Posty

[Recenzja] Kvartetten Som Sprängde ‎- "Kattvals" (1973)

Obraz
Album "The End of the Game" Petera Greena przypomniał mi o innym albumie z dzikim kotem na okładce, tym razem pochodzącym ze Szwecji. Szwedzka scena rockowa lat 70. to temat mało znany, a warty zgłębienia. Działało tam wtedy kilka naprawdę interesujących kapel, by wspomnieć tylko o Älgarnas Trädgård, Fläsket Brinner, International Harvester, Kultivator, Ragnarök, Samla Mammas Manna, Trettioåriga Kriget czy o bohaterze dzisiejszej recenzji - Kvartetten Som Sprängde. Nazwę tę można przetłumaczyć jako wybuchowy kwartet , co wydaje się o tyle nieszczęśliwe, że w momencie nagrywania  płyty było to trio. Jakiś czas wcześniej , z powodu różnic artystycznych, ze składu odeszła wokalistka Margareta Söderberg. Pozostali muzycy - gitarzysta Finn Sjöberg i klawiszowiec Fred Hellman, obaj dopiero zaczynający karierę, oraz doświadczony jazzowy perkusista Rune Carlsson, który miał już za sobą udział m.in. w nagraniu "Astigmatic" Krzysztofa Komedy - postanowili kontynuować jako

[Recenzja] Peter Green - "The End of the Game" (1970)

Obraz
Peter Allen Greenbaum, lepiej znany jako Peter Green, mógł być wielką gwiazdą rocka. Jego losy potoczyły się jednak dość tragicznie, pomimo obiecujących początków. Już jako dwudziestolatek dołączył do najważniejszej kapeli brytyjskiego bluesa, Bluesbreakers Johna Mayalla, zajmując tam miejsce Erica Claptona. Wkrótce potem założył własny zespół Fleetwood Mac - ten sam, który z czasem, już bez swojego pierwotnego lidera, stał się jednym z najlepiej sprzedających się wykonawców. Jednak to jeszcze z Greenem zespół dorobił się swoich pierwszych przebojów, napisanych właśnie przez niego, jak "Albatross", "Man of the World", "Oh Well", "The Green Manalishi (With the Two Prong Crown)" czy "Black Magic Woman", który jeszcze większym hitem stał się w wersji grupy Santana. Green był jednak nie tylko zdolnym kompozytorem, a także cenionym gitarzystą, o którym z entuzjazmem wypowiadali się m.in. B.B. King czy wspomniany Clapton. Muzyk nie radził

[Recenzja] Mercyful Fate - "Melissa" (1983)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #1 W nowym, cotygodniowym cyklu przyjrzę się nierecenzowanym dotąd przedstawicielom metalu i hard rocka, których twórczość uważam za wartą przypomnienia. Trudno o mocniejsze otwarcie tej serii, niż debiut jednego z najbardziej kultowych i wciąż inspirujących zespołów heavymetalowych z kontynentalnej części Europy, a zarazem głównego muzycznego towaru eksportowego Danii. Na Mercyful Fate, bo o nim oczywiście mowa, powoływali się najważniejsi przedstawiciele thrash i death metalu - włącznie z Metalliką, Slayerem czy Death - a ze względu na posępny klimat i okultystyczno-satanistyczną tematykę tekstów, grupa bywa wymieniana także wśród prekursorów black metalu. Jej dwa pierwsze, najbardziej klasyczne albumy to jednak przede wszystkim swego rodzaju odpowiedź na Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu, czy - jak kto woli - rozwiniecie stylistyki Judas Priest i Black Sabbath w trochę bardziej ekstremalnym kierunku. Najbardziej charakterystycznym element

[Recenzja] Syd Barrett - "The Madcap Laughs" (1970)

Obraz
Mija dziś dokładnie dziesięć lat od śmierci Rogera "Syda" Barretta. Jego odejście nie przeszło bez echa - intensywnie rozpisywały się na ten temat media - choć przecież na muzycznej scenie nie był obecny od ponad trzech dekad. To jednak właśnie on był oryginalnym wokalistą i gitarzystą, a zarazem współzałożycielem Pink Floyd, zaś jego tragiczne losy - będące inspiracją dla byłych kolegów z zespołu podczas tworzenia materiału na album "Wish You Were Here" - sprawiły, że jeszcze za życia, choć już po zakończeniu kariery, stał się prawdziwą legendą. Oczywiście, nie byłoby pewnie legendy Barretta, gdyby nie późniejsze sukcesy Pink Floyd. Ale pewnie nie byłoby też sukcesów Pink Floyd, gdyby nie Barrett, którego muzyczna wyobraźnia sprawiła, że grupa wyróżniała się spośród wielu innych z londyńskiego undergroundu drugiej połowy lat 60. Syd Barrett nagrał z zespołem tylko debiutancki longplay "The Piper at the Gates of Dawn", kilka singli, w tym duży przeb

[Recenzja] The Byrds - "Never Before" (1987)

Obraz
W drugiej połowie lat 80. dużą popularność zyskały grupy w rodzaju The Smiths czy R.E.M., których twórczość dziennikarze określili mianem jangle popu - od charakterystycznego, brzęczącego brzmienia gitar. Jednocześnie wzrosło zainteresowanie zespołem The Byrds, który zaczęto wskazywać jako prekursorów tej stylistyki, twórców tego brzmienia. Takiej okazji nie można było przepuścić i w 1987 roku trafiła do sprzedaży zupełnie nowa kompilacja nieistniejącej wówczas już od czternastu lat grupy. "Never Before" nie jest jednak typowym greatest hits . Zgodnie z tytułem trafił tu wyłącznie niepublikowany wcześniej materiał, pochodzący z najbardziej klasycznego okresu 1965-67, kiedy grupę tworzyli Jim McGuinn, David Crosby, Chris Hillman, Michael Clarke i - do pewnego momentu - Gene Clark. Jest jednak pewno ale . Te konkretne, zamieszczone tutaj wykonania, faktycznie nie były wcześniej opublikowane. Same kompozycje to jednak w większości rzeczy wcześniej wydane: "Mr. Tambourin

[Recenzja] Sir Lord Baltimore - "Kingdom Come" (1970)

Obraz
Recenzując płyty różnych mniej znanych przedstawicieli hard rocka trudno nie wymieniać takich nazw, jak Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple. Często uprawnione wydaje się także wspomnienie prekursorów w rodzaju Jimiego Hendrixa, Cream, The Jeff Beck Group czy nawet Blue Cheer. A wszystko dlatego, że tak naprawdę niewiele jest w tym stylu faktycznie unikalnych twórców, których muzyka nie zdradzałaby mniej lub bardziej ewidentnie inspiracji wyżej wymienionymi. Nie inaczej jest w przypadku amerykańskiego trio Sir Lord Baltimore. Wprawdzie niektórzy krytycy i słuchacze próbują przypisać mu status nowatora i prekursora, jednak fakty raczej tego nie potwierdzają. Debiutancki album Amerykanów, "Kingdom Come", ukazał się w grudniu 1970 roku, gdy tego typu granie nie było już niczym wielce zaskakującym. Surowe, mocno przesterowane brzmienie i intensywność tej muzyki przywołują skojarzenia z Blue Cheer. O ile jednak tamta grupa czerpała inspiracje najprawdopodobniej bezpośre

[Recenzja] Gary Moore - "Wild Frontier" (1987)

Obraz
Błędy popełnione na "Run for Cover", poprzednim albumie w dyskografii Gary'ego Moore'a, dają o sobie znać także na "Wild Frontier". Chyba największym z nich jest ponowna współpraca z różnymi producentami, przez co brakuje tu jakiejś spójnej wizji. Wśród różnych pomysłów na ten materiał pojawił się jednak jeden zaskakująco udany, na którym dałoby się oprzeć całe wydawnictwo, a nie tylko wybrane kawałki. Po śmierci Phila Lynotta, któremu płyta jest dedykowana, a także po wyprawie Moore'a w rodzinne strony, do Belfastu, muzyk najwyraźniej przypomniał sobie o najciekawszym projekcie, w jaki był dotąd zaangażowany - albumie "Black Rose" Thin Lizzy, gdzie dość oryginalnie połączono przebojowy hard rock z melodyką charakterystyczną dla irlandzkiego folku. Właśnie w takim kierunku idzie część zawartych tu utworów. Do tych fragmentów należy otwieracz albumu i zarazem jeden z najbardziej znanych utworów Moore'a. "Over the Hills and Far Away&