Posty

Wyświetlam posty z etykietą yes

[Recenzja] Yes - "Mirror to the Sky" (2023)

Obraz
Powoli zaczynają dochodzić do głosu obawy muzyków, że w niedalekiej przyszłości przyjdzie im konkurować z dźwiękami generowanymi przez Sztuczną Inteligencję. A ja mam wrażenie, że to już się dzieje i to od dłuższego czasu. Weźmy taki "Mirror to the Sky", najnowsze wydawnictwo grupy posługującej się szyldem Yes. Teoretycznie są tu wszystkie elementy, jakie miały klasyczne albumy w rodzaju "Close to the Edge" czy "Fragile", tylko brzmi to wszystko jakoś tak sztucznie i topornie. Śpiewane wysokim, androgenicznym głosem partie wokalne kojarzą się z Jonem Andersonem, ale brakuje tej pasji, naturalności oraz wyrazistych linii melodycznych. Bas pulsuje jak u nieżyjącego już Chrisa Squire'a, jednak często wydaje się zanadto oderwany od innych elementów, zamiast tworzyć integralną całość. Klawisze nadają odpowiedni klimat, tylko okazują się znacznie uproszczone w porównaniu z grą Ricka Wakemana, Patricka Moraza czy nawet Tony'ego Kaye'a. Perkusja z kole

[Recenzja] Yes - "The Quest" (2021)

Obraz
Grupa Yes, jako jedyna z wielkiej szóstki / ósemki / dziewiątki progresywnego rocka, wciąż regularnie wydaje płyty z premierowym materiałem. Nie zmieniło tego ani rozstanie z Jonem Andersonem, ani śmierć Chrisa Squire'a - utrata dwóch najbardziej kreatywnych muzyków. Powiększanie się dyskografii jest jednak odwrotnie proporcjonalne do jej jakości. Żaden inny z tych słynnych zespołów prog-rockowych nie nagrał tylu kiepskich, a nierzadko naprawdę okropnych płyt. Już w latach 90. zespół stał się parodią klasycznego proga, ale najgłębszego dna sięgnął na swoim poprzednim wydawnictwie, "Heaven & Earth", nagranym jeszcze z udziałem Squire'a. Sześcioletnia przerwa wydawnicza, a także strata jedynego muzyka nieprzerwanie związanego z zespołem od samego początku istnienia, dawały nadzieje, że to już koniec. Niestety, właśnie ukazał się kolejny album Yes. Choć to już bardziej Yes z nazwy, niż czegokolwiek innego. W nagraniu "The Quest" udział wzięli: Steve Howe -

[Recenzja] Yes - "Progeny: Highlights From Seventy-Two" (2015)

Obraz
Koncertowa cześć dyskografii Yes nie prezentuje się szczególnie ciekawie. Jeszcze do niedawna klasyczny okres działalności reprezentowały jedynie dwa albumy z epoki, "Yessongs" oraz "Yesshows". W 2005 roku doszedł do tego obszerny boks "The Word Is Live", jednak zebrano na nim materiał zarejestrowany na przestrzeni kilkunastu lat, nietworzący spójnej całości. Natomiast dwa zestawy o wspólnym tytule "Keys to Ascension", pomimo klasycznego repertuaru, to już nagrania z lat 90., w dodatku wzbogacone o bardzo nijaki materiał studyjny (jednak koncertowy materiał wypada tam chyba najlepiej ze wszystkich wydawnictw). Jest jeszcze kilka koncertówek, ale zarejestrowanych w ostatnich latach, przeważnie z jakimiś dziwnymi wokalistami. Tym bardziej cieszy wydanie takiego albumu, jak "Progeny", zawierającego nagrania z trasy promującej "Close to the Edge". Radość jednak maleje po zdaniu sobie sprawy, że utwory z tej właśnie trasy stanowią

[Recenzja] Yes - "Heaven & Earth" (2014)

Obraz
Yes ma na koncie wielkie dzieła. Niestety, od trzydziestu lat muzycy robią wszystko, by jak najbardziej obniżyć poziom swojej dyskografii. Z całego tego okresu jako tako bronią się tylko "Big Generator", obie części "Keys to Ascension" oraz "Fly From Here". Wszystkie te albumy mają wiele poważnych wad, ale przynajmniej częściowo nadają się do słuchania (tylko tu pojawia się pytanie, po co ich w ogóle słuchać?). O całej reszcie nie jestem w stanie napisać praktycznie nic pozytywnego. A już na pewno nic dobrego nie mogę napisać o właśnie wydanym "Heaven & Earth". Steve Howe, Chris Squire, Alan White i Geoff Downes, wsparci przez nowego wokalistę Jona Davisona (śpiewającego i brzmiącego dokładnie tak samo, jak Jon Anderson, tylko nie posiadającego jego umiejętności) oraz cenionego producenta Roya Thomasa Bakera (znanego m.in. ze współpracy z Queen), sięgnęli tu kompletnego dnia. Taki album mogłaby nagrać jakaś trzeciorzędna amatorska kape

[Recenzja] Yes - "Fly From Here" (2011)

Obraz
To nie mógł być dobry album. Z wielu powodów, jednak przede wszystkim z przyczyny kompletnie niezrozumiałych decyzji Steve'a Howe'a, Chrisa Squire'a i Alana White'a. Najpierw usunęli ze składu swojego charyzmatycznego frontmana, rozpoznawalnego wokalistę i głównego kompozytora w jednej osobie. Tylko dlatego, że Jon Anderson chwilowo przechodził poważne problemy zdrowotne, a akurat zbliżała się wielka trasa koncertowa. Cóż, kasa musiała się zgadzać. Następnie przyjęli na jego miejsce gościa, który występował wcześniej w... coverbandzie Yes. A w końcu doprowadzili do odejścia Olivera Wakemana (który parę lat wcześniej zajął miejsce swojego ojca Ricka), zapraszając na sesję nagraniową swojego byłego klawiszowca, Geoffa Downesa (który w miedzy czasie, przez trzy dekady życia, chałturzył w jednym z najbardziej żenujących zespołów w historii - Asia). "Fly From Here" to w pewnym sensie kontynuacja wydanego na początku lat 80. albumu "Drama", bo w proje

[Recenzja] Yes - "Keys to Ascension" (1996) / "Keys to Ascension 2" (1997)

Obraz
Zjednoczenie Yes nie trwało długo. Ośmioosobowy skład rozpadł się tuż po zakończeniu trasy promującej album "Union". Muzycy w tamtym czasie nie mieli kompletnie pomysłu na dalszą działalność. W przeciwieństwie do ich wydawcy, który zasugerował powrót składu z "90125" i "Big Generator", ale z Rickiem Wakemanem zamiast Tony'ego Kaye'a. Wakeman nie mógł jednak wziąć udziału w tym przedsięwzięciu, więc album "Talk" został ostatecznie nagrany w dokładnie tym samym składzie, co dwa wspomniane wydawnictwa z lat 80. Wypełniły go banalne piosenki bliskie AOR-u i jedno dłuższe nagranie, będące nieudaną próbą nawiązania do dokonań Yes z klasycznego okresu. Wkrótce potem Trevor Rabin i Tony Kaye postanowili opuścić zespół, a Jon Anderson, Chris Squire i Alan White wpadli wówczas na całkiem niegłupi pomysł - zaproszenie Steve'a Howe'a i Ricka Wakemana. Obaj podeszli do tego entuzjastycznie, co oznaczało powrót składu z albumów "Tale

[Recenzja] Yes - "Union" (1991)

Obraz
Na początku lat 90. Jon Anderson, Bill Bruford, Rick Wakeman i Steve Howe, wsparci przez basistę Tony'ego Levina i producenta Jonathana Eliasa, zabrali za tworzenie drugiego albumu pod szyldem Anderson Bruford Wakeman Howe. Nagrania szły sprawnie, jednak przedstawiciele wytwórni narzekali na brak potencjalnego singla. Tymczasem grupa Yes, w składzie obejmującym Chrisa Squire'a, Trevora Rabina, Tony'ego Kaye'a i Alana White'a, wciąż męczyła się nad stworzeniem następcy "Big Generator". Brakowało nie tylko materiału, ale i odpowiedniego wokalisty. Rozwiązanie problemów obu grup pojawiło się przypadkiem, gdy Anderson odnowił znajomość z Rabinem. Po zapoznaniu się z demówkami gitarzysty, wokalista zaproponował swój udział w nagraniu kolejnego albumu Yes - pod warunkiem, że Rabin napisze przebój dla ABWH. Pomysł ten tak bardzo spodobał się managementowi grup, że wymuszono na muzykach obu składów zjednoczenie się i wydanie wspólnego albumu pod szyldem Yes.

[Recenzja] Anderson Bruford Wakeman Howe - "Anderson Bruford Wakeman Howe" (1989)

Obraz
Jon Anderson nie potrafił dogadać się z pozostałymi muzykami Yes w sprawie dalszego kierunku artystycznego zespołu. Postanowił więc odejść i... stworzyć własną wersję Yes. Udało mu się pozyskać do współpracy byłych członków grupy: Steve'a Howe'a, Ricka Wakemana i Billa Bruforda. Do pełnej reaktywacji klasycznego składu z "Fragile" i "Close to the Edge" zabrakło więc tylko, z oczywistych przyczyn, Chrisa Squire'a. Jego miejsce zajął Tony Levin, współpracownik Bruforda z kolorowej inkarnacji King Crimson. Zaangażowano też Rogera Deana, autora wielu okładek Yes z klasycznego okresu. Nie powiodło się natomiast z uzyskaniem praw do nazwy - sąd przyznał je grupie dowodzonej przez Squire'a. Zdecydowano się zatem na nieco banalny i przesadnie długi szyld Anderson Bruford Wakeman Howe. Eponimiczny i, jak się wkrotce okazało, jedyny album ABWH stanowi próbę powrotu do klasycznego stylu Yes, ale z wykorzystaniem późniejszych doświadczeń muzyków. Powróciły za

[Recenzja] Yes - "Big Generator" (1987)

Obraz
Po sukcesie "90125" nad zespołem wisiała spora presja względem następnego albumu. Wydawca naciskał na kolejne hity w stylu "Owner of a Lonely Heart". Tworzenie ich szło jednak dość opornie. Muzycy nie byli w dodatku zgodni w jakim pójść kierunku. Liczne sprzeczki doprowadziły do rezygnacji w pewnym momencie Trevora Horna - funkcję producenta przejął wówczas Paul De Villers, sporo do powiedzenia w tej kwestii miał też Trevor Rabin. Prace nad albumem były kontynuowane przez około dwa lata, w międzyczasie kilkakrotnie zmieniano studia nagraniowe. Ostateczny efekt jest wynikiem kompromisu: z jednej strony stanowi kontynuację przebojowego stylu z "90125", a z drugiej - w większym stopniu nawiązuje do klasycznych dokonań grupy. Zespół, niestety, poległ na obu frontach. O ile na poprzednim longplayu zespół starał się jakoś ciekawie urozmaicić ten przebojowy materiał, tak tutaj idzie bezwstydnie w piosenkowy banał. Produkcja wciąż jest efekciarska, jednak H

[Recenzja] Yes - "90125" (1983)

Obraz
Różnie potoczyły się losy muzyków Yes na początku lat 80. Niektórzy z nich postanowili śmiało ruszyć na podbój list przebojów, całkowicie wyrzekając się jakichkolwiek ambicji artystycznych (Steve Howe i Geoff Downes w supergrupie Asia, Jon Anderson we wspólnym projekcie z Vangelisem), lub porzucić scenę i stać się rozchwytywanym producentem (Trevor Horn), podczas gdy innym układało się zdecydowanie słabiej. Chris Squire i Alan White bynajmniej nie próżnowali. Wiosną 1981 roku nawiązali współpracę z Jimmym Page'em. Trio przybrało nazwę XYZ (skrót od ex-Yes/Zeppelin) i zajęło tworzeniem materiału. Niewiele zabrakło, by do zespołu dołączył Robert Plant. Obaj byli muzycy Led Zeppelin szybko jednak stracili zainteresowanie i zajęli innymi sprawami. Squire i White po dłuższym czasie znaleźli nowego gitarzystę, Trevora Rabina. Składu wkrótce dopełniło dwóch innych byłych muzyków Yes: klawiszowiec Tony Kaye oraz mający pełnić rolę wokalisty, ale ostatecznie decydujący się na bycie pro

[Recenzja] Yes - "Yesshows" (1980)

Obraz
Druga koncertówka Yes. Tym razem tylko dwupłytowa. Nie powtarzają się tu żadne utwory z obecnych na "Yessongs". Materiał został zarejestrowany podczas różnych koncertów w latach 1976-78, w trakcie tras promujących albumy "Relayer", "Going for the One" i "Tormato". Repertuar pochodzi głównie z tych trzech albumów i poprzedzającego je "Tales from Topographic Oceans", ale jest też fragment znacznie starszego "Time and a Word". Całość została skompilowana przez Chrisa Squire'a i przygotowana do wydania już w 1979 roku, jednak pozostali członkowie nie byli zadowoleni z efektu i wstrzymali premierę. Blisko rok później przedstawiciele Atlantic Records zdecydowali się wydać album bez konsultacji z zespołem. "Yesshows" prezentuje dwa różne oblicza zespołu. Nieznacznie różniące się między sobą składem - na trasie promującej "Relayer", podobnie jak i na samym albumie, grał Patrick Moraz, zastąpiony późnie

[Recenzja] Yes - "Drama" (1980)

Obraz
Przełom dekad okazał się trudnym okresem dla Yes. Prace nad następcą "Tormato" doprowadziły do podziału zespołu na dwie frakcje. Jon Anderson i Rick Wakeman proponowali materiał o nieco lżejszym charakterze, zorientowanym na folk, podczas gdy Chris Squire, Steve Howe i Alan White optowali za cięższym brzmieniem i powrotem do bardziej złożonej muzyki. Wzajemne blokowanie swoich pomysłów zakończyło się opuszczeniem składu przez obrażonych Andersona i Wakemana. Odejście tego pierwszego oznaczało stratę w jednej chwili rozpoznawalnego frontmana i głównego pomysłodawcy materiału. Nic więc dziwnego, że gdy pozostała trójka zabrała się za kontynuowanie prac nad nowym albumem, szło im to bardzo opornie. Z pomocą przyszedł management zespołu, który w tamtym czasie zarządzał także synthpopowym duetem The Buggles. Trevor Horn i Geoff Downes właśnie wydali swój debiutancki album "The Age of Plastic", poprzedzony ogromnie popularnym singlem "Video Killed the Radio St

[Recenzja] Yes - "Tormato" (1978)

Obraz
"Tormato" jest dość kontrowersyjnym albumem w dyskografii Yes. Choć nagrany został przez klasyczny skład grupy - obejmujący Jona Andersona, Chrisa Squire'a, Steve'a Howe'a, Ricka Wakemana i Alana White'a - zawiera muzykę znacznie odbiegającą, przynajmniej pod względem formy, od najbardziej cenionych dzieł zespołu. Po sukcesie "Going for the One", muzycy postanowili nagrać album o jeszcze bardziej piosenkowym charakterze. "Tormato" to zbiór ośmiu utworów, z których tylko dwa przekraczają długość sześciu minut, a żaden nie trwa powyżej ośmiu. Wielu fanów poczuło się zdradzonych komercjalizacją zespołu. Dziś już wiadomo, że nie był to jednorazowy wybryk, ale w pewnym sensie przygotowanie gruntu pod to, co miało nastąpić w kolejnej dekadzie. Wiadomo też, że późniejsze powroty Yes do bardziej ambitnego grania były kompletnym nieporozumieniem. Z dzisiejszej perspektywy "Tormato" okazuje się całkiem przyjemnym albumem, choć nie do

[Recenzja] Yes - "Going for the One" (1977)

Obraz
Po kilku latach intensywnej działalności, na przemian w studiu i na trasach koncertowych, członkowie Yes postanowili zrobić sobie krótką przerwę od zespołu. W latach 1975-76 każdy z muzyków nagrał solowy album. Po zrealizowaniu indywidualnych ambicji, udali się wspólnie do szwajcarskiego Mountain Studios. Była to pierwsza sesja zespołu poza ich ojczystą Wielką Brytanią - podobnie jak wielu innych artystów w tamtym czasie, muzycy zdecydowali się zostać uchodźcami podatkowymi. Po raz pierwszy zespół pracował z zupełnie inną ekipą techniczną, bez swojego wieloletniego producenta Eddy'ego Offorda, któremu muzyka zespołu wydała się nagle nieco przestarzała . Podczas sesji doszło też do kolejnej zmiany w składzie. Jon Anderson, Chris Squire, Steve Howe i Alan White nie byli zadowoleni ze współpracy z Patrickiem Morazem. Klawiszowiec został wyrzucony, a na jego miejsce wrócił Rick Wakeman - początkowo jako muzyk sesyjny, jednak zaangażował się w prace tak mocno, że znów stał się cz

[Recenzja] Yes - "Relayer" (1974)

Obraz
Rick Wakeman opuścił Yes w wyniku artystycznych nieporozumień wynikłych w trakcie nagrywania "Tales from Topographic Oceans". Zespół dość długo szukał dla niego następcy. Chętnych było wielu, ale tylko dwóch kandydatów zdawało się pasować: byli to Vangelis i Patrick Moraz. Obaj doświadczeni, obracający się w podobnych klimatach muzycznych (pierwszy, poza solową działalnością, miał tez na koncie grę w prog rockowym zespole Aphrodite's Child, drugi występował w progowym The Refugee). Ostatecznie nowym klawiszowcem został Moraz. Kiedy jednak dołączył do składu, nowy album był już w znacznym stopniu nagrany, więc pozostało mu tylko dodanie klawiszowych partii w odpowiednich miejscach. Odcisnął jednak wyraźne piętno na charakterze całości. W przeciwieństwie do interesującego się przede wszystkim muzyką klasyczną Wakemana, na Moraza duży wpływ miał także jazz (którego słuchał od najmłodszych lat i zdarzało mu się go wykonywać), co słychać w jego grze. Zespół wyciągnął wn

[Recenzja] Yes - "Tales from Topographic Oceans" (1973)

Obraz
Ian Anderson, lider Jethro Tull - niespokrewniony w wokalistą Yes, Jonem Andersonem - bardzo nie lubił, kiedy określano jego muzykę rockiem progresywnym. Jako człowiek ze sporym poczuciem humoru, postanowił zakpić z krytyków, nagrywając album będący w założeniu parodią wydawnictw z tego nurtu. Zawartość "Thick as a Brick" miała pokazać w przerysowany sposób wszystkie błędy, jakie popełniają zespoły progresywne. Wyszło jednak zupełnie inaczej - Andersonowi udało się stworzyć naprawdę udany album w tym stylu, niemal nie popełniając typowych dla niego błędów. I, paradoksalnie, longplay stał się jednym z największych klasyków nurtu. A wspominam o tym akurat w tej recenzji, ponieważ zaledwie rok później muzycy Yes zupełnie niezamierzenie nagrali dokładanie taki album, jaki próbował stworzyć Ian Anderson. "Tales from Topographic Oceans" nie tylko pokazuje wszelkie możliwe wady rocka progresywnego, ale wręcz absurdalnie je eksponuje i uwypukla. Po sukcesie "Clo