Posty

Wyświetlam posty z etykietą steven wilson

[Recenzja] Steven Wilson - "The Harmony Codex" (2023)

Obraz
Steven Wilson w typowy dla siebie, samochwalczy sposób zapowiadał album bardziej epicki i bezkompromisowy (…), złożony i nieprzewidywalny . Jeśli jednak za punkt odniesienia wziąć jego ostatnie dokonania, a nie ogół muzyki, to byłbym nawet skłonny się zgodzić z takim opisem "The Harmony Codex". Przez ostatnią dekadę Stefan przeszedł od retro-progowego epigoństwa, przez nieudolne próby zbliżenia się do artystycznego popu lat 80., po zachowawczy powrót z Porcupine Tree, sprawiający wrażenie zlepku odrzutów po poprzednich albumach grupy. Tym razem zdaje się czerpać ze wszystkich tych doświadczeń, ale w jakby mniej anachroniczny sposób i chyba nawet - czego zupełnie się po nim nie spodziewałem - wyciągając pewne wnioski z dotychczas popełnianych błędów. Czy jest to zatem jego najlepsza płyta z siedmiu wydanych dotąd pod własnym nazwiskiem? Całkiem możliwe. Czytaj też:  [Recenzja] Porcupine Tree - "Closure / Continuation" (2022) "The Harmony Codex" to kolejny p

[Recenzja] Steven Wilson - "The Future Bites" (2021)

Obraz
"The Future Bites" to kolejna próba Stevena Wilsona odcięcia się od etykiety rocka progresywnego, która niegdyś niesłusznie do niego przylgnęła. Pomimo tego wielu recenzentów wciąż uparcie przypisuje Wilsonowi progresywność. Jednak już nie w znaczeniu muzyki przypominającej prog-rock sprzed półwiecza, a w tym prawidłowym, oznaczającym rozwój. Nijak ma się to do zawartości tego albumu. Trudno nazwać rozwojem zwyczajną zamianę jednego stylu na inny. Tym bardziej, że to już drugie z rzędu wydawnictwo Wilsona w tym stylu, powielające patenty z wydanego cztery lata temu "To the Bone". A przecież już wcześniej zdarzało mu się zbliżać się do takiego grania. Co więcej, wbrew swojemu tytułowi "The Future Bites" bynajmniej nie brzmi jak potencjalna muzyka przyszłości, lecz stanowi nostalgiczny powrót do estetyki popu lat 80., jedynie z bardziej współczesnym brzmieniem. W końcu w przeciwieństwie do innych pogrobowców, były lider Porcupine Tree nigdy nie starał się o

[Recenzja] Steven Wilson - "To the Bone" (2017)

Obraz
Nowy album Stevena Wilsona to jedna z bardziej kontrowersyjnych premier tego roku. Muzyk, uważany w pewnych kręgach za zbawiciela progresywnego rocka, postanowił bowiem nagrać album popowy. Czy też, jak sam twierdzi, inspirowany ambitnym popem z lat 80., a szczególnie takimi wykonawcami, jak Peter Gabriel, Kate Bush, Talk Talk, czy Tears for Tears. Łatwo wyobrazić sobie, jakie oburzenie wywołała ta informacja we wspomnianych kręgach. Najzabawniejsze w tym jest to, że przecież Wilson nigdy nie stronił od radiowego grania, z czym często w ogóle się nie krył (np. album "Stupid Dream" Porcupine Tree, albo cała dyskografia Blackfield), choć częściej mieszał je z innymi inspiracjami, przez co przeciętnym słuchaczom jego twórczość wydaje się bardziej ambitna, niż jest w rzeczywistości. "To the Bone" nie jest zatem żadnym przełomem w twórczości tego muzyka. To typowo wilsonowski album, z tą różnicą, że inspirowany muzyką innej dekady. Będący w dodatku logiczną kontynua

[Recenzja] Steven Wilson - "4 ½" (2016)

Obraz
Steven Wilson nigdy nie próżnował, ale w ostatnim czasie wypuszcza tyle nowych wydawnictw, że nawet jego fani mogą odczuwać przesyt. Nie minął jeszcze rok od czasu premiery czwartego solowego albumu, "Hand. Cannot. Erase.", a dyskografia już poszerzyła się o składankę "Transience" (zawierającą, obok wydanych już wcześniej kawałków z autorskich płyt, nową wersję "Lazarus" z repertuaru Porcupine Tree) oraz właśnie wydaną EPkę "4 ½". To ostatnie wydawnictwo zawiera aż 37 minut premierowej muzyki, co znaczy, że jeszcze jakieś ćwierć wieku temu mogłoby być na spokojnie traktowane jako pełnoprawny album. Przynajmniej, jeśli chodzi o długość. Trudno bowiem uznać za regularny longplay wydawnictwo zbierające materiał zarejestrowany podczas różnych sesji na przestrzeni trzech lat. Część z nich to po prostu odrzuty. Połowa repertuaru to odrzuty z dwóch najnowszych albumów Wilsona. Z sesji "The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)"

[Recenzja] Steven Wilson - "Hand. Cannot. Erase." (2015)

Obraz
Znany z niezliczonych muzycznych projektów Steven Wilson obecnie skupia się przede wszystkim na swojej solowej karierze. "Hand. Cannot. Erase." to już jego czwarty album wydany pod własnym nazwiskiem. Nie jest tajemnicą, że Wilson lubi mieć nad wszystkim pełną kontrolę, co nie jest do końca możliwe w działających bardziej demokratycznie zespołach. Jednak ten album spokojnie mógłby zostać wydany pod szyldem Porcupine Tree. Bo choć nagrany został z pomocą tych samych muzyków, co "The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)", jest wyraźnym odcięciem się od jego retro-progresywnej stylistyki. Zamiast tego, otrzymujemy tu mieszankę współczesnego mainstreamu rockowego i neo-proga, z kilkoma cięższymi momentami. Album wypełniają zatem z jednej strony miałkie, poprockowe piosenki, przywołujących czasy "Stupid Dream" ("Hand Cannot Erase", "Transience", "Happy Returns"), a z drugiej - bardziej rozbudowane kompozycje, spraw

[Recenzja] Steven Wilson - "The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)" (2013)

Obraz
Solowa kariera Stevena Wilsona nabrała rozpędu. O ile debiutancki "Insurgentes" był w sumie tylko pobocznym projektem i  nieśmiałą próbą spróbowania sił w nieco innej stylistyce, tak jego następca, "Grace for Drowning", okazał się największym przedsięwzięciem w dotychczasowej karierze muzyka, o czym świadczy chociażby liczba zaproszonych gości, często z najwyższej półki. Tym razem nie skończyło się na zarejestrowaniu materiału w studiu i powrocie do innych zajęć. Wilson zebrał regularny zespół, z którym mógł grać koncerty promujące "Grace for Drowning". Oprócz dwóch muzyków, którzy zagrali na albumie - Theo Travisa i Nicka Beggsa - w składzie znaleźli się także: gitarzysta Niko Tsonev, perkusista Marco Minnemann oraz klawiszowiec Adam Holzman. Po zakończeniu trasy, Wilson postanowił od razu zabrać się za kolejny solowy album, wykorzystując swój koncertowy zespół - jedynie Tsoneva zastąpił Guthrie Govan. Gościnnie w sesji udział wzięli Alan Parsons (ta

[Recenzja] Steven Wilson - "Grace for Drowning" (2011)

Obraz
Steven Wilson nigdy nie ukrywał swojego uwielbienia dla rocka progresywnego. Ale w czasach Porcupine Tree łączył takie inspiracje z innymi wpływami, często dość odległymi, stylistycznie i chronologicznie. Tymczasem na swoim drugim solowym wydawnictwie, "Grace for Drowning", postanowił pójść śladem róźnych pogrobowców i nagrać album retro-progowy. W praktyce jest to wciąż muzyka porcupino-podobna, ale z bardziej klasycznym brzmieniem. Pozbawiona metalowych naleciałości, prawie bez elektroniki - brzmienia klawiszowe zwykle ograniczają się do instrumentów akustycznych oraz melotronu i elektrycznego pianina. W nagraniach wzięło udział wielu mniej i bardziej znamienitych gości. Do tych drugich zaliczają się członkowie późniejszych składów King Crimson  - Tony Levin, Trey Gunn i Pat Mastelotto - oraz gitarzysta klasycznego składu Genesis, Steve Hackett. "Grace for Drowning" to album bardzo długi, wydany na dwóch płytach, choć wystarczyłoby skrócić go o cztery minu

[Recenzja] Steven Wilson - "Insurgentes" (2008)

Obraz
Pod koniec poprzedniej dekady Steven Wilson odczuł znudzenie coraz bardziej demokratyczną działalnością Porcupine Tree i innych swoich projektów. Postanowił więc nagrać pierwszy w karierze album solowy, na którym wszystko znów mogło być podporządkowane jego wizji. Wilson miał możliwość zaprezentowania cokolwiek, ale nie dał rady wyzbyć się swojego charakterystycznego sposobu komponowania i aranżowania. W rezultacie powstał produkt porcupino-podobny. Już sama okładka "Insurgentes" sprawia wrażenie parafrazy tej z "Deadwing". Podobne odczucia pojawiają się też w warstwie muzycznej - najbardziej ewidentnie w "Veneno para las hadas", brzmiącym jak wariacja na temat początku "The Sky Moves Sideway", czyli fragmentu o podtytule "We Lost the Skyline". Trzeba jednak oddać Wilsonowi sprawiedliwość, że album pokazuje nieco inne inspiracje, niż słychać na jego wcześniejszych wydawnictwach. Obyło się tu na szczęście bez metalowych riffów. Ni