[Recenzja] Pink Floyd - "Animals" (1977)



Po łagodnym "Wish You Were Here" muzycy Pink Floyd postanowili nagrać zdecydowanie mocniejszy album. "Animals" to bezsprzecznie najostrzejszy longplay w ich dyskografii, zarówno w warstwie muzycznej, jak i słownej. Roger Waters, po raz kolejny autor wszystkich tekstów, zaproponował album koncepcyjny, na którym w ostrych słowach krytykuje menadżerów, myślących tylko o pieniądzach i własnej karierze ("Dogs"), polityków i innych ludzi na wysokich szczeblach władzy ("Pigs (Three Different Ones)"), ale też ślepo im posłusznych zwykłych obywateli ("Sheep"). Koncept ten wyraźnie nawiązuje do powieści "Folwark zwierzęcy" George'a Orwella, chociaż sam Waters zawsze zaprzeczał, że owe dzieło było dla niego inspiracją.

Album rozpoczyna się jednak spokojnie, od niespełna półtora minutowej miniaturki "Pigs on the Wing (Part I)" - to tylko gitara akustyczna i śpiew Watersa. Utwór ma pogodniejszy nastrój od kolejnych kawałków, oraz nietypowy dla grupy tekst, będący miłosnym wyznaniem Rogera do ówczesnej żony. Druga część utworu - pod względem muzycznym identyczna - zamyka album. Początkowo obie części stanowiły jeden utwór, a łącznikiem pomiędzy nimi była gitarowa solówka Gilmoura, z którą wiąże się pewna anegdota. Pod koniec sesji nagraniowej muzycy zespołu mieli przesłuchać niejakiego Snowy'ego White'a, gdyż ze względu na gitarowy charakter "Animals" potrzebowali drugiego gitarzystę na trasę koncertową. White trafił jednak na niewłaściwy moment - muzycy byli wściekli, gdyż okazało się, że przypadkiem została skasowana wspomniana solówka. Kiedy White stwierdził, że chciałby pograć z zespołem, zanim zgodzi się do nich dołączyć, Gilmour odparł mu szorstko: Nie byłoby cię tutaj, gdybyś nie potrafił grać? Waters zasugerował jednak, żeby pozwolić mu zagrać utracony fragment. Wersja z zaimprowizowaną przez niego solówką została wydana tylko we Francji (na singlu) i w Stanach (na albumie "Animals" w wersji 8-track, czyli tzw. kasecie kartridżowej).

Pierwszym "właściwym" utworem jest 17-minutowy "Dogs" - jedyny na płycie, którego Waters nie skomponował samodzielnie, a z pomocą Gilmoura. Jest to też jedyny utwór, w którym można usłyszeć wokal gitarzysty. "Dogs" powstał jednak kilka lat wcześniej: był już wykonywany na koncertach w 1974 roku, jeszcze z innym tekstem i pod tytułem "You've Got to Be Crazy". Mroczny nastrój kompozycji wywołuje skojarzenia z "Welcome to the Machine" z poprzedniego longplaya, ale początek utworu jest dość łagodny. Akompaniament partii wokalnej Gilmoura stanowią gitary akustyczne i klawiszowe dźwięki w tle. Jednak dynamika szybko wzrasta, dołącza sekcja rytmiczna, a potem rozbrzmiewa zadziorna solówka Gilmoura - jedna z kilku w tym utworze, przy czym każda kolejna brzmi coraz ostrzej. Oczywiście, nie brak tu progresywnych zmian motywów i nastrojów - największy następuje w dziewiątej minucie, kiedy "żywe" instrumenty ustępują miejsca zimnym dźwiękom syntezatora i odgłosom szczekających psów. Po kilku minutach wraca jednak główny motyw, zaś sama końcówka (już z wokalem Watersa) należy do najcięższych - ale i najbardziej zapamiętywalnych - momentów albumu.

Najbardziej zadziornym utworem na albumie jest jednak "Pigs (Three Different Ones)" - brutalnemu tekstowi Watersa (z wersami typu You fucked up old hag / Ha, ha, charade you are) towarzyszą tutaj ciężkie brzmienie gitar i jeszcze ostrzejsze solówki - zwłaszcza ta kończąca utwór robi wrażenie. Melodia jest co prawda całkiem chwytliwa, za sprawą linii basu i klawiszowych ozdobników Ricka Wrighta, ale trudno traktować ten niemal 12-minutowy w kategoriach przeboju (chociaż Brazylijczycy wydali go na singlu - w wersji wykastrowanej do czterech minut). Najbardziej znanym fragmentem albumu jest natomiast "Sheep", kolejny starszy utwór, także grany już na trasie z 1974 roku (jako "Raving and Drooling"). Rozpoczyna się lekko jazzowymi dźwiękami pianina elektrycznego, a po chwili dochodzi pulsująca linia basu, nie tak odległa od tej z "One of These Days". Kiedy włączają się Gilmour i Mason, a Waters zaczyna wykrzykiwać swój oskarżycielski tekst, utwór nabiera wręcz hardrockowej mocy. Ale jednocześnie zachowuje progresywny charakter, co ma odbicie w długości - to kolejne kilkunastominutowe dzieło. Kontrowersje wywołał fragment z sarkastyczną parafrazą Psalmu 23, chociaż został on przetworzony wokoderem, przez co jest słabo słyszalny.

"Animals", mimo ostrego przekazu i brzmienia, okazał się kolejnym sukcesem Pink Floyd, osiągając 2. miejsce na Brytyjskim notowaniu, a 3. na amerykańskiej liście Billboardu. Obecnie album pozostaje jednak w cieniu innych dokonań grupy. Niesłusznie. Zespół idealnie połączył tutaj progresywność poprzednich dzieł (ze wskazaniem na utwór "Echoes" i album "Wish You Were Here") z mocniejszym brzmieniem i przekazem, które można traktować jako zapowiedź wydanego dwa lata później "The Wall". Może trochę mniej tutaj zapadających w pamięć melodii, ale pięknych fragmentów nie brakuje. Bez wątpienia "Animals" należy do największych dzieł zespołu.

Ocena: 9/10



Pink Floyd - "Animals" (1977)

1. Pigs on the Wing (Part I); 2. Dogs; 3. Pigs (Three Different Ones); 4. Sheep; 5. Pigs on the Wing (Part II)

Skład: Roger Waters - wokal, gitara basowa, gitara; David Gilmour - gitara, syntezator, wokal (2); Rick Wright - instr. klawiszowe; Nick Mason - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Pink Floyd


Komentarze

  1. Kurde, nie znam tej wersji "Pigs...", a bym posłuchał...

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie słuchałem jakiegoś koncertowego wykonania "Sheep" (bootlegowe nagranie z czasów Floydów, a nie solowego Watersa) i lekko skonsternowała mnie myśl, jak głośno widzowie potrafili skandować i klaskać z radości do tego utworu, choć to oni w sumie byli adresatami tego mocno obraźliwego tekstu. Nawet przyjmując, że teksty w muzyce nie mają znaczenia, potrafi to lekko zdziwić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawy punkt widzenia, ale nie wydaje mi się, żeby ówcześni widzowie byli w ogóle świadomi, że tekst jest wymierzony właśnie w nich. Zresztą sam, jako uczestnik takiego koncertu, nie obraziłbym się za zagranie tego utworu ;)

      Usuń
  3. Aktualnie to chyba moja ulubiona płyta Floydów. Zawsze czuję w niej jakąś świeżość, pewnie dzięki temu, że nie jest tak "wymęczona" przez popkulturę jak Dark Side, WYWH i The Wall. Są one moim zdaniem równie genialne (no może The Wall trochę mniej), ale agresja zawarta na Animals przemawia do mnie najbardziej. Żałuję jedynie, że Pigs wycisza się w najlepszym momencie.

    OdpowiedzUsuń
  4. O proszę, a więc jakaś płyta może jeszcze tutaj stracić maksymalną ocenę ;) Zaskoczyło mnie to nieco, słuchałeś tego niedługo przed obniżeniem?
    U mnie w sumie też ten album stracił trochę z czasem. Nie piszę, że nie jest świetny, bo jest, ale słyszę tu już początki tego "męczenia buły" i przerostu formy nad treścią, które tak da się w oznaki na "The Wall". Według mnie, momentami utwory brzmią tutaj jakby zostały nieco na siłę wydłużone do kilkunastu minut. Zwłaszcza "Pigs" ma z tym problem - przez prawie 4 minuty jest tam zapętlony ten sam akord z dodanymi głosami świni. Masz zamiar jeszcze zmienić coś w tej recenzji?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Floydów, szczególnie z lat 70. znam na pamięć, więc nie muszę słuchać. Po prostu przeglądałem swoje dziesiątkowe płyty i ta mi jakoś przestała tam pasować. To w zasadzie taka prosta muzyka, która próbuje być czymś więcej. Bardzo fajna, z niegłupimi utworami (nawet jeśli faktycznie czasem mogłyby być bez żadnej straty trochę skrócone) o dobrych melodiach i tak zagrana, że wcale nie odczuwa się, że muzycy zdecydowanie nie byli wirtuozami. Ale czy to wystarcza, by album był wybitny? Raczej nie. Przyznam, że waham się też trochę w kwestii "Wish You Were Here", niegdyś mojego ulubionego albumu w ogóle. Nie mam za to żadnych wątpliwości na temat "The Dark Side of the Moon" - tutaj niczego mi nie brakuje i nic bym nie zmieniał.

      Usuń
    2. Dla mnie najlepszym wydawnictwem zespołu i jedynym, które obecnie oceniłbym maksymalnie jest koncert w Pompejach. Nawet jeśli nie jest to jeszcze ten poziom, co u King Crimson na “The Great Deceiver”, to każdy z utworów zyskuje wiele w stosunku do swej oryginalnej wersji. “Wish You Were Here” też przez jakiś czas uważałem za najlepszy album “ever” i długo miałem ocenione maksymalnie, ale obecnie jednak skłaniam się ku temu, że nie zasługuje on na maksymalną ocenę, bo zarzuty o brak oryginalności są dość zasadne, no i 3 krótsze utwory to jednak nie ten poziom, co “Shine On You Crazy Diamond”.

      Osobiście "DSotM" uważam za trochę przecenione. Mam wrażenie, że ten album jest tak mocno i powszechnie ceniony w dużej mierze z powodu poruszania uniwersalnych i “głębokich” kwestii oraz sprawiania wrażenia obcowania z jednym długim utworem. Dzięki temu album ma "to coś" (nie lubię tego wyrażenia, ale tutaj akurat brakuje mi lepszego słowa ;) ), dzięki czemu zawsze chętnie się do niego wraca i słucha go w całości.

      Ale według mnie, kiedy podzielimy ten album na osobne utwory to jedyny jego naprawdę wybitny fragment to "Time" (choć pewnie i tu ktoś mógłby się przyczepić, że repryza "Breathe" ze swym pogodnym klimatem średnio pasuje do reszty utworu). Pierwszy utwór i dwa ostatnie to tylko intro i outro, choć w swojej roli sprawdzają się doskonale. "Breathe" i “Any Colour You Like” to po prostu przyjemne kawałki z ładną melodią, "On the Run", jak to słusznie określiłeś w recenzji, brzmi jak bezsensowna zabawa syntezatorem. Może i jest to wizjonerski utwór, ale sam w sobie moim zdaniem tylko niezły. "Money" - ot, przebojowy kawałek zbudowany na chwytliwym motywie, fajny, ale raczej daleki od wybitności, “The Great Gig in the Sky” można zarzucić pretensjonalność albo granie na emocjach, aczkolwiek trzeba przyznać, że efekt jest zaskakująco udany i ma naprawdę sporą siłę. A “Us and Them” jest według mnie zbyt długie, co w połączeniu z jego dość sennym klimatem sprawia, że jest jedynym fragmentem tego albumu, który wywołuje u mnie pewne zniecierpliwienie.

      Może to trochę lekceważące podejście, ale tak to widzę. Gdybym miał uszeregować najlepsze płyty Floydów to na dzień dzisiejszy wiem tylko, że na pierwszym miejscu dałbym WYWH. Ale dalej miałbym już problem - “Animals”, “A Saucerful of Secrets”, “TDSotM” i “Meddle” to dla mnie praktycznie ten sam poziom.

      Usuń
    3. Według mnie takie rozbijanie albumu na poszczególne utwory nie ma większego sensu. Siła "The Dark Side of the Moon" tkwi właśnie w tym, że te poszczególne utwory - nie zawsze broniące się jako osobne dzieła - tworzą tak dobrą, spójną całość. Nawet te najmniej ciekawe momenty, jak "Speak to Me", "On the Run" czy dwa ostatnie, w kontekście całości wydają się potrzebne i niezastępowalne. I taki album przekonuje mnie o wiele bardziej, niż zbiór świetnych utworów, które nie tworzą żadnej całości.

      Ogólnie preferuję wczesnych Floydów - to była bardzo kreatywna i oryginalna muzyka. Później zespół stał się jednak trochę zbyt zachowawczy. Jednak tamte pierwsze płyty uważam za nierówne. Jedynie koncertowa część "Ummagummy" czy "Pompeje" przekonują mnie w całości, ale ten pierwszy album ma też mniej udaną cześć studyjną, a drugi wyszedł tylko w wersji wideo. Dlatego za jedyne skończone arcydzieło zespołu uważam "The Dark Side of the Moon", który może i nie jest już tak bardzo kreatywną muzyką, ale w swojej kategorii, czyli w rockowym mainstreamie, jest nie do pobicia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024