jazzowe zabarwienie. Z kolei "Seamus" to typowy akustyczny blues, wzbogacony partią harmonijki i... szczekaniem psa. To jeden z najsłabszych utworów w dorobku Pink Floyd. Prawie zawsze go omijam, gdy słucham tego albumu. Jednak zaraz potem, po przewróceniu płyty na drugą stronę, rozbrzmiewa jedna z najwspanialszych kompozycji nie tylko tego zespołu, ale całej muzyki rockowej. "Echoes" to prawdziwe arcydzieło, przepiękny utwór zbudowany z kilku części, które tworzą niezwykle spójną i przemyślaną całość. Tak właśnie powinno się tworzyć progresywne suity - bez przesadnego komplikowania i udziwniania, dbając przede wszystkim o ich zwartość. Cudownie wypadają tutaj wokalne harmonie Gilmoura i Wrighta, niesamowity jest fragment w siedemnastej minucie, kiedy nagle wyłania się przepiękny klawiszowy motyw, wspaniały jest też gitarowo-klawiszowy duet w końcówce. Jednak reszta utworu nie pozostaje daleko w tyle, a co najważniejsze - całość ani przez chwilę nie nudzi, mimo długości przekraczającej 23 minuty.

"Meddle" zupełnie nie słusznie pozostaje w cieniu późniejszych albumów zespołu. Już tutaj zespół zaprezentował się niezwykle dojrzale, świadomy tego, co chce osiągnąć i w jaki sposób tego dokonać. Muzycy znali już swoje ograniczenia, dzięki czemu potrafili mierzyć siły na zamiary. I zaczęli wykorzystywać w pełni swoje możliwości, braki techniczne wciąż zastępując pomysłowością. Co prawda, nie wszystkie utwory trzymają równie wysoki poziom, jednak te słabsze momenty ("Seamus", końcówka "Fearless") nie są w stanie zmniejszyć wrażenia, jakie wywołują pozostałe kompozycje.

Ocena: 9/10



Pink Floyd - "Meddle" (1971)

1. One of These Days; 2. A Pillow of Winds; 3. Fearless; 4. San Tropez; 5. Seamus; 6. Echoes

Skład: David Gilmour - gitara, gitara basowa (1), wokal (2,3,5,6), harmonijka (5); Roger Waters - gitara basowa, gitara (4), wokal (4); Rick Wright - instr. klawiszowe, wokal (6); Nick Mason - perkusja i instr. perkusyjne, głos (1)
Gościnnie: Seamus the Dog - głos (5)
Producent: Pink Floyd

Po prawej: okładka wydania kanadyjskiego.



Komentarze

  1. Dla mnie ten album mógłby składać się z dwóch utworów: pierwszego i ostatniego. Są to dzieła najwyższych lotów. Do Echoes mam szczególny stosunek ze względu na wykonanie na koncercie Gilmoura w Gdańsku. Byłem tam wtedy i poczułem magię! Pozostała część albumu jest dla mnie nie do słuchania. Nie potrafię przez to przebrnąć. Mam w związku z tym duży problem z tą płytą. W całości nigdy jej nie przesłuchałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemożliwe! Taki "A Pillow of Winds" to przecież bardzo ładny utwór. Rozumiem, że można się nim nie zachwycić, ale żeby uznać za niesłuchalny? Osobiście mam do niego spory sentyment, po pewnej nocy, gdy kilka godzin grał zapętlony, a reszta tej historii nie nadaje się do publicznej publikacji ;) "San Tropez" to też przyjemny kawałek, taki wakacyjny ;) Nawet "Fearless" się broni do czasu pojawienia się tych okropnych zaśpiewów... Za to za "Seamus" również nie przepadam i zazwyczaj zanim się zacznie przewracam płytę na stronę B.

      "Echoes" to być może najwspanialszy utwór wszech czasów.

      Usuń
  2. A jednak możliwe;) może wrócę do reszty płyty za 2-3 lata to coś się zmieni. Czasem tak mam że po dłuższym czasie niesłuchania inaczej odbieram niektóre albumy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ta płyta otwiera mój ulubiony okres w twórczości Floydów. Fantastyczny album, choć rzeczywiście strona A jest dość nierówna. O ile pierwszy, drugi, trzeci i czwarty utwór to wybitne pozycje, o tyle Seamus nie pozwala się traktować inaczej, niż tylko jako żart. Natomiast to, co się dzieje w Echoes, jest nie do opisania. Od pierwszej do ostatniej sekundy dzieło to porywa i nie daje o sobie zapomnieć długo po wysłuchaniu. Absolutny majstersztyk. Ode mnie taka sama ocena. Czy z biegiem lat wracasz czasem do tego wydawnictwa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dawno nie słuchałem, ale do Floydów zawsze wracam z przyjemnością i do tego albumu też z pewnością jeszcze nie raz wrócę. "A Saucer of Secrets", koncertowa "Ummagumma", "Meddle", "Dark Side", "Wish You Were Here" i "Animals" to wspaniałe albumy, na temat których moja opinia nie zmienia się z biegiem lat. Za to "The Wall" już sporo dla mnie stracił na znaczeniu.

      Usuń
  4. Dla mnie najwspanialszym fragmentem "Echoes" jest ta funkująca część, która zaczyna się w siódmej minucie. Muzyka prawdziwie do tańca i do różańca, a Wright osiągnął tu chyba absolutny szczyt swojej inwencji.

    OdpowiedzUsuń
  5. Płyta która otworzyła nowy okres w twórczości Pink Floyd, płyta dla mnie dosyć neutralna zespół wyniósł lekcje z ostatniego Atomowego serca matki i sprawnie je odrobił. Najlepsze na tej płycie to pierwszy i ostatni utwór w przeciwieństwie do poprzedniej suita znajduję się na końcu lecz ten pierwszy i ostatni to prawdziwe Arcydzieło! Tak idealne tak piękne że ciężko mi to opisać. Traktuję je jako klamrę albumu bo pomiędzy nimi znajdują się ballady podobnie jak na poprzednim albumie. Mamy tutaj "A Pillow of Winds" bardzo przyjemne dla ucha i z tego co słyszę najlepsze, "Fearless" Fajny riff ale co z tego skoro utwór został zepsuty odgłosami kibiców. Rozmemłane "San Tropez" i psi eksperyment który nijak tutaj pasuję. Część balladowa wyszła o wiele lepiej na poprzedniej płycie ale coś za coś.

    OdpowiedzUsuń
  6. Do tego momentu najlepsza płyta PF. Oczywiście zyskuje najbardziej Echem. Pierwszy numer jest innym wartym uwagi, później jest bardziej standardowo i nieco sztampowo z czego wymyka się numer z bluesem zagranym pod wyjącego psa. Opus magnum to wspomniane Echo, którego można słuchać wielokrotnie i za każdym razem odnaleźć coś nowego. Kwintesencja progresywnego grania. 9/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo mojej ogromnej sympatii do Pink Floyd i tego albumu, to jednak "Meddle" daleko do bycia kwintesencją tak różnorodnego nurtu, jakim jest rock progresywny.

      Usuń
    2. Miałem na myśli tylko Echo, reszta albumu to w zasadzie nie jest rock progresywny IMHO.

      Usuń
    3. Otwieracz też można zaliczyć do tego nurtu (odchodzi od piosenkowej struktury). Natomiast jeśli w moim poprzednim komentarzu zamienić tytuł albumu na "Echoes", to dalej wszystko się zgadza.

      Usuń
  7. Ten album stoi suitą Echoes. Na pierwszej stronie jest dobrze tylko przez 2 pierwsze utwory. Słabiutki Fearless psuje efekt odbioru całości.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024