Posty

[Recenzja] Steven Wilson - "The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)" (2013)

Obraz
Solowa kariera Stevena Wilsona nabrała rozpędu. O ile debiutancki "Insurgentes" był w sumie tylko pobocznym projektem i  nieśmiałą próbą spróbowania sił w nieco innej stylistyce, tak jego następca, "Grace for Drowning", okazał się największym przedsięwzięciem w dotychczasowej karierze muzyka, o czym świadczy chociażby liczba zaproszonych gości, często z najwyższej półki. Tym razem nie skończyło się na zarejestrowaniu materiału w studiu i powrocie do innych zajęć. Wilson zebrał regularny zespół, z którym mógł grać koncerty promujące "Grace for Drowning". Oprócz dwóch muzyków, którzy zagrali na albumie - Theo Travisa i Nicka Beggsa - w składzie znaleźli się także: gitarzysta Niko Tsonev, perkusista Marco Minnemann oraz klawiszowiec Adam Holzman. Po zakończeniu trasy, Wilson postanowił od razu zabrać się za kolejny solowy album, wykorzystując swój koncertowy zespół - jedynie Tsoneva zastąpił Guthrie Govan. Gościnnie w sesji udział wzięli Alan Parsons (ta

[Recenzja] Steven Wilson - "Grace for Drowning" (2011)

Obraz
Steven Wilson nigdy nie ukrywał swojego uwielbienia dla rocka progresywnego. Ale w czasach Porcupine Tree łączył takie inspiracje z innymi wpływami, często dość odległymi, stylistycznie i chronologicznie. Tymczasem na swoim drugim solowym wydawnictwie, "Grace for Drowning", postanowił pójść śladem róźnych pogrobowców i nagrać album retro-progowy. W praktyce jest to wciąż muzyka porcupino-podobna, ale z bardziej klasycznym brzmieniem. Pozbawiona metalowych naleciałości, prawie bez elektroniki - brzmienia klawiszowe zwykle ograniczają się do instrumentów akustycznych oraz melotronu i elektrycznego pianina. W nagraniach wzięło udział wielu mniej i bardziej znamienitych gości. Do tych drugich zaliczają się członkowie późniejszych składów King Crimson  - Tony Levin, Trey Gunn i Pat Mastelotto - oraz gitarzysta klasycznego składu Genesis, Steve Hackett. "Grace for Drowning" to album bardzo długi, wydany na dwóch płytach, choć wystarczyłoby skrócić go o cztery minu

[Recenzja] Porcupine Tree - "The Incident" (2009)

Obraz
"The Incident" to kolejny ukłon Porcupine Tree w stronę rocka progresywnego, choć z wciąż obecnymi wpływami współczesnego mainstreamu rockowego oraz metalowymi wstawkami. Album składa się z dwóch płyt, aczkolwiek wydano też budżetową wersję z całym materiałem na jednym kompakcie. Pierwszy dysk zawiera 55-minutową kompozycję tytułową podzieloną na czternaście ścieżek. Tak przynajmniej sugerował sam Steven Wilson. W rzeczywistości jest to czternaście różnych utworów, nietworzących razem logicznej całości, pomimo płynnych przejść, a jedynie ze spójną warstwą tekstową. Na drugą płytę trafiły cztery kawałki niezwiązane tekstowo z poprzednimi, ani ze sobą nawzajem. Tytułowa pseudo-suita składa się głównie z miniatur, trwających około dwóch minut. Część z nich to po prostu niepotrzebne interludia (np. "Occam's Razor", "The Yellow Windows of the Evening Train" czy najbardziej bezsensowny, pogłębiający wrażenie chaosu metalowy riffowiec "Circle of

[Recenzja] Steven Wilson - "Insurgentes" (2008)

Obraz
Pod koniec poprzedniej dekady Steven Wilson odczuł znudzenie coraz bardziej demokratyczną działalnością Porcupine Tree i innych swoich projektów. Postanowił więc nagrać pierwszy w karierze album solowy, na którym wszystko znów mogło być podporządkowane jego wizji. Wilson miał możliwość zaprezentowania cokolwiek, ale nie dał rady wyzbyć się swojego charakterystycznego sposobu komponowania i aranżowania. W rezultacie powstał produkt porcupino-podobny. Już sama okładka "Insurgentes" sprawia wrażenie parafrazy tej z "Deadwing". Podobne odczucia pojawiają się też w warstwie muzycznej - najbardziej ewidentnie w "Veneno para las hadas", brzmiącym jak wariacja na temat początku "The Sky Moves Sideway", czyli fragmentu o podtytule "We Lost the Skyline". Trzeba jednak oddać Wilsonowi sprawiedliwość, że album pokazuje nieco inne inspiracje, niż słychać na jego wcześniejszych wydawnictwach. Obyło się tu na szczęście bez metalowych riffów. Ni

[Recenzja] Porcupine Tree - "Fear of a Blank Planet" (2007)

Obraz
Dziewiąty studyjny album Porcupine Tree stanowi kontynuację ścieżki wyznaczonej przez "In Absentia" i "Deadwing". Znalazło się tu tylko sześć utworów, jednak całość jest niewiele krótsza od swoich poprzedników. Średnią długość utworów podnosi 18-minutowy "Anesthetize" (najdłuższe nagranie zespołu od czasu albumu "The Sky Moves Sideway"). Przez fanów traktowany jako wielkie arcydzieło współczesnej muzyki. A w rzeczywistości są to po prostu trzy połączone ze sobą kawałki, których nic nie łączy pod względem muzycznym. Pierwsza część to bardzo jednostajna ballada (gościnnie wystąpił tu Alex Lifeson z Rush, którego gitarowe solo mogłoby wyjść spod ręki każdego innego gitarzysty o niekoniecznie wybitnych umiejętnościach). W części drugiej następuje, oczywiście, metalowe zaostrzenie. Tutaj w końcu coś się dzieje, niektóre zagrywki są nawet fajne, ale smętny wokal Stevena Wilsona kompletnie nie pasuje do muzyki. Ostatnia część to już totalne smęce

[Recenzja] Porcupine Tree - "Deadwing" (2005)

Obraz
"Deadwing" do "In Absentia" ma się dokładnie tak, jak "Lightbulb Sun" do "Stupid Dream". Z jednej strony kontynuuje pomysły ze swojego poprzednika. A jednocześnie próbuje je połączyć z bardziej ambitnymi wpływami - co oznacza powrót do czerpania inspiracji z klasycznego prog rocka. Jednak w praktyce wygląda to tak, że mamy tu do czynienia z kilkoma neo-progresywnymi smętami, dwoma bardziej rozbudowanymi utworami, paroma momentami o metalowym ciężarze i popowymi kawałkami w sam raz do prezentowania w stacjach radiowych. Najwidoczniej Steven Wilson postanowił zadowolić wielbicieli każdego ze swoich dotychczasowych wcieleń. Powstał album bardzo bezpieczny, zachowawczy i niezbyt spójny. Całość rozpoczyna się od rozwleczonego do prawie dziesięciu minut utworu tytułowego. Wbrew temu, czego można oczekiwać po nagraniu o takiej długości, jest to połączenie banalnie piosenkowych fragmentów i metalowych wstawek. Dzieje się tu niewiele, ciągle powt

[Recenzja] Porcupine Tree - "In Absentia" (2002)

Obraz
"In Absentia" uznawany jest za rozpoczęcie nowego etapu w dyskografii Porcupine Tree. Nie tyle ze względu na zmianę perkusisty (nowym bębniarzem został Gavin Harrison), co stylistyczny zwrot w stronę metalowych brzmień. Steven Wilson w tamtym czasie zafascynował się twórczością takich grup, jak Meshuggah i Opeth (tę drugą rok wcześniej wspomógł jako producent podczas nagrywania albumu "Blackwater Park"). I rzeczywiście, słychać tu ich wpływ. Ale raczej w śladowych ilościach. W "Blackest Eyes" i "Gravity Eyelids" ciężkie riffy są tylko urozmaiceniem, dominuje piosenkowe smęcenie z akompaniamentem akustycznej gitary. Więcej metalowego ciężaru pojawia się w "The Creator Has a Mastertape" i "Strip the Soul" (w obu łagodzą go jednak delikatniejsze dźwięki i anemiczny śpiew Wilsona), a zwłaszcza w instrumentalnym "Wedding Nails" (który jako jedyny faktycznie jest czymś nowym w twórczości zespołu, inna sprawa, że sam

[Recenzja] Porcupine Tree - "Lightbulb Sun" (2000)

Obraz
"Lightbulb Sun" to próba połączenia poprockowej stylistyki "Stupid Dream" z zarzuconymi na tamtym albumie wpływami floydowymi. Dominują proste piosenki. Często oparte na brzmieniach akustycznych, czasem z dodatkiem instrumentów smyczkowych. I niepozbawione obowiązkowej dawki smęcenia. Ale obok miałkich melodycznie i nieinteresujących instrumentalnie kawałków (takich jak chociażby "Four Chords That Made a Million", "The Rest Will Flow" czy "Where We Would Be") są tu też bardziej udane momenty. Rozwój Stevena Wilsona jako kompozytora pokazuje przede wszystkim "Shesmovedon" - całkiem zgrabnie skomponowany utwór, niezły melodycznie, udanie łączący zadziorniejsze fragmenty z bardziej melancholijnymi. Gdyby tylko nie ten mdły, przetworzony efektami wokal... Pod względem instrumentalnym nie można przyczepić się do "Last Chance to Evacuate Planet Earth before It Is Recycled" - z początku bardzo folkowego, w drugiej