Posty

[Recenzja] Quicksilver Messenger Service - "Quicksilver Messenger Service" (1968)

Obraz
Mam nieodparte wrażenie, że amerykański rock sprzed lat 70. nawet nie tyle nie cieszy się w naszym kraju dużą popularnością, co po prostu pozostaje niezbadanym terytorium. Rock lat 60. w Stanach to przecież nie tylko Jimi Hendrix i The Doors. To także poszukujący twórcy w rodzaju Franka Zappy i The Velvet Underground, a przede wszystkim niezwykle bogata i różnorodna scena psychodeliczna, skupiona głównie w Kalifornii, choć przecież nie tylko, by wspomnieć o teksańskim The 13th Floor Elevators. Najbardziej aktywne były jednak sceny w Los Angeles - skąd pochodzi wspomniane The Doors, ale też The Byrds czy The United States of America - oraz San Francisco, gdzie zaczynała tzw. wielka trójka: Grateful Dead, Jefferson Airplane oraz Quicksilver Messenger Service. Szczególnie ta ostatnia nazwa może brzmieć obco dla polskich słuchaczy.  Grupa powstała już w 1965 roku, jednak muzycy dość długo zwlekali z podpisaniem kontraktu, obawiając się komercjalizacji. W międzyczasie doszło do kilku pe

[Recenzja] The Butterfield Blues Band - "The Resurrection of Pigboy Crabshaw" (1967)

Obraz
Bez większej przesady można stwierdzić, że The Butterfield Blues Band miał istotny wkład w ukształtowanie się muzyki rockowej i zwrócenie jej w bardziej ambitnym kierunku. A to tylko za sprawą jednego albumu, drugiego w dyskografii "East-West", zaś szczególnie tytułowego utworu - kilkunastominutowego jamu na pograniczu bluesa, rocka, jazzu i muzyki hindustańskiej, który stanowi jeden z pierwszych przykładów psychodelii. Kontynuację tego kierunku niestety zaprzepaściło posypanie się składu. W zespole została tylko połowa muzyków odpowiedzialnych za tamten album: gitarzysta Elvin Bishop, klawiszowiec Mark Naftalin oraz sam Paul Butterfield. Braki wkrótce uzupełnili basista Bugsy Maugh oraz jazzowy bębniarz Phil Wilson, jeden z założycieli Art Ensemble of Chicago. W nagraniu trzeciego albumu, " The Resurrection of Pigboy Crabshaw", wzięła udział także trzyosobowa sekcja dęta - z zaczynającym wówczas karierę Davidem Sanbornem na saksofonie altowym - która najwyraźni

[Recenzja] Paice Ashton Lord - "Malice in Wonderland" (1977)

Obraz
Paice Ashton Lord to jednorazowy projekt, w którym wzięli udział dwaj członkowie Deep Purple, Jon Lord i Ian Paice, niedługo po zawieszeniu działalności przez ich macierzystą kapelę. Trzeci muzyk, którego nazwisko firmuje tę płytę, to Tony Ashton, klawiszowiec i wokalista znany m.in. z Medicine Head, Family czy tria Ashton, Gardner and Dyke. Owa trójka nie była jednak samowystarczalna i w nagraniach wsparli ją jeszcze dwaj instrumentaliści: gitarzysta Bernie Marsden oraz basista Paul Martinez. Jedyny album kwintetu, "Malice in Wonderland", w zasadzie wydaje się logiczną kontynuacją drogi obranej przez Deep Purple na albumach "Burn", "Stormbringer" i "Come Taste the Band", czyli postępującego odchodzenia od hard rocka na rzecz funkowo-soulowych inspiracji. Dominuje tu granie o właśnie funkowym charakterze, oparte na wyrazistym, prostym rytmie, z głębokim, bujającym basem i istotną rolą syntezatorów, a nierzadko także z udziałem sekcji dętej i

[Recenzja] The Nice - "The Thoughts of Emerlist Davjack" (1967)

Obraz
Dziś miała się tu pojawić zupełnie inna recenzja. Postanowiłem napisać jednak coś o zmarłym kilka dni temu Keicie Emersonie. Jeden z najsłynniejszch rockowych klawiszowców prawdopodobnie sam odebrał sobie życie strzałem w głowę, do czego doprowadziła pogłębiająca się od lat depresja. Wszystko przez pogarszającą się sprawność w jednej z rąk. A przecież sposób gry Emersona, który przyniósł mu popularność, opierał się głównie na technicznych popisach czy wręcz kuglarskich sztuczkach. Jak by jednak nie oceniać jego dokonań, trzeba pamiętać, że to właśnie on prowadził jedną z grup, które podłożyły fundament pod rock progresywny. Mowa oczywiście nie o triu Emerson, Lake & Palmer, a działającemu wcześniej The Nice. Początkowo był to jedynie zebrany naprędce zespół towarzyszący dla amerykańskiej wokalistki P. P. Arnold, niezadowolonej ze swoich dotychczasowych współpracowników. Ponieważ Amerykanka odnosiła sukcesy przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, postanowiono zatrudnić brytyjskic

[Recenzja] Roy Harper - "Stormcock" (1971)

Obraz
Na "Stormcock" Roy Harper osiągnął swój absolutny szczyt artystyczny. To także jedno z najwspanialszych dzieł muzyki folkowej, a może po prostu najlepsze w nurcie folk rocka. Znakomicie napisane i  dotykające nierzadko ważnych spraw teksty nie przyćmiewają warstwy muzycznej, która broni się sama, ale stanowią pewną dodatkową wartość. Na album złożyły się tylko cztery, za to dość długie utwory. Najkrótszy z nich trwa siedem i pół minuty, najdłuższy osiąga trzynaście. Wszystkie z nich dalece odbiegają od piosenkowego charakteru poprzednich albumów Harpera. Lecz bynajmniej nie znaczy to, że brakuje im dobrych melodii. Pod tym względem jest to wciąż mistrzostwo. Właściwie nie ma tu niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Nie wszyscy jednak podchodzą do tego dzieła w tak bezkrytyczny sposób. Kilkakrotnie spotkałem się z twierdzeniem, że od całości nieco odstaje otwieracz "Hors d'Oeuvres", któremu zarzuca się zbytnią monotonię. To jednak całkowicie zamierzony z

[Recenzja] Groundhogs - "Thank Christ for the Bomb" (1970)

Obraz
Trzeci album Groundhogs ostatecznie potwierdził, że zespół nie był po prostu jednym z wielu, jakie wypłynęły na fali popularności blues rocka i słuch o nich szybko zaginął, bo nie umiały zaproponować nic innego niż granie w tym jednym stylu. "Thank Christ for the Bomb" to album dojrzałej grupy, która zaprezentowała swój własny styl. Daje się usłyszeć tu jeszcze bluesowe korzenie, a brzmienie jest bliskie zyskującego wówczas na popularności hard rocka - za konsoletą zasiadł Martin Birch, który dopiero co skończył prace nad "In Rock" Deep Purple - jednak trio unika powielania ogranych klisz. Wyróżnia się przede wszystkim sposób gry Tony'ego McPhee, wyjątkowo swobodny, często ocierający się o atonalność. Sekcja rytmiczna nie ogranicza się jednak do najprostszego akompaniamentu, lecz stara się interesująco dopełnić brzmienie. Jeżeli jednak pominąć siedmiominutowy utwór tytułowy, z akustycznym wprowadzeniem, dłuższym, jamowym rozwinięciem oraz efektami ilustracyj

[Recenzja] Trapeze - "You Are the Music... We're Just the Band" (1972)

Obraz
Chociaż to poprzedni album Trapeze, "Medusa", cieszy się największą popularnością, dopiero tutaj trio zaprezentowało własny pomysł na siebie. A w zasadzie pomysł Glenna Hughesa, który samodzielnie skomponował aż pięć z ośmiu utworów. I to już jest dokładnie ten kierunek, jaki później forsował w Deep Purple. Począwszy od subtelnej ballady "Coast to Coast", przez bardziej żwawy, przyjemnie bujający "What Is a Woman's Role" oraz ostrzejszy "Way Back to the Bone", aż po najbardziej delikatny, wzbogacony o wibrafon oraz saksofon "Will Our Love End", słychać zdecydowaną inspirację muzyką funk i soul, do której znakomicie pasuje czarny  głos muzyka. Pewnym przełamaniem tej konwencji okazuje się jedynie sztampowy rocker "Feelin' So Much Better Now", który zbliża się raczej do stylistyki amerykańskiego Mountain. To najsłabszy fragment całości. Pomysły Hughesa podchwycił także Mel Galley, który w trzech kawałkach napisanych ze s

[Recenzja] The Rolling Stones - "Bridges to Babylon" (1997)

Obraz
"Brigdes to Babylon" stanowi w pewnym sensie powrót do tego, co Stonesi robili w połowie poprzedniej dekady. A zatem muzycy z jednej strony próbują dogodzić swojemu konserwatywnemu twardemu elektoratowi, a z drugiej - jakoś wpisać się w trendy panujące ówcześnie w muzyce. Proporcje pomiędzy tymi dwoma radykalnie różnymi podejściami wypadają jednak zdecydowanie na korzyść pierwszego. Z trzynastu kawałków aż dziesięć to albo typowo stonesowski czad (np. "Flip the Switch", "Low Down"), albo równie przewidywalne ballady (np. "Already Over Me", "Always Suffering"), ewentualnie sztampowe reggae ("You Don't Have to Mean It"). Jeżeli cokolwiek warto tu odnotować, to chyba tylko gościnny udział wybitnego jazzowego saksofonisty Wayne'a Shortera w "How Can I Stop", który jednak zagrał absolutnie poniżej swoich możliwości, jedynie podkreślając miałkość samej kompozycji. Ciekawe, że to już drugi raz - po występie Sonn