Posty

[Recenzja] The Doors - "The Doors" (1967)

Obraz
The Doors to jeden z tych w sumie nielicznych wykonawców, u których wielka popularność idzie w parze z wartościową muzyką. Nie jest to może muzyka eksperymentalna czy skomplikowana, ale na tyle sprawnie i pomysłowo zagrana, że słuchanie jej wstydu nikomu nie przyniesie. Trudno też mieć zarzut o komercyjny charakter tej muzyki, gdyż członkowie zespołu mieli prawdziwy dar do pisania zgrabnych, przebojowych, ale nie banalnych utworów. Nierzadko zresztą podejmowali próby wyjścia z ogólnie przyjętych schematów. Już eponimiczny debiut The Doors świadczy o muzycznej dojrzałości jego twórców. Choć zespół wpisywał się w popularny w tamtym czasie nurt psychodeliczny, muzycy stworzyli swój własny, rozpoznawalny styl, oparty na charakterystycznym brzmieniu organów Raya Manzarka i charyzmatycznym śpiewie Jima Morrisona. Co ciekawe, największą popularność zdobyły dwa najdłuższe i najbardziej ambitne utwory z tego albumu. Fakt, że w przypadku "Light My Fire" była to zasługa skrócon

[Recenzja] Dio - "Holy Diver" (1983)

Obraz
Ronnie James Dio po wyrzuceniu z Black Sabbath postanowił zebrać własny zespół. Razem z nim z poprzedniej grupy wyleciał perkusista Vinny Appice, więc wybór bębniarza był oczywisty. Na posadę basisty ściągnięto natomiast Jimmy'ego Baina, który występował już z wokalistą w Rainbow. Pozostało więc tylko znaleźć odpowiedniego gitarzystę. W wyniki kastingu posadę otrzymał Vivian Campbell, nie mający jeszcze za sobą szczególnych osiągnięć - udzielał się tylko w Sweet Savage, amatorskiej kapeli z nurtu New Wave of British Heavy Metal. Kwartet przyjął niezbyt wyszukaną nazwę Dio i wkrótce zabrał za nagrywanie debiutanckiego albumu, zatytułowanego "Holy Diver". Dio był wokalistą o niemałych możliwościach wokalnych, ale i o niezbyt dobrym poczuciu estetyki. Już w swoich poprzednich zespołach często przesadnie szarżował i popadał w teatralną manierę. Tam jednak na ogół temperowali go pozostali muzycy. We własnym zespole nie musiał nikogo słuchać, jak ma śpiewać, ani o czy

[Recenzja] Scorpions - "Crazy World" (1990)

Obraz
To z tego albumu pochodzi "Wind of Change". Większość ludzi na świecie kojarzy Scorpions tylko z tym jednym utworem, wciąż uparcie katowanym przez stacje radiowe. Natomiast wielu fanów zespołu nienawidzi go ze względu na popularność (która przecież powinna przypaść któremuś z ich faworytów). Prawda jest taka, że to po prostu dobra, melodyjna piosenka. Tylko i aż tyle. Trochę szkoda, że nie posłużyła za tytuł całego wydawnictwa, na którym słychać prawdziwy powiew zmian. Muzycy zrezygnowali z dalszej współpracy z Dieterem Dierksem i na stanowisko producenta zatrudnili innego fachowca, Keitha Olsena (mającego już na koncie albumy m.in. Fleetwood Mac, Grateful Dead, Santany, Whitesnake i Ozzy'ego Osbourne'a). Zapewnił on solidne, mocniejsze brzmienie, będące miłą odmianą po wygładzonych, plastikowych produkcjach Dierksa z lat 80. Olsen odegrał ważną rolę także na etapie komponowania. O ile wcześniej pisaniem utworów zajmowali się wyłącznie Klaus Meine, Rudolf Sch

[Recenzja] Scorpions - "Savage Amusement" (1988)

Obraz
"Savage Amusement" to album, który nawet wśród wielbicieli poprzednich wydawnictw Scorpions nie cieszy się uznaniem. Zespół poszedł jeszcze dalej w stronę komercji i nagrał album po prostu poprockowy, czy też może raczej AOR-owy. Brzmienie jest jeszcze bardziej wygładzone, plastikowe. Produkcja w stylu Bon Jovi pasuje do charakteru samych kompozycji, które są jak zwykle sztampowe, kiczowate i naiwne. Pierwsze trzy kawałki - "Don't Stop at the Top", "Rhythm of Love" i "Passion Rules the Game" - jakoś jeszcze się bronią, dzięki chwytliwym, choć banalnym melodiom. Zaraz potem pojawia się jednak kuriozalny, wręcz dyskotekowy "Media Overkill". A później następuje seria kompletnie nijakich kawałków, zakończona okropnie przesłodzoną balladą "Believe in Love". Co ciekawe muzyka do tego ostatniego została napisana już dekadę wcześniej, w tym samym czasie, co album "Taken By Force". To, a także czteroletnia przerwa

[Recenzja] Scorpions - "Love at First Sting" (1984)

Obraz
"Love at First Sting" uznawany jest za jeden z najlepszych albumów Scorpions. Zespół dopracował styl z trzech poprzednich wydawnictw i wydał prawdziwą kopalnię hitów. To oczywiście wciąż granie pozbawione artystycznych ambicji, przeważnie rażące banałem i sztampą, oraz wygładzonym brzmieniem. Ale kompozycje tym razem są nieco bardziej udane. Pod tandetnymi aranżami i topornym wykonaniem często znajdziemy naprawdę dobre melodie. Wyróżniają się przede wszystkim dwa najbardziej znane kawałki z tego krążka, czyli oparty na bardzo fajnym, rozpoznawalnym riffie "Rock You Like a Hurricane", oraz nieco ckliwy, ale całkiem zgrabny "Still Loving You", będący wzorem rockowej power ballady . Ale nawet te bardziej sztampowe utwory, jak "Big City Nights", "Bad Boys Running Wild" czy "I'm Leaving You" są dość znośne, jak na taką stylistykę. Choć są też wyjątki, jak chaotyczny "The Same Thrill", czy bardziej stonowany, ni

[Recenzja] Scorpions - "Blackout" (1982)

Obraz
Po komercyjnych sukcesach albumów "Lovedrive" i "Animal Magnetism", grupa Scorpions znalazła się na progu światowej kariery. Właśnie wtedy doszło do wydarzenia, przez które w jednej chwili wszystko mogło legnąć w gruzach. Podczas sesji nagraniowej kolejnego albumu Klaus Meine zaniemógł wokalnie i wszystko wskazywało na to, że nieprędko będzie mógł wrócić do śpiewania, o ile w ogóle. Pozostali muzycy zaangażowali nowego frontmana, Amerykanina Dona Dokkena, jednak nic nie wynikło z tej współpracy (niedoszły wokalista założył później własną grupę, Dokken, wykonującą nieciekawy i bardzo wtórny heavy metal). Tymczasem Meine poddał się operacji, dzięki której cudownie odzyskał głos, aczkolwiek nigdy już nie wrócił do formy, jaką prezentował wcześniej. Po jego powrocie, zespół dokończył album, któremu nadano tytuł "Blackout". Longplay okazał się największym komercyjnym sukcesem w dotychczasowej karierze grupy i do dziś jest powszechnie uznawany za jedno

[Recenzja] Scorpions - "Animal Magnetism" (1980)

Obraz
Na "Animal Magnetism" zespół wrócił do cięższego grania. To jednak prawdopodobnie czysto koniunkturalne posunięcie - był rok 1980, początek wielkiej popularności heavy metalu. A pod względem kompozytorskim tym razem jest jeszcze gorzej, niż poprzednio. "Make It Real", "Don't Make No Promises" i "Only a Man" to okropnie infantylne, sztampowe i banalne kawałki, ale chociaż z jakimś potencjałem komercyjnym. Bo już w takich "Hold Me Tight", "Twentieth Century Man" i "Falling in Love" do powyższych wad dochodzi kompletna nijakość. To jednak jeszcze nic przy "Lady Starlight" - okropnie przesłodzonej balladzie, z kiczowatą aranżacją, płaczliwym śpiewem Klausa Meine i żałośnie banalną gitarową solówką. Poziom niespodziewanie wzrasta pod koniec albumu. Dwa ostatnie, najcięższe utwory - energetyczny i chwytliwy "The Zoo", oraz wolny i posępny "Animal Magnetism" - należą do najlepszych k

[Recenzja] Scorpions - "Lovedrive" (1979)

Obraz
Album "Lovedrive" przyniósł niemieckiej grupie długo oczekiwany sukces komercyjny. Po raz pierwszy w karierze, zespołowi udało się trafić do notowań. I to nie tylko w swojej ojczyźnie (11. miejsce), ale także na dwóch najważniejszych rynkach - w Wielkiej Brytanii (36. miejsce) i USA (55. miejsce). W Europie w sprzedaży pewnie pomogła przyciągająca uwagę okładka, zaprojektowana przez firmę Hipgnosis, znaną przede wszystkim ze współpracy z Pink Floyd (magazyn Playboy ogłosił ją najlepszą okładką roku). W Stanach zdecydowano się jednak ją ocenzurować. W promocji pomógł też pewnie fakt, że w nagraniu albumu wziął udział Michael Schenker, którego właśnie wyrzucono z UFO, za nadużywanie alkoholu i narkotyków. To jednak nie on został następcą Uliego Jona Rotha, a Matthias Jabs, który gra w zespole do dzisiaj. Za sukcesem "Lovedrive" stała jednak przede wszystkim komercjalizacja. Wygładzono brzmienie, a część utworów wyraźnie skrojono pod amerykańskie stacje radio