Posty

Wyświetlam posty z etykietą the who

[Recenzja] The Who - "Live at the Isle of Wight Festival 1970" (1996)

Obraz
Studyjna część dyskografii The Who, na przestrzeni ledwie kilku lat, bardzo u mnie straciła. Co prawda płyty z drugiej połowy lat 70. i późniejsze zawsze uważałem za okropne, ale te z początków działalności oceniałem pozytywnie. A taki "Who's Next" przez krótki czas wymieniałem nawet wśród swoich ulubionych albumów wszech czasów. Dziś nawet na nich słyszę więcej wad niż zalet, czego zresztą nie omieszkałem szerzej omówić w recenzjach. Zachowałem natomiast dobre wrażenie na temat koncertowego "Live at Leeds". Może nie podzielam popularnej opinii, jakoby była to najlepsza koncertówka w ogóle, ale to bardzo solidne granie na pograniczu blues- i hard rocka, zawierające właściwie wszystko, czego należy od takiej muzyki wymagać: mnóstwo energii, odpowiednio dociążone brzmienie, charakterystyczne kompozycje czy bardzo swobodne wykonanie. Tak, w tamtym czasie zespoły rockowe nie były szafami grającymi - na żywo prezentowały swoje lub cudze kawałki w całkiem innych,

[Recenzja] The Who - "Quadrophenia" (1973)

Obraz
Pomimo niepowodzenia z ukończeniem projektu "Lifehouse", Pete Townshend uparł się, że przygotuje kolejną operę rockową . "Quadrophenia" opiera się na schemacie doskonale już znanym ze starszego o cztery lata albumu "Tommy". Ponownie mamy dwie płyty, wypełnione w większości zwyczajnymi piosenkami, które łączy jedynie warstwa tekstowa oraz przewijające się tu i ówdzie motywy przewodnie. Ten ostatni zabieg ma uzasadnienie - wprowadza przynajmniej pozorną spójność w warstwie instrumentalnej - ale na dłuższą metę może męczyć lub nawet irytować. To tylko niepotrzebne przedłużanie i tak długiego wydawnictwa, które spokojnie mogło być jednopłytowym zbiorem niezależnych od siebie utworów. Choć nawet wtedy byłby to zapewne bardzo przeciętny longplay. Po prostu poszczególne utwory same w sobie też nie prezentują się zbyt interesująco.  Oczywiście, trzeba wspomnieć o znakomitym finale w postaci balladowego "Love, Reign O'ver Me", w którym Roger

[Recenzja] The Who - "Meaty Beaty Big and Bouncy" (1971)

Obraz
The Who, podobnie jak wielu innych wykonawców zaczynających karierę w pierwszej połowie lat 60., padł ofiarą ówczesnej polityki firm fonograficznych. Wiele utworów grupy, głównie tych najlepszych, ukazało się wyłącznie na singlach. Dziś większość z nich można znaleźć na kompaktowych wznowieniach regularnych albumów, natomiast w epoce problem z rozproszonymi kawałkami częściowo rozwiązywała kompilacja "Meaty Beaty Big and Bouncy". Trafiło na nią czternaście nagrań, z których większość nie była wcześniej wydana na płycie długogrającej. Jest tu też kilka powtórek: trzy kompozycje z debiutanckiego "My Generation" (tytułowy, "The Kids Are Alright", "A Legal Matter) oraz po jednej z trzech kolejnych longplayów ("Boris the Spider", "I Can See for Miles", "Pinball Wizard"). Bardzo satysfakcjonujący to wybór, praktycznie wyczerpujący temat najlepszych albumowych kawałków zespołu z lat 60. Może dodałbym tu jeszcze "A Quick

[Recenzja] The Who - "Who's Next" (1971)

Obraz
Zachęcony sukcesem "Tommy'ego", Pete Townshend postanowił stworzyć kolejną rock operę. Tym razem myślał o jeszcze bardziej ambitnym przedsięwzięciu. Projekt "Lifehouse" miał obejmować nie tylko album, lecz także film oraz specjalne koncerty z rozbudowaną oprawą wizualną. Realizacja przerosła jednak muzyków i zarzucono ten pomysł. Zrezygnowano też z planów wydania EPki "6 ft. Wide Garage, 7 ft. Wide Car", na którą miały trafić inne zarejestrowane w tym czasie utwory. Jednak materiał z obu tych projektów nie został w całości schowany do szuflady. Część kompozycji zarejestrowano ponownie pomiędzy kwietniem i czerwcem 1971 roku, a następnie wydano na albumie zatytułowanym "Who's Next". Prezentuje on dojrzalsze oblicze zespołu, który już całkiem wyzbył się tej proto-rockowej naiwności wczesnych płyt, jednocześnie rezygnując z pustej bombastyczności "Tommy'ego". Piąte studyjne wydawnictwo zespołu to w zasadzie archetypowy al

[Recenzja] The Who - "Live at Leeds" (1970)

Obraz
Studyjne płyty The Who są bardzo nierówne. Jakże inaczej przedstawia się sytuacja z koncertowym "Live at Leeds". To zasługa zarówno świetnie dobranego materiału, jak i tego, że The Who na żywo był nieco innym zespołem. A w zasadzie kompletnie innym. Niesamowicie żywiołowe występy kwartetu szybko zapewniły mu nieformalny tytuł najlepszej grupy koncertowej. Pomogło w tym robienie rockowego show - błaznowanie Pete'a Townshenda i Keitha Moona, czy rozwalanie instrumentów lub inne ekscesy - ale nie da się ukryć, że i grana przez zespół muzyka sporo zyskiwała w warunkach koncertowych. Muzycy stawiali przede wszystkim na rockowy czad, grając ze zdecydowanie większą energią, wyraźnie ciężej, ale też mocniej osadzając się w bluesie. Na dobre wyszło bardziej surowe brzmienie, rezygnacja z tych wszystkich dodatków w rodzaju instrumentów klawiszowych, dęciaków, akustycznej gitary czy wszechobecnych chórków. Nie żeby te rzeczy były same w sobie złe, ale dlatego, że w przypadku teg

[Recenzja] The Who - "Tommy" (1969)

Obraz
Gdyby The Who rozpadł się po wydaniu swoich trzech pierwszych albumów, dziś miałby pewnie niewiele wyższy status od licznych przedstawicieli tzw. brytyjskiej inwazji, którzy nie wyrośli ponad kopiowanie The Beatles czy The Rolling Stones. Ale potem pojawił się "Tommy", ogłoszony przez krytyków muzycznych wielkim arcydziełem oraz pierwszą rock operą . Zawarte na nim utwory tworzą bowiem jedną całość, a teksty kolejnych fragmentów opowiadają tę samą historie. W rzeczywistości to nie The Who wpadł jako pierwszy na taki pomysł. Dziennikarze przeoczyli przynajmniej dwa albumy: wydany rok wcześniej "S.F. Sorrow" The Pretty Things oraz starszy o dwa lata "The Story of Simon Simopath" zespołu Nirvana (oczywiście, była to zupełnie inna Nirvana niż słynna grupa grunge'owa). Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Pete Townshend - główny twórca tego materiału - już od dłuższego czasu eksperymentował z taką formą, na mniejszą skalę zaprezentowaną w utworach "

[Recenzja] The Who - "The Who Sell Out" (1967)

Obraz
Trzeba przyznać, że to jedna z pierwszych płyt długogrających pomyślana jako pewna całość, a w dodatku w całkiem oryginalny sposób. "The Who Sell Out" brzmi jak zapis radiowej audycji. Pomiędzy utworami rozbrzmiewają jingle (prawdziwe, zgrane z pirackich rozgłośni), a one same są bardzo różnorodne, jakby odpowiadali za nie różni wykonawcy. W osiągnięciu takiego efektu pomógł nie tylko stylistyczny eklektyzm, ale także dopuszczenie do mikrofonów wszystkich członków zespołu i jednego gościa. Są tu nawet kawałki stylizowane na reklamy, przede wszystkim orkiestrowy "Heinz Baked Beans". To wszystko jest niewątpliwie pomysłowym zabiegiem, ale działającym raczej jednorazowo, a przy kolejnych odsłuchach coraz bardziej irytującym i niepotrzebnym. Pół biedy, gdyby pomiędzy tymi wszystkimi dodatkami były świetne kawałki. Ale to przecież album The Who - zespołu, który zawsze był bardzo nierówny. No dobrze, nie zawsze, a tylko do pewnego momentu, po którym trzymał już równo

[Recenzja] The Who - "A Quick One" (1966)

Obraz
O drugim albumie The Who warto pamiętać z jednego powodu. Jest nim finałowy utwór "A Quick One, While He's Away". W 1966 roku takie nagranie było czymś niezwykle oryginalnym, zarówno ze względu na wyjątkowo długi czas trwania, przekraczający dziewięć minut, jak i zupełnie nietypową budowę. Całość składa się z kilku wyraźnie odrębnych pod względem muzycznym części, które łączy spójna warstwa tekstowa. Podobny patent był później chętnie stosowany przez wielu innych wykonawców, głównie z nurtu rocka progresywnego. Inna sprawa, że ten pierwowzór okazuje się niezbyt przemyślany, brakuje mu spójności. Może to kwestia zbyt topornych przejść między poszczególnymi sekcjami, może braku jakiegoś powracającego w różnych momentach motywu, ale brzmi to po prostu jak sześć osobnych kawałków o raczej dość szkicowym charakterze. "A Quick One, While He's Away" to w sumie dość rzadki przykład utworu nowatorskiego i wpływowego, który sam w sobie nie jest zbyt udany. Poza zn

[Recenzja] The Who - "My Generation" (1965)

Obraz
Zespołu The Who nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. To właściwie archetypowy przykład rockowej grupy, która debiutowała w czasach, gdy tego typu muzyka dopiero raczkowała i wydawała się jedynie przejściową modą. I również pierwsze płyty The Who nie wskazywały na to, by miała być czymś więcej. Debiutancki album "My Generation", w Stanach wydany jako "The Who Sings My Generation", to typowy produkt tamtych czasów. Prosta, energetyczna muzyka o czysto rozrywkowym charakterze. Podobnie, jak na płytach innych ówczesnych grup, część repertuaru stanowią przeróbki cudzych kompozycji. Choć tutaj należą one do zdecydowanej mniejszości. Kwartet sięgnął po dwa utwory Jamesa Browna, "I Don't Mind" i "Please, Please, Please", a także "I'm a Man" Bo Diddleya. Amerykański wydawca zdecydował się wymienić ten ostatni na autorski  "Instant Party (Circles)", podobnie jak większość materiału napisany przez gitarzystę Pete'a Town