Posty

[Recenzja] The Nice - "The Thoughts of Emerlist Davjack" (1967)

Obraz
Dziś miała się tu pojawić zupełnie inna recenzja. Postanowiłem napisać jednak coś o zmarłym kilka dni temu Keicie Emersonie. Jeden z najsłynniejszch rockowych klawiszowców prawdopodobnie sam odebrał sobie życie strzałem w głowę, do czego doprowadziła pogłębiająca się od lat depresja. Wszystko przez pogarszającą się sprawność w jednej z rąk. A przecież sposób gry Emersona, który przyniósł mu popularność, opierał się głównie na technicznych popisach czy wręcz kuglarskich sztuczkach. Jak by jednak nie oceniać jego dokonań, trzeba pamiętać, że to właśnie on prowadził jedną z grup, które podłożyły fundament pod rock progresywny. Mowa oczywiście nie o triu Emerson, Lake & Palmer, a działającemu wcześniej The Nice. Początkowo był to jedynie zebrany naprędce zespół towarzyszący dla amerykańskiej wokalistki P. P. Arnold, niezadowolonej ze swoich dotychczasowych współpracowników. Ponieważ Amerykanka odnosiła sukcesy przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, postanowiono zatrudnić brytyjskic

[Recenzja] Roy Harper - "Stormcock" (1971)

Obraz
Na "Stormcock" Roy Harper osiągnął swój absolutny szczyt artystyczny. To także jedno z najwspanialszych dzieł muzyki folkowej, a może po prostu najlepsze w nurcie folk rocka. Znakomicie napisane i  dotykające nierzadko ważnych spraw teksty nie przyćmiewają warstwy muzycznej, która broni się sama, ale stanowią pewną dodatkową wartość. Na album złożyły się tylko cztery, za to dość długie utwory. Najkrótszy z nich trwa siedem i pół minuty, najdłuższy osiąga trzynaście. Wszystkie z nich dalece odbiegają od piosenkowego charakteru poprzednich albumów Harpera. Lecz bynajmniej nie znaczy to, że brakuje im dobrych melodii. Pod tym względem jest to wciąż mistrzostwo. Właściwie nie ma tu niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Nie wszyscy jednak podchodzą do tego dzieła w tak bezkrytyczny sposób. Kilkakrotnie spotkałem się z twierdzeniem, że od całości nieco odstaje otwieracz "Hors d'Oeuvres", któremu zarzuca się zbytnią monotonię. To jednak całkowicie zamierzony z

[Recenzja] Groundhogs - "Thank Christ for the Bomb" (1970)

Obraz
Trzeci album Groundhogs ostatecznie potwierdził, że zespół nie był po prostu jednym z wielu, jakie wypłynęły na fali popularności blues rocka i słuch o nich szybko zaginął, bo nie umiały zaproponować nic innego niż granie w tym jednym stylu. "Thank Christ for the Bomb" to album dojrzałej grupy, która zaprezentowała swój własny styl. Daje się usłyszeć tu jeszcze bluesowe korzenie, a brzmienie jest bliskie zyskującego wówczas na popularności hard rocka - za konsoletą zasiadł Martin Birch, który dopiero co skończył prace nad "In Rock" Deep Purple - jednak trio unika powielania ogranych klisz. Wyróżnia się przede wszystkim sposób gry Tony'ego McPhee, wyjątkowo swobodny, często ocierający się o atonalność. Sekcja rytmiczna nie ogranicza się jednak do najprostszego akompaniamentu, lecz stara się interesująco dopełnić brzmienie. Jeżeli jednak pominąć siedmiominutowy utwór tytułowy, z akustycznym wprowadzeniem, dłuższym, jamowym rozwinięciem oraz efektami ilustracyj

[Recenzja] Trapeze - "You Are the Music... We're Just the Band" (1972)

Obraz
Chociaż to poprzedni album Trapeze, "Medusa", cieszy się największą popularnością, dopiero tutaj trio zaprezentowało własny pomysł na siebie. A w zasadzie pomysł Glenna Hughesa, który samodzielnie skomponował aż pięć z ośmiu utworów. I to już jest dokładnie ten kierunek, jaki później forsował w Deep Purple. Począwszy od subtelnej ballady "Coast to Coast", przez bardziej żwawy, przyjemnie bujający "What Is a Woman's Role" oraz ostrzejszy "Way Back to the Bone", aż po najbardziej delikatny, wzbogacony o wibrafon oraz saksofon "Will Our Love End", słychać zdecydowaną inspirację muzyką funk i soul, do której znakomicie pasuje czarny  głos muzyka. Pewnym przełamaniem tej konwencji okazuje się jedynie sztampowy rocker "Feelin' So Much Better Now", który zbliża się raczej do stylistyki amerykańskiego Mountain. To najsłabszy fragment całości. Pomysły Hughesa podchwycił także Mel Galley, który w trzech kawałkach napisanych ze s

[Recenzja] The Rolling Stones - "Bridges to Babylon" (1997)

Obraz
"Brigdes to Babylon" stanowi w pewnym sensie powrót do tego, co Stonesi robili w połowie poprzedniej dekady. A zatem muzycy z jednej strony próbują dogodzić swojemu konserwatywnemu twardemu elektoratowi, a z drugiej - jakoś wpisać się w trendy panujące ówcześnie w muzyce. Proporcje pomiędzy tymi dwoma radykalnie różnymi podejściami wypadają jednak zdecydowanie na korzyść pierwszego. Z trzynastu kawałków aż dziesięć to albo typowo stonesowski czad (np. "Flip the Switch", "Low Down"), albo równie przewidywalne ballady (np. "Already Over Me", "Always Suffering"), ewentualnie sztampowe reggae ("You Don't Have to Mean It"). Jeżeli cokolwiek warto tu odnotować, to chyba tylko gościnny udział wybitnego jazzowego saksofonisty Wayne'a Shortera w "How Can I Stop", który jednak zagrał absolutnie poniżej swoich możliwości, jedynie podkreślając miałkość samej kompozycji. Ciekawe, że to już drugi raz - po występie Sonn

[Recenzja] Roy Harper - "Flat Baroque and Berserk" (1970)

Obraz
Pierwsza strona winylowego wydania "Flat Baroque and Berserk", na tle poprzednich trzech albumów Roya Harpera, wypada bardzo jednostajnie. Słychać tu wyłącznie głos artysty i jego akompaniament na gitarze akustycznej. Dominują melodyjne piosenki, jak bardzo energetyczny, pełen optymizmu "Don't You Grieve" czy subtelniejsze "Feeling All the Saturday" i "Goodbye". Najbardziej wyróżnia się jednak ośmiominutowy, zaangażowany "I Hate the White Man", w którym Harper z powodzeniem nawiązuje do protest-songów Boba Dylana. Kompletnie niepotrzebny wydaje się jednak długi monolog poprzedzający ten utwór. Jeśli twórca uznał, że ta ważna dla niego kompozycja wymaga dodatkowego komentarza, można było zamieścić go na kopercie płyty. Bo w wybranej formie może irytować, szczególnie przy kolejnych odsłuchach.  Na drugiej stronie, pomijając delikatne, wręcz ascetyczne "Davey" i "Francesca", aranżacje są już nieco bardziej rozbu

[Recenzja] Groundhogs - "Blues Obituary" (1969)

Obraz
"Blues Obituary", czyli nekrolog bluesa , to świetny tytuł dla albumu wydanego w 1969 roku. Prawdziwego bluesa mało kto już wówczas chciał słuchać, natomiast jego urockowiona odmiana, jeszcze do niedawna niezwykle popularna, przestała budzić ekscytację. W muzyce rockowej zaczęły pojawiać się coraz to nowsze nurty, które wypierały zjadający własny ogon blues brytyjski. Jego przedstawiciele - przynajmniej ci, którzy nie chcieli pozostać reliktem mijającej dekady - najchętniej szli w kierunku wyznaczonym przez wykonawców w rodzaju Jimiego Hendrixa, Cream czy The Jeff Beck Group, czego ukoronowaniem był wydany na początku tamtego roku debiut Led Zeppelin - niby wciąż blues rock, a jednak już stuprocentowy hard rock. Można było też pójść w całkiem odmiennym kierunku, jak John Mayall, ojciec blues rocka we własnej osobie, który przerzucił się czasowo na akustyczne granie, idące w nieco jazzowym kierunku. Albo jak grupa Colosseum, założona zresztą przez byłych sidemanów Mayalla,