Posty

[Recenzja] Rare Earth - "Get Ready" (1969)

Obraz
Odnosząca ogromne sukcesy w latach 60. wytwórnia Motown specjalizowała się wyłącznie w muzyce afroamerykańskiej. Szczególnie w R&B, który był wówczas w Stanach najbardziej popularnym gatunkiem. Pod koniec dekady zaczęło jednak wzrastać zainteresowanie granym głównie przez białych muzyków rockiem. Przedstawiciele Motown Records zdecydowali się na to odpowiedzieć otwarciem nowego pododdziału, Rare Earth Records, nazwanym tak od… pierwszej zakontraktowanej grupy. Propozycja nazwy padła ze strony samego zespołu, w formie żartu, jednak ku zaskoczeniu muzyków spotkała się z aprobatą. Na tym labelu zaczęto wydawać płyty bardziej gitarowe, odstające od profilu spółki-matki. Rare Earth miał już wówczas na koncie jeden album, wydany przez Verve w 1968 roku "Dreams/Answers", który wypełniły wyłącznie przeróbki cudzych kompozycji, zaprezentowanych w zupełnie nieodkrywczych, nieciekawych formalnie wersjach, a stylistycznie utrzymanych gdzieś na pograniczu popu, soulu i psychodelii

[Recenzja] Gary Moore - "Still Got the Blues" (1990)

Obraz
Wydane w latach 80. albumy Gary'ego Moore'a odnosiły spore sukcesy komercyjne. On sam był jednak coraz bardziej znużony graniem skomercjalizowanej odmiany ciężkiego rocka. W pewnym momencie wprost nazwał swoją ówczesną twórczość największą kupą gówna , a nawet przyznał, że przestał szanować siebie jako muzyka. Trudno nie docenić go za taką szczerość oraz trafną diagnozę. A także za podjęcie ryzyka i dokonanie drastycznego zwrotu stylistycznego u progu kolejnego dziesięciolecia. Album "Still Got the Blues" to hołd dla muzyki, na jakiej sam się wychował, czyli dla tytułowego bluesa. Co ciekawe, Moore stara się jak najbardziej zbliżyć do korzeni takiej muzyki, a przynajmniej do epoki elektrycznego bluesa, zamiast - wzorem innych białych muzyków - wplatać bluesowe schematy do rocka. Na sesję zaprosił nawet czarnoskórych bluesmanów Alberta Kinga i Alberta Collinsa. Udział wzięła też sekcja dęta, choć na liście płac nie zabrakło nazwisk muzyków kojarzonych raczej z hard

[Recenzja] Mercyful Fate - "Don't Break the Oath" (1984)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #3 Pod pewnym względem jest to album lepszy od debiutu Mercyful Fate. "Melissa" ma brzmienie tylko trochę lepsze od nagrań demo, a "Don't Break the Oath" pod tym względem już niemalże przypomina profesjonalne nagranie. Oczywiście, taka surowa produkcja dla części słuchaczy może być zaletą, zwłaszcza że nieźle pasuje do tego złowieszczego klimatu. Osobiście wolę jednak dobrze zrealizowane płyty, dlatego doceniam ten delikatny postęp. Zwraca tu zresztą uwagę także wzbogacenie brzmienia o instrumenty klawiszowe, które odgrywają istotną rolę w rozbudowanym "The Oath", pokazującym zespół od nieco ambitniejszej strony, pozostając jednak w metalowych ramach. Są jeszcze świetne duety gitary z klawesynem, z zaskoczenia pojawiające się w "Nightmare" oraz "Come to the Sabbath". Takie ciekawe przełamania konwencji przydałyby się w muzyce metalowej znacznie częściej. W innych kwestiach jest to jednak pły

[Recenzja] Cymande - "Cymande" (1972)

Obraz
Cymande to jeden z najbardziej osobliwych brytyjskich zespołów lat 70. Tworzyli go wyłącznie czarnoskórzy muzycy, którzy postanowili grać muzykę odwołującą się bezpośrednio do ich afrykańskich korzeni, choć z zachodnimi naleciałościami, przede wszystkim w postaci nieco psychodelicznego klimatu. Grupa zadebiutowała eponimicznym albumem w 1972 roku. Co ciekawe, płyta ukazała się także w Polsce - co w czasach żelaznej kurtyny nie było wcale oczywiste - z zaledwie siedmioletnim poślizgiem. Na potrzeby tego wydania zmieniono okładkę i nadano tytuł "The Message", zaczerpnięty od jednego z utworów. Tak egzotyczna muzyka wydaje się kompletnym przeciwienstwem szarej rzeczywistości PRL, choć i dla współczesnego słuchacza może być pewnym kuriozum. Album wypełnia dziewięć utworów o dość zróżnicowanych inspiracjach, choć bardzo konsekwentnym klimacie. Grupa zdaje się adoptować niemal każdy możliwy styl, jaki wyrósł z afrykańskich tradycji. W "Zion I" oraz "Ras Tafarian

[Recenzja] Blues Pills - "Lady in Gold" (2016)

Obraz
Wydany dwa lata temu eponimiczny debiut Blues Pills był pewną sensacją na retro-rockowej scenie. Wprawdzie pod względem instrumentalnym nie prezentuje tamta płyta nic specjalnego - ot, solidnie zagrana imitacja klasycznego rocka przełomu lat 60. i 70. - jednak wyróżnia się warstwą wokalną. Przy mikrofonie w Blues Pills stoi bowiem dziewczyna, co w tego typu graniu wciąż stanowi raczej rzadkość. Elin Larsson to zresztą główny atut grupy; nie przypadkiem porównywano ją z Arethą Franklin, Grace Slik czy Janis Joplin. "Lady in Gold" idzie zresztą w podobnym kierunku, w jakim Joplin skręciła po rozstaniu z Big Brother and the Holding Company. Do znanej z debiutu mieszanki psychodelii, bluesa i hard rocka doszły wyraźne wpływy rhythm and bluesa czy soulu, dając Larsson możliwość pokazania w pełni swoich umiejętności. Uwagę zwraca na pewno bogatsze brzmienie "Lady in Gold". O ile na debiucie klawisze były tylko sporadycznym dodatkiem do gitary, basu i perkusji, tak tut

[Recenzja] Gary Moore - "After the War" (1989)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #2   Album "After the War" to swego rodzaju podsumowanie dotychczasowej kariery Gary'ego Moore'a, ostatnie wydawnictwo przed drastyczną zmianą stylu i - tylko w wersji kompaktowej - delikatna zapowiedź przyszłego kierunku. Jest to też najlepsza płyta tego muzyka, jaką nagrał do tamtej pory. Na pewno pomogła współpraca z tylko jednym producentem, doświadczonym Peterem Collinsem, dzięki czemu całość faktycznie brzmi jak nagrana podczas jednej sesji, pomimo sporego zróżnicowania utworów. Być może to właśnie za sprawą Collinsa Moore przestał tutaj gonić za brzmieniowymi nowinkami. Zwraca uwagę bardziej powściągliwe wykorzystanie syntezatorów, a także powrót akustycznych bębnów, na których najczęściej gra Cozy Powell, choć w części nagrań zastępują go Simon Phillips lub Charlie Morgan. Podstawowego składu, oprócz Powella, dopełnili basista Bob Daisley i klawiszowiec Neil Carter, z którymi Moore współpracował już od dłuższego czasu,

[Recenzja] Kvartetten Som Sprängde ‎- "Kattvals" (1973)

Obraz
Album "The End of the Game" Petera Greena przypomniał mi o innym albumie z dzikim kotem na okładce, tym razem pochodzącym ze Szwecji. Szwedzka scena rockowa lat 70. to temat mało znany, a warty zgłębienia. Działało tam wtedy kilka naprawdę interesujących kapel, by wspomnieć tylko o Älgarnas Trädgård, Fläsket Brinner, International Harvester, Kultivator, Ragnarök, Samla Mammas Manna, Trettioåriga Kriget czy o bohaterze dzisiejszej recenzji - Kvartetten Som Sprängde. Nazwę tę można przetłumaczyć jako wybuchowy kwartet , co wydaje się o tyle nieszczęśliwe, że w momencie nagrywania  płyty było to trio. Jakiś czas wcześniej , z powodu różnic artystycznych, ze składu odeszła wokalistka Margareta Söderberg. Pozostali muzycy - gitarzysta Finn Sjöberg i klawiszowiec Fred Hellman, obaj dopiero zaczynający karierę, oraz doświadczony jazzowy perkusista Rune Carlsson, który miał już za sobą udział m.in. w nagraniu "Astigmatic" Krzysztofa Komedy - postanowili kontynuować jako