[Recenzja] Sex Pistols - "Never Mind the Bollocks" (1977)



Sex Pistols to jeden z największych przekrętów w historii rock and rolla. Zespół mający być uosobieniem buntu przeciwko beznadziejnej rzeczywistości, a w rzeczywistości maszynka do zarabiania sporych pieniędzy. Cały pomysł narodził się w głowie Malcolma McLarena - projektanta mody i właściciela sklepu z ciuchami. Podczas pobytu w Stanach zetknął się z grupą New York Dolls. Wtedy zrozumiał, że do odniesienia sukcesu na polu muzycznym nie potrzeba talentu - wystarczy kontrowersyjny image i dobra reklama. Członków zespołu rekrutował wśród swoich klientów.  Od samego początku w składzie znajdowali się gitarzysta Steve Jones i perkusista Paul Cook, do których wkrótce dołączyli wokalista John Lydon (który szybko stał się Johnnym Rottenem, ze względu na zgniłe zęby) i basista Glen Matlock. Ten ostatni, choć był głównym autorem repertuaru, nie pasował do wizji McLarena ze względu na zbyt spokojny charakter i musiał odejść. Jego miejsce zajął John Ritchie, lepiej znany pod pseudonimem Sid Vicious, który kompletnie nie potrafił grać na basie, ale za to doskonale pasował do agresywnego wizerunku zespołu.

Strategia marketingowa McLarena szybko zaczęła przynosić oczekiwane skutki. Zespół i menadżer narobili wokół siebie sporo zamieszania, wzbudzając zainteresowanie muzycznych mediów i przemysłu fonograficznego. A choć niektóre z ekscesów zespołu (jak osławiony występ w emitowanym na żywo programie Billa Grundy'ego lub atak na królową Elżbietę II w tekście "God Save the Queen") kończyły się rozwiązywaniem kontraktów, to muzycy i tak wychodzili na swoje (nie tylko znów zwracając na siebie uwagę mediów, ale także finansowo, dzięki odszkodowaniom za zerwanie umowy). Sex Pistols szybko zyskali popularność wśród młodych słuchaczy, z których przynajmniej część utożsamiała się z tekstami o braku perspektyw i ogólnej beznadziei. No właśnie - zespół nie tworzył głupich piosenek o wąchaniu kleju i innych rozrywkach, wzorem Ramones. Jego teksty miały pesymistyczny charakter i niosły pewien przekaz. Wulgarny, prostacki, ale trafiający do młodych ludzi. A na ile sami muzycy się z nimi utożsamiali to już kwestia, której nie będę tutaj rozstrzygać. Być może naprawdę wierzyli, że walczą z systemem, nie zdając sobie sprawy, że sami go współtworzą, nagrywając dla fonograficznych gigantów, jak EMI (któremu później oberwało się w tekście "E.M.I.") czy Virgin.

Zespół kilkakrotnie podchodził do nagrania albumu, za każdym razem z innym producentem. Ostatecznie został nim Chris Thomas, który wcześniej współpracował m.in. z Pink Floyd (miksował "The Dark Side of the Moon"). Co jest dość zabawne w kontekście głoszonej przez zespół nienawiści do rocka progresywnego (inna sprawa, że była to tylko poza - obnoszący się z koszulką z napisem I hate Pink Floyd Lydon w rzeczywistości sam słuchał takiej muzyki, był fanem zwłaszcza Van der Graaf Generator). W nagraniu singlowego "Anarchy in the U.K." zdążył jeszcze wziąć udział Matlock, w pozostałych kawałkach na basie grał głównie Jones, a w "Bodies" podobno sam Vicious zdołał zagrać tę nieskomplikowaną partię. Album "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols" ukazał się 28 października 1977 roku, nakładem Virgin. Przedstawiciele wytwórni nie zauważyli jednak, że podsunięta przez McLarena umowa nie obejmuje dystrybucji na terenie Francji - tam album ukazał się nakładem Barclay Records, z dodatkowym, dwunastym utworem ("Submission", zresztą jednym z fajniejszych w repertuarze grupy, bliskim twórczości Television). Z obawy przed tym, że brytyjscy fani zaczną importować francuskie wydanie, Virgin zaczęła dodawać do swoich egzemplarzy darmowy singiel z tym kawałkiem (i pustą stroną B), a przy kolejnym wydaniu albumu włączyła go do podstawowego repertuaru. W tym samym czasie zaczął też krążyć bootleg "Spunk", zawierający wcześniejszą wersję albumu, nagraną z producentem Dave'em Goodmanem. Nie wiadomo w jaki sposób te nagrania wyciekły, ale ponoć maczał w tym palce sam McLaren.

Skupmy się jednak na oficjalnym wydaniu. Repertuar jest bardzo jednorodny (dlatego nie będę wymieniał konkretnych tytułów). Kawałki są krótkie, proste, pełne energii, surowe brzmieniowo i bardzo - przynajmniej jak na tamte czasy - agresywne. Podobnie jest w dość niedbałej warstwie wokalnej, pomimo zapewnień Rottena o inspiracji Peterem Hammillem z VdGG. Z drugiej strony, powoływał się też na Captaina Beefhearta, co ma więcej sensu. Jego partiom nie można na pewno zarzucić braku rozpoznawalności. Zwraca też uwagę gra Jonesa, który próbuje urozmaicać swoje partie. Nie ograniczają się one do dwóch, trzech akordów na krzyż, pojawiają się nawet proste solówki. Pistolsom zdecydowanie bliżej do The Stooges, New York Dolls czy nawet Television, niż kompletnej amatorszczyzny Ramones. Oczywiście, nie jest to wyrafinowane ani ambitne granie, ale przecież właśnie o to chodziło. O brutalny cios prosto w oczy, a nie bawienie się w rozbudowane, złożone formy - to nie pasowałoby przecież do bezpośredniego, bezkompromisowego przekazu słownego. Po prostu, taka to konwencja. Jak na nią, jest to całkiem niezły materiał. Na pewno lepszy, niż ówczesne, coraz bardziej zmanierowane i nieświadomie autoparodystyczne poczynania grup prog-rockowych (nie licząc "Animals" Pink Floyd i albumów VdGG, które akurat wiele łączy z punkową ideą). Muzyka rockowa pod koniec lat 70. stała się zbyt leniwa i zachowawcza, wiec potrzebny był jej taki zastrzyk energii i świeżości. W rezultacie powstały przecież nowe, twórczo eksperymentujące nurty, jak np. post-punk, które niejako przejęły rolę rocka progresywnego.

Wkrótce po wydaniu "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols" ze składu odszedł John Lydon (założył wtedy nowy, ciekawszy zespół - post-punkowy Public Image Ltd). Malcolm McLaren próbował ratować zespół, angażując nowych wokalistów lub powierzając tę rolę Sidowi Viciousowi, ale nic z tego nie wyszło (poza paroma nowymi kawałkami i dziwacznym ni to albumem ni kompilacją "The Great Rock 'n' Roll Swindle"). W późniejszych latach, począwszy od połowy lat 90., zespół kilkakrotnie się reaktywował (w składzie z Lydonem i Matlockiem, który wrócił na miejsce zmarłego w wyniku przedawkowania Viciousa), ale na szczęście nie tworzył już nowej muzyki. "Never Mind the Bollocks" pozostaje zatem jedynym pełnoprawnym albumem Sex Pistols. Jest to bez wątpienia bardzo ważne i wpływowe wydawnictwo, ale mimo wszystko zbyt jednowymiarowe, prostackie i, wbrew powszechnej opinii, wcale nie aż takie nowatorskie (w podobny sposób grano już przecież wcześniej), bym mógł wystawić wyższą ocenę.

Ocena: 6/10



Sex Pistols - "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols" (1977)

1. Holidays in the Sun; 2. Liar; 3. No Feelings; 4. God Save the Queen; 5. Problems; 6. Seventeen; 7. Anarchy in the U.K.; 8. Bodies; 9. Pretty Vacant; 10. New York; 11. E.M.I.

Skład: Johnny Rotten - wokal; Steve Jones - gitara, gitara basowa, dodatkowy wokal; Paul Cook - perkusja; Glen Matlock - gitara basowa (7); Sid Vicious - gitara basowa (8)
Producent: Chris Thomas i Bill Price


Komentarze

  1. Taka malutka ciekawostka, ot dla uzupełnienia. Vicious podobno na scenie odwalał takie skoki i harce, że stał się prekursorem tzw. pogo, w którym dzisiaj fani metalu i innego hard & heavy, rozbijają się na różnych koncertach ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ponoć robił to tylko po to, żeby lepiej widzieć scenę ;)

      Usuń
    2. A co on, niedowidział ? :D Choć w sumie, jak trzeba stać z basem przez godzinę, a nie ogarnia się ani jednej nuty, to trzeba się w międzyczasie czymś zająć ;)

      Usuń
    3. A bo to było zanim dołączył do zespołu, gdy stał wśród publiczności.

      Usuń
    4. A widzisz... to ja czytałem, że robił to już jako basista i ludzie, patrząc na niego z widowni, to podchwytywali.

      Usuń
    5. Pewnie to i tak tylko historia rozpuszczana przez McLarena.

      Usuń
  2. Patrzę nowa recenzja - Sex Pistols, przez chwilę myślałem, że mi się przywidziało. To dla mnie chyba największe zaskoczenie na blogu w tym roku.

    Pytając wczoraj o tę reckę, myślałem, że ta ocena na RYM to tylko taki chwilowy wzrost, ale jednak nie. Fajnie, że mimo prostoty trochę bardziej podoba Ci się ta muza (jak sądzę), szczególnie w porównaniu do okresu 2-3 lat temu (przypominam dyskusję - w której po części brałem udział -pod recenzją "Live at Leeds" The Who :) )

    OdpowiedzUsuń
  3. aż trudno uwierzyć, że po czymś takim Lydon okazał się być naprawdę ambitnym gościem i założył jeden z najlepszych zespołów post punkowych, chociaż ta płytka też nie jest aż tak okropna jak mogłaby być

    OdpowiedzUsuń
  4. Pozytywne zaskoczenie byłem ciekaw twojej opinii o tej płycie, forma recenzji też fajna pół recenzji pół historii teraz czekam na London calling... Dobrze że Sex pistols mają jedną płyte bo to zdecydowanie wystarczy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024