Posty

[Recenzja] Svvamp - "Svvamp" (2016)

Obraz
Svvamp to pochodzące ze Szwecji hard/blues-rockowe power trio ze śpiewającym perkusistą. Muzycy mają prosty pomysł na swoją twórczość. Eponimiczny debiut zespołu to jeden wielki hołd dla grup w rodzaju Cream, Free, The Jimi Hendrix Experience, Led Zeppelin czy ogólnie muzyki z przełomu lat 60. i 70. Żadnych wątpliwości nie pozostawiają zresztą tytuły utworów w rodzaju "Fresh Cream" czy "Free at Last", nawiązujące do tak samo zatytułowanych płyt wiadomych zespołów, albo podebrany od Neila Younga "Down by the River". Nawet brzmienie jest stylizowane na tamtą epokę. Dobrze, że chociaż miks okazuje się bardziej współczesny, ze sprawiedliwie rozłożonymi instrumentami po kanałach i bez faworyzowania żadnego z nich. Nie da się jednak ukryć, że trio idzie po linii najmniejszego oporu, prezentując zbiór prostych, standardowych piosenek, podczas gdy w takiej stylistyce aż prosiłoby się o bardziej swobodne, jamowe podejście. Wśród jedenastu kawałków, trwających

[Recenzja] Anthrax - "Spreading the Disease" (1985)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #6 Kilka lat temu dużym wydarzeniem muzycznym okazała się wspólna trasa tzw. wielkiej czwórki thrash metalu - zespołów Metallica, Slayer, Megadeth i Anthrax. Właśnie obecność wśród Big 4 tej ostatniej grupy wywołuje największe kontrowersje wśród ortodoksyjnych fanów. Krytyka Anthrax najczęściej skupia się na silniejszych wpływach klasycznego heavy metalu, nieco bardziej humorystycznym podejściu do grania, a zwłaszcza na wydaniu dwóch inspirowanych hip-hopem singli. Nic więc dziwnego, że fani gatunku chętnie zobaczyliby w tym miejscu którąś z bardziej konwencjonalnych kapel - w kolejce czekają m.in. Exodus, Overkill i Testament. Wielka czwórka jest jednak terminem przede wszystkim marketingowym, a właśnie te cztery grupy odniosły największy sukces komercyjny. Prawdziwy sukces Anthrax i dostrzeżenie zespołu poza metalową niszą to dopiero 1987 rok, gdy ukazał  się zarówno album "Among the Living", wypełniony rasowym thrash metalem, jak i

[Recenzja] Monarch - "Two Isles" (2016)

Obraz
Na debiutancki album kalifornijskiej grupy Monarch zwróciłem uwagę za sprawą okładki. Ta dość jednoznacznie kojarzy się z latami 60. i wyraźnie wskazuje na inspirację ówczesną kalifornijską sceną psychodeliczną, co jednak tylko w pewnym stopniu zdradza muzyczną zawartość. Płytę tego amerykańskiego zespołu wydała duńska oficyna o hiszpańskiej nazwie El Paradiso Records, specjalizująca się w klimatach retro. "Two Isles" niewątpliwie jest albumem niedzisiejszym. Kojarzyć się może z twórczością Quicksilver Messenger Service, The Allaman Brothers Band czy Wishbone Ash, a to za sprawą nieco jamowych utworów, zdominowanych przez solówki aż trzech gitarzystów, nierzadko prowadzone symultanicznie. Sporo tutaj też gitary akustycznej, wyraźnie pulsującego basu czy oldskulowych brzmień klawiszowych - melotronu lub Wurlitzera. Co ciekawe, sami muzycy wskazują też na inspirację shoegaze'em, jednak ogranicza się ona do lekko rozmytego brzmienia, które wciąż bardziej kojarzą mi się z

[Recenzja] Gary Moore - "After Hours" (1992)

Obraz
Po komercyjnym sukcesie "Still Got the Blues" było wręcz pewne, że album doczeka się kontynuacji. "After Hours" to płyta przygotowana dokładnie według tego samego schematu. Identyczna jest stylistyka, produkcja, dobór materiału - bluesowe standardy przeplatają się z kompozycjami autorskimi - a nawet po raz kolejny na sesję zaproszono prawdziwych bluesmanów: ponownie Alberta Collinsa oraz po raz pierwszy samego B.B. Kinga. Są też jednak pewne różnice. Tym razem jeszcze większą - naprawdę większą - rolę odgrywają dęciaki, a aranżacje dodatkowo wzbogacono o żeńskie chórki. Oba te elementy wykorzystano w najbardziej sztampowy, pozbawiony śladów wyobraźni sposób. W rezultacie akcenty przesuwają się jeszcze bardziej w stronę popu, choć wciąż wystylizowanego na produkt blueso-podobny. Pod względem komercyjnym był to strzał w dziesiątkę. "After Hours" świetnie radził sobie w notowaniach - w Wielkiej Brytanii doszedł aż do 4. miejsca notowania, pobijając tym sa

[Recenzja] Pantera - "Cowboys From Hell" (1990)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #5 To jeden z tych albumów, które wprowadziły muzykę metalową w lata 90. "Cowboys From Hell" okazał się także nowym początkiem dla zespołu Pantera. O czterech wcześniejszych płytach sami muzycy najchętniej by zapomnieli. Wypełnia je muzyka w najlepszych momentach bliska stylistyce Judas Priest z najbardziej komercyjnego okresu, w pozostałych - bez reszty zanurzona w glam-metalowym kiczu. A jednak już w tamtym wstydliwym okresie musiał w zespole drzemać pewien potencjał, który dostrzegł Derek Shulman - szef wytwórni Atco Records, a wcześniej wokalista bardzo interesującej, choć mało znanej prog-rockowej grupy Gentle Giant. Zainteresowany grupą Shulman postanowił wysłać na jej koncert jednego ze swoich pracowników, który okazał się tak zachwycony koncertem, że jeszcze w nocy skontaktował się z przełożonym, przekonując go do podpisania kontraktu. Współpraca z większym labelem dała muzykom możliwość nagrywania z doświadczonym producentem. Pie

[Recenzja] Demon Fuzz - "Afreaka!" (1970)

Obraz
Demon Fuzz to kolejny, po opisanym niedawno Cymande, brytyjski zespół z przełomu lat 60. i 70., który tworzyli wyłącznie czarnoskórzy muzycy, imigranci z krajów Wspólnoty Narodów. Intryguje już sama okładka debiutanckiego albumu "Afreaka!". Zdecydowanie odbiega od ówczesnych standardów. Wbrew pozorom, zawartość longplaya nie brzmi szczególnie egzotycznie. Zespół czerpie z afroamerykańskiej tradycji muzycznej - przede wszystkim z funku i soulu, a w niewielkim stopniu także z bluesa czy jazzu - ale nadaje im bardziej brytyjskiego charakteru, wyraźnie inspirując się rockiem psychodelicznym. Dość bogate instrumentarium obejmuje gitarę, bas, bębny i perkusjonalia, a także elektryczne organy oraz różne dęciaki. Jest też wokalista o bardzo soulowej barwie i pasującym do niej sposobem śpiewania. Może też kojarzyć się ze Steve'em Winwoodem lub Glennem Hughesem. Otwarcie jest mocarne. Instrumentalny "Past, Present, and Future" rozpoczyna posępny riff przesterowaneg

[Recenzja] Peter Green - "In the Skies" (1979)

Obraz
"In the Skies" powstał po trudnym okresie w życiu Petera Greena. W 1973 roku stan jego zdrowia psychicznego pogorszył się na tyle, że został zmuszony całkowicie wycofać się z muzycznego biznesu. Kolejne lata spędził głównie na leczeniu psychiatrycznym, obejmującym terapię elektrowstrząsową. Dopiero pod koniec dekady jego stan poprawił się na tyle, że mógł wznowić karierę. W 1979 roku wystąpił anonimowo na albumie "Tusk" swojego dawnego zespołu Fleetwood Mac, ale przede wszystkim podpisał nowy kontrakt, którego efektem była seria autorskich albumów, rozpoczęta właśnie przez "In the Skies". Zawarta tu muzyka dobitnie uświadamia, że Green przez wiele lat był nie tylko nieobecny na muzycznej scenie, ale też najwidoczniej zupełnie nie śledził zachodzących na niej zmian. Identyczny materiał mógłby ukazać się dobrą dekadę wcześniej. W nagraniach na "In the Skies" Greena wspomógł m.in. jego kompan z pierwszych zespołów, Peter Bardens, wówczas klawisz