Posty

Wyświetlam posty z etykietą faith no more

[Recenzja] Faith No More - "Sol Invictus" (2015)

Obraz
Dla wielu jest to z pewnością jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Faith No More, być może najciekawszy przedstawiciel rockowego mainstreamu lat 90., opublikował właśnie pierwszy od osiemnastu lat album studyjny. Czego można się spodziewać po takim wydawnictwie? Raczej nie równie świeżego podejścia, co na takich płytach, jak "The Real Thing", "Angel Dust" czy "King for a Day,,, Fool for a Lifetime". Już przecież ironicznie zatytułowany "Album of the Year" świadczył o wypaleniu przyjętej przez zespół formuły i braku pomysłów na dalszy rozwój. Po zawieszeniu działalności muzycy mogli realizować się artystycznie we własnym zakresie, z czego skorzystał przede wszystkim Mike Patton, powołując liczne projekty. Teraz natomiast nie po to kwintet odnowił współpracę pod starym szyldem, by próbować czegoś nowego. Byłoby jednak dobrze, gdyby nowy album, nie mając do zaoferowania żadnych świeżych pomysłów, przynajmniej zawierał równie udan

[Recenzja] Faith No More - "Album of the Year" (1997)

Obraz
Rok 1997 zdecydowanie nie był jednym z najlepszych w historii muzyki. Ale i tak ukazało się wtedy kilka lepszych wydawnictw niż szósty album Faith No More. Ciekawe czy tytuł "Album of the Year" był wynikiem przesadnej wiary w nowy materiał, czy może raczej ma autoironiczny charakter? Co do jednego nie mam wątpliwości - to najsłabszy z czterech wydanych do tej pory albumów zespołu, na których śpiewa Mike Patton. Trochę słychać tutaj już zmęczenie muzyków i brak świeżości. Nie pomogła kolejna zmiana gitarzysty (stanowisko objął Jon Hudson), zresztą to znacznie mniej gitarowy album od poprzedzającego go "King for a Day... Fool for a Lifetime". Niestety, wciąż dominuje raczej konwencjonalne podejście, jakże odległe od kreatywności z czasów "Angel Dust" i "The Real Thing". Powodów do zachwytu nie ma wiele, ale nie jest to bardzo słaby album. Raczej bardzo przeciętny. W "Collision", "Mouth to Mouth" i "Ashes to Ashes&quo

[Recenzja] Faith No More - "King for a Day... Fool for a Lifetime" (1995)

Obraz
Bardzo zmieniła się muzyka Faith No More od czasu "Angel Dust". "King for a Day... Fool for a Lifetime" to wciąż bardzo eklektyczne granie. Rozrzut stylistyczny jest chyba nawet większy niż kiedykolwiek wcześniej. Ale o ile dawniej przeróżne wpływy mieszały się ze sobą na przestrzeni jednego utworu, tak tutaj poszczególne nagrania są utrzymane w jednej stylistyce. Dominuje tu zresztą zdecydowanie cięższe granie. Co o tyle może dziwić, że zespół najpierw pozbył się ze składu Jima Martina, który chciał grać w bardziej konwencjonalnie metalowym stylu, by już bez niego nagrać najbardziej gitarowy i najbardziej zwyczajny album w karierze. Nowym gitarzystą został Trey Spruance (współpracujący już wcześniej z Pattonem w Mr. Bungle), ale część partii gitarowych grają basista Bill Gould i klawiszowiec Roddy Bottum. Same klawisze zostały zepchnięte do roli nieangażującego tła lub ozdobników, a czasem nie słychać ich w ogóle. Przeważają tutaj nagrania o raczej konwencjo

[Recenzja] Faith No More - "Angel Dust" (1992)

Obraz
Przez trzy lata, jakie minęły pomiędzy wydaniem "The Real Thing" i "Angel Dust", muzycy Faith No More dopracowali swój eklektyczny styl do perfekcji. Szerokie wpływy, obejmujące chyba wszystkie rodzaje muzyki rozrywkowej, łączą się w jeszcze spójniejszą całość. Poszczególne utwory różnią się od siebie znacznie, ale zawsze charakteryzuje je podobna ponadgatunkowość oraz spora dawka humoru. Mike Patton pokazuje jeszcze większą wszechstronność wokalną, brzmi też znacznie bardziej dojrzale niż na poprzednim albumie. W warstwie instrumentalnej wciąż dominują klawisze Roddy'ego Bottuma - tym razem dużo bardziej różnorodne i pomysłowe, całkiem już pozbawione ejtisowego kiczu - a także kreatywne linie basu Billa Goulda, solidnie dopełniane perkusją Mike'a Bordina. Za to gitara Jima Martina nierzadko odgrywa niewielką rolę. Pozostali muzycy marginalizowali gitarzystę, który chciał grać w bardziej metalowym stylu, nie zawsze pasującym do ich pomysłów. Co wkrótce

[Recenzja] Faith No More - "The Real Thing" (1989)

Obraz
Faith No More to bez wątpienia jeden z najciekawszych zespołów, jeśli nie najciekawszy, które zaistniały w głównym nurcie przełomu lat 80. i 90. Grupa właściwie od samego początku posiadała unikalny styl, będący syntezą wielu pozornie odległych od siebie rodzajów muzyki. Muzycy postanowili wymieszać metalowe riffy, funkową sekcję rytmiczną, typowo ejtisowe klawisze oraz rapowane partie wokalne, czasem dodając do tego wszystkiego jeszcze inne inspiracje. Minęło jednak trochę czasu, zanim to wszystko ogarnęli. Na dwóch pierwszych albumach, "We Care a Lot" i "Introduce Yourself", wyraźnie brakuje im jeszcze kompozytorskiego i wykonawczego doświadczenia, nie wszystko jeszcze się ze sobą klei. Przełomem okazał się dopiero trzeci album, "The Real Thing", który jest znacznie lepiej poukładany i przemyślany. To wciąż granie bardzo eklektyczne, dość dziwne i całkiem, jak na ówczesny rockowy mainstream, kreatywne. A zarazem niepozbawione naprawdę zgrabnych, wy