Posty

Wyświetlam posty z etykietą hard rock

[Recenzja] Neil Young & Crazy Horse - "Rust Never Sleeps" / "Live Rust" (1979)

Obraz
Wydane w tym samym roku "Rust Never Sleeps" i "Live Rust" należą do najbardziej docenianych płyt Neila Younga, a jeśli sugerować się wyłącznie RYM-owymi statystykami - stanowią jego absolutne opus magnum . W przypadku tego drugiego sprawa jest prosta, to klasyczna koncertówka. Jak jednak zaklasyfikować "Rust Never Sleeps"? Niby to album studyjny, a jednak też koncertowy. No dobrze, dwa utwory faktycznie zarejestrowano w całości w studiu, gdzieś pomiędzy kawałkami, które trafiły na poprzednie wydawnictwo Younga, "Comes a Time". Resztę materiału skompilowano jednak z dwóch koncertów, z 26 maja oraz 19 października 1978 roku, dodając studyjne nakładki i eliminując - na ile było to możliwe przy ówczesnej technologii - odgłosy publiczności. Chociaż większość utworów z "Rust Never Sleeps" zarejestrowano podczas koncertów, wszystkie kompozycje dopiero tutaj miały swoją fonograficzną premierę. Young w tamtej dekadzie sporo komponował i nagrywa

[Recenzja] Neil Young with Crazy Horse - "Zuma" (1975)

Obraz
Po sześciu latach od wydania "Everybody Knows This Is Nowhere" Neil Young postanowił wrócić do swojego ostrzejszego oblicza. W tym celu ponownie połączył siły z muzykami Crazy Horse - Billym Talbotem, Ralphem Moliną oraz nowym gitarzystą rytmicznym Frankiem Sampedro, który zajął miejsce zmarłego Danny'ego Whittena. Album "Zuma" - zatytułowany tak od nazwy jednej z kalifornijskich plaż - to jednak nie tylko ostrzejsze granie rockowe. Repertuar zawiera także pewne pozostałości po poprzednim projekcie Kanadyjczyka, "Homegrown". Płyta o tym właśnie tytule, nagrywana od lata 1974 do stycznia 1975 roku, miała ukazać się jako następca "On the Beach". Young w ostatniej chwili zdecydował się jednak opublikować zamiast tego wcześniejszy, odrzucony przez wydawcę "Tonight's the Night", co okazało się znakomitą decyzją. "Homegrown" ostatecznie ukazał się dopiero w 2020 roku, choć cześć kompozycji wydano już wcześniej na innych wyda

[Recenzja] The Jimi Hendrix Experience - "Live at the Hollywood Bowl: August 18, 1967" (2023)

Obraz
Za każdym razem mnie to zdumiewa. Minęło ponad pół wieku od śmierci Jimiego Hendrixa, którego profesjonalna kariera nie trwała nawet pięciu lat, a wciąż właściwie co roku ukazują się kolejne archiwalia. Tym razem udało się skądś wydobyć zapis występu, którego żaden fragment nie był dotąd wydany ani oficjalnie, ani nawet na bootlegach. A pochodzi on z bardzo ciekawego momentu pod względem historycznym. Trio Experience, z Mitchem Mitchellem na bębnach i Noelem Reddingiem na basie, podczas koncertu na kalifornijskim Hollywood Bowl było wciąż relatywnie mało znane w Stanach. Fakt, grupa miała już za sobą legendarny show na Monterey Pop Festival, ale oba wydane tam do tej pory single, "Hey Joe" oraz "Purple Haze" / "The Wind Cries Mary", zaliczyły komercyjną wtopę, a album "Are You Experienced" ukazał się... pięć dni po tym koncercie. Grupa grała wówczas przed publicznością, której zdecydowana większość przyszła posłuchać The Mamas and the Papas. Muzy

[Recenzja] Ghost - "Phantomime" (2023)

Obraz
Ghost zawsze umiał w covery. Nie dokonując tak naprawdę żadnych istotnych ingerencji w cudze kompozycje, potrafił nadać im własnego charakteru. Nawet biorąc na warsztat utwory tak rozpoznawalnych twórców, jak The Beatles, ABBA, Depeche Mode czy Eurythmics, bez trudu przerabiał je na własną estetykę. Nic dziwnego, że zespół lubi od czasu do czasu wypuszczać kolejny zbiór interpretacji. Najnowsza EPka "Phantomime" to trzecie tego typu wydawnictwo, po "If You Have Ghost" z 2013 roku oraz trzy lata młodszym "Popestar". Tym razem zaprezentowano zdecydowanie najmocniejszy wybór utworów. Na repertuar złożyły się kompozycje grup Television, Genesis, The Stranglers i Iron Maiden, a całości dopełnił wielki przebój Tiny Turner. Czy także tym razem udało się zagrać te kawałki tak, jakby były autorskimi nagraniami Ghost? Cóż, nie zawsze. Świetnie wyszedł na pewno "Jesus He Knows Me" Genesis, nie przypadkiem wybrany na pierwszy singiel. W porównaniu z oryginał

[Recenzja] Neil Young with Crazy Horse - "Everybody Knows This Is Nowhere" (1969)

Obraz
Neil Young od dawna czekał w kolejce wykonawców do zrecenzowania. Trochę sam sobie jest winien przez zniknięcie ze Spotify, którym najchętniej wspomagam się podczas pisania. Szanuję powód - kanadyjski artysta nie chciał być obecny na platformie, gdzie można słuchać podcastów powielających antyszczepionkową narrację - ale i nie do końca rozumiem aż tak radykalną decyzję. Oczywistym jest, że na serwisie zbierającym twórczość milionów muzyków i podcasterów, reprezentowane są wszelkie możliwe poglądy oraz różne szkodliwe treści, co jednak nie oznacza, że ktokolwiek swoją tam obecnością wyraża dla nich wszystkich poparcie. Foch Younga - i namówionej przez niego Joni Mitchell - mógł być groźnym procederem, doprowadzając do masowego exodusu twórców z obecnych serwisów, które zapewne zastąpione zostałyby dziesiątkami czy setkami mniejszych, zbierających muzykę wykonawców o konkretnych poglądach. Straciliby na tym zwykli użytkownicy, którzy obecnie za wykupienie jednej subskrybcji mają dostęp d

[Recenzja] The Jimi Hendrix Experience - "Los Angeles Forum: April 26, 1969" (2022)

Obraz
Niemal co roku, w okolicach urodzin Jimiego Hendrixa, ukazuje się nowy  materiał z jego udziałem. Tym razem okazja jest wyjątkowa, bo 27 listopada artysta skończyłby 80 lat. Postarano się więc, by należycie ją uczcić. Zapis występu z 26 kwietnia 1969 roku w Los Angeles Forum, publikowany wcześniej na bootlegach, to jedna z lepszych rejestracji, jakie w ostatnich latach wygrzebano z archiwów. Brzmienie, odświeżone przez Eddiego Kramera, jest naprawdę przyzwoite, a wykonanie wprost porywające. Może i skład z Noelem Reddingiem oraz Mitchem Mitchellem - rozwiązany zaledwie dwa miesiące później - nie był najlepszą grupą Hendrixa, ale na żywo dawał z siebie naprawdę wiele. Udowodnił to już kultowy "Jimi Plays Monterey", a najnowsze wydawnictwo stanowi kolejne potwierdzenie. Dobrze, że na okładce znalazło się całe trio, bo to bardzo zespołowe granie. W repertuarze mieszają się utwory uwielbiane przez publiczność, jak "Foxy Lady", "Purple Haze" czy "I Don'

[Recenzja] Perfect - "Live April 1, 1987" (1987)

Obraz
Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym . Ten fragment tekstu jednego z późniejszych przebojów grupy Perfect całkiem dobrze opisuje sytuację z 1983 roku, gdy będąc u szczytu popularności, muzycy zdecydowali się zawiesić działalność na nieokreślony czas. W tym czasie członkowie grupy zajęli się innymi projektami, z których zdecydowanie najlepiej wypadła współpraca Zbigniewa Hołdysa i Andrzeja Nowickiego z Wojciechem Waglewskim oraz oryginalnym perkusistą Perfectu, Wojciechem Morawskim. Jedyny album kwartetu, "Świnie", to jedna z najlepszych polskich płyt rockowych i zdecydowanie najciekawsze, w czym partycypował Hołdys. Muzycy nie dogadywali się jednak najlepiej, inne projekty nie wypaliły, więc wkrótce pojawił się pomysł reaktywacji Perfectu na kilka koncertów. W 1987 roku ponownie zszedł się ostatni wówczas skład, z Hołdysem, Nowickim, Grzegorzem Markowskim, Andrzejem Urnym oraz niedawno zmarłym Piotrem Szkudelskim. Na przestrzeni kilku miesięcy, od kwietnia do wrz

[Recenzja] Perfect - "UNU" (1982)

Obraz
Perfect szybko stał się najpopularniejszym krajowym zespołem. Eponimiczny debiut rozszedł się ponoć w nakładzie miliona egzemplarzy, a koncerty przyciągały tłumy, które chciały zaznać namiastki zachodniego życia. Nabierająca tempa kariera została jednak nagle zatrzymana w grudniu 1981 roku, gdy ogłoszono stan wojenny. Dopiero po kilku miesiącach, wraz ze zniesieniem części ograniczeń, grupa mogła wrócić do normalnej działalności. W międzyczasie doszło do pewnych przetasowań w składzie - odeszli Ryszard Sygitowicz i Zdzisław Zawadzki, a ich miejsce zajęło dwóch Andrzejów, Urny i Nowicki. Wymuszoną przerwę udało się wykorzystać na przygotowanie nowego materiału, tradycyjnie skomponowanego przez Hołdysa i w większości opatrzonego tekstami Bogdana Olewicza. Część utworów zadebiutowała już podczas pierwszych występów odświeżonego kwintetu, natomiast pod koniec 1982 roku (według niektórych źródeł wiosną 1983 roku) do sklepów trafił drugi album Perfectu, "UNU". Tytuł zaczerpnięto z

[Recenzja] Perfect - "Perfect" (1981)

Obraz
Jeden z najsłynniejszych i najlepiej się sprzedających albumów w Polsce. Z pewnością nie jest to jednak dzieło wybitne, co doskonale widać z perspektywy czasu. Największym problemem jest z pewnością jego muzyczny archaizm. Tak grano na Zachodzie już w poprzedniej dekadzie i to raczej na jej początku, choć słychać też pewne nawiązania do nowszych nurtów. Do tego brzmienie, jak na zachodnie standardy, jest tu mocno amatorskie. Jednak rozumiem skąd wziął się sukces. Takiej muzyki nie oferował wówczas żaden inny polski zespół, a dostęp do płyt zza żelaznej kurtyny był mocno ograniczony. Był to prawdziwy powiew Zachodu. Chociaż sam urodziłem się już po upadku PRL-u, to na początku swojej muzycznej drogi też dałem się temu ponieść. Perfect był pierwszym wykonawcą, jakiego świadomie słuchałem, a album "Symfonicznie" - pierwszą kupioną przeze mnie kasetą (o muzyce miałem tak nikłe pojęcie, że mimo tytułu nie spodziewałem się jakiś dziwnych wykonań z orkiestrą). Kiedy jednak tylko zac

[Recenzja] Scorpions - "Rock Believer" (2022)

Obraz
Wielu z pewnością czekało na tę recenzję, a czy może być lepszy moment na pisanie o Scorpions, niż 1 kwietnia? Starzy wyjadacze wracają, w składzie odświeżonym o Mikkeya Dee z Motörhead, ze swoim 21. studyjnym albumem. "Rock Believer" to dokładnie taki album, jaki muzycy próbowali, dotąd bez powodzenia, nagrać od początku XXI wieku. Już sama okładka wywołuje oczywiste skojarzenia z, nie waham się użyć tego słowa, kultowym albumem "Blackout" z 1982 roku. Nawiązania są tu już nie tylko stylistyczne, ale także brzmieniowe, co stanowi miłą odmianę po kilku wcześniejszych płytach, gdzie właśnie do brzmienia można się było przyczepić. Najnowsze wydawnictwo Niemców, Polaka i Szweda to prawdziwa muzyczna uczta dla wszystkich miłośników hard rocka i heavy metalu lat 80., a każdy  z utworów to perełka. Zobaczcie sami: "Gas in the Tank" to dokładnie takie otwarcie, jakiego można było oczekiwać. Zaczyna się riffem, potem jest zwrotka, refren, itd. Jak przystało na zes

[Recenzja] Greta Van Fleet - "The Battle at Garden's Gate" (2021)

Obraz
To niewiarygodne, jak znaczne postępy można poczynić między dwoma albumami. Kiedy kilka lat temu wydali swój debiut, zrobiło się o nich głośno. Ale oprócz zachwytów nie brakowało krytyki. Sam stanąłem po tej drugiej stronie, wskazując na zbyt oczywiste inspiracje i brak własnych pomysłów. Jednak muzycy fantastycznie wykorzystali kolejne miesiące, rozwijając swoją muzykę w zupełnie niespodziewanym kierunku, bardzo pomysłowo ją komplikując, ale co najważniejsze - już nie nawiązują w tak ewidentny sposób do innych twórców. Nie spodziewałem się tego i jeszcze parę miesięcy temu, do czasu ukazania się pierwszych singli zapowiadających drugi longplay, nie przypuszczałbym, że właśnie ten zespół nagra jedną z najlepszych płyt 2021 roku. Do "Cavalcade" black midi, którego premiera już pojutrze, jeszcze wrócę w dedykowanej recenzji. Przykładem zupełnie odwrotnej sytuacji jest opublikowany już jakiś czas temu drugi album Grety Van Fleet. Nawet jeśli słychać tu pewny postęp, np. w kwesti

[Recenzja] The Jimi Hendrix Experience - "Live in Maui" (2020)

Obraz
  Rok bez nowego wydawnictwa Jimiego Hendrixa to rok stracony. Tym razem jest to znów koncertówka. I bardzo dobrze, bo po pięćdziesięciu latach eksploatowania studyjnych archiwów nie zostało tam już nic ciekawego. A na żywo Hendrix zawsze wypadał doskonale, właśnie przed publicznością pokazując na co naprawdę go stać. Nawet pełne technicznych problemów występy na festiwalach w Woodstock i na Isle of Wight miały wspaniałe momenty. Tym razem przyszła pora na zapis dwóch setów, jakie słynny gitarzysta, wsparty przez Billy'ego Coxa i Mitcha Mitchella, dał 30 lipca 1970 na Hawajach. "Live in Maui", podobnie jak wiele koncertówek Jimiego z ostatnich lat, nie przynosi w pełni premierowego materiału. Fragmenty tych występów znalazły się już w filmie "Rainbow Bridge", wielokrotnie wydawanym na VHS i DVD. Samo audio było już wcześniej rozprowadzane na bootlegach, jednak oficjalnie ukazały się tylko dwa fragmenty - "Hey Baby / In From the Storm" i "Foxy Lady

[Recenzja] David Bowie - "The Man Who Sold the World" (1970)

Obraz
"The Man Who Sold the World" przynosi znaczące zmiany w twórczości Davida Bowie. Na ostateczny kształt albumu istotny wpływ miał nowy współpracownik, gitarzysta Mick Ronson. Choć zawarta tu muzyka jest tak naprawdę dziełem całego zespołu, którego rdzeń tworzyli także Tony Visconti (ponownie pełniący rolę basisty i producenta) oraz perkusista Mick Woodmansey. W części nagrań wziął też udział grający na syntezatorze Ralph Mace. Ponieważ przed wejściem do studia Bowie miał gotowe tylko dwie kompozycje, reszta materiału powstała w wyniku zespołowego jamowania. I takie podejście doskonale tutaj słychać - pomimo przeważnie piosenkowych struktur, muzyka posiada sporo luzu. Album zdominowany jest przez energetyczne utwory o zdecydowanie hardrockowym brzmieniu. W nagraniach w rodzaju rozbudowanego, ośmiominutowego "The Width of a Circle", "All the Madman", "Saviour Machine" czy najcięższego "She Shook Me Cold", nie brakuje gitarowego czad

[Recenzja] Hawkwind - "Hall of the Mountain Grill" (1974)

Obraz
Po doskonałym podsumowaniu dotychczasowych dokonań koncertówką "Space Ritual", grupa Hawkwind zabrała się do pracy nad nowym materiałem. W międzyczasie ze składu odszedł odpowiedzialny za elektroniczne efekty dźwiękowe Michael Davies, lepiej znany pod pseudonimem Dik Mik. Jego miejsce zajął Simon House, były członek właśnie rozwiązanego High Tide. Choć nowy muzyk nie miał szczególnie dużego udziału w procesie komponowania, jego wkład w ostateczny kształt albumu jest nieoceniony. Jego partie na syntezatorze, melotronie i skrzypcach znacznie urozmaiciły brzmienie zespołu oraz nadały mu trochę bardziej progresywnego charakteru. Wydawnictwo zostało zatytułowane "Hall of the Mountain Grill", nawiązując do słynnej kompozycji "W grocie Króla Gór" (org. "In the Hall of the Mountain King") Edvarda Griega, ale też do ulubionej kawiarni muzyków, The Mountain Grill. Dwa spośród dziewięciu zamieszczonych tutaj utworów zostały zarejestrowane na żywo, w

[Recenzja] Hawkwind - "Space Ritual" (1973)

Obraz
Wcale nie rzadko się zdarza, że najlepszym wydawnictwem danego wykonawcy jest album koncertowy. Tak też jest w przypadku Hawkwind i "Space Ritual". Koncerty tego zespołu w latach 70 były prawdziwym audio-wizualnym przedstawieniem, z istotną rolą świateł oraz udziałem tancerek, w tym występującą przeważnie nago Stacią. Krążą też legendy na temat tego, jak to techniczni musieli przytrzymywać naćpanych muzyków, aby trzymali się w pionie. Na albumie jest, oczywiście, tylko muzyka. Ale broni się ona samodzielnie. W tamtym czasie zespół prezentował na scenie program składający się przede wszystkim z utworów pochodzących najnowszego wówczas albumu "Doremi Fasol Latido" (pomijano jedynie "The Watcher" i "One Change") oraz trzech premierowych kompozycji ("Born to Go", "Orgone Accumulator", "Upside Down"), tylko jednego starszego kawałka ("Master of the Universe" z "X in Search of Space"), a także pr

[Recenzja] Hawkwind - "Doremi Fasol Latido" (1972)

Obraz
#zostańwdomu i słuchaj dobrej muzyki Opisywanie dorobku Hawkwind zakończyłem jakiś czas temu na dwóch pierwszych albumach. Mogło to prowadzić do przekonania, że zespół nie nagrał już później nic godnego uwagi. W rzeczywistości, tych najlepszych albumów jeszcze nie zrecenzowałem. Po prostu skupiłem się na innych, moim zdaniem ciekawszych, wykonawcach. Hawkwind nie zalicza się do moich ulubionych przedstawicieli kosmicznego rocka, który w wykonaniu tej grupy brzmi bardzo topornie i surowo. Zdecydowanie preferuję bardziej finezyjne i lepiej - a przynajmniej bardziej kreatywnie - zagrane dokonania Gong, Ash Ra Tempel, Tangerine Dream czy wczesnego Pink Floyd. Hawkwind to natomiast taki space rock dla wielbicieli hard rocka, kładący nacisk przede wszystkim na gitarowy czad, a dopiero później na kosmiczny klimat, budowany za pomocą bardzo prostych środków - riffowych repetycji i świergotu syntezatorów. Na "Doremi Fasol Latido", trzecim albumie w dyskografii zespo