[Recenzja] Radiohead - "Pablo Honey" (1993)



Radiohead to jeden z najbardziej przecenionych wykonawców w ogóle. A zarazem jedna z ostatnich rockowych grup, która coś do tej muzyki wniosła. Zachwyty nad jakością i innowacyjnością muzyki tego zespołu są grubo przesadzone, lecz trudno wskazać innego rockowego wykonawcę, który w ciągu ostatniego ćwierćwiecza autentycznie poszukiwałby swojego własnego brzmienia, podążając w coraz bardziej eksperymentalne rejony, a mimo tego cieszył się powszechnym uznaniem. To ostatnie w dużej mierze wynika oczywiście z obrazu współczesnego mainstreamu - na tle tej całej tandety i epigoństwa, jakie promują media, Radiohead jawi się nie tylko jako zespół ambitny i oryginalny, ale też po prostu potrafiący pisać dobre, niebanalne utwory. Choć początek jego kariery tego wszystkiego nie zapowiadał.

Grupa zwróciła na siebie uwagę już debiutanckim singlem "Creep", za sprawą którego została okrzyknięta "brytyjską Nirvaną". Czas pokazał, że zarówno ten utwór, jak i cały album "Pablo Honey", były tylko młodzieńczym wybrykiem, mającym się nijak do późniejszej twórczości. Etapem dość wstydliwym dla samych muzyków, którzy od dawna unikają grania tego materiału na koncertach. Zespół w tamtym czasie był zupełnie typowym przedstawicielem tak zwanej "alternatywy", przy czym jednak bliżej było mu do jej brytyjskich przedstawicieli, niż do Nirvany i reszty amerykańskiej sceny. Album "Pablo Honey" wypełniają proste, melodyjne i energiczne piosenki o zwykle dość ostrym, przybrudzonym brzmieniu (choć zdarzają się też łagodniejsze kawałki, jak np. "Lurgee" lub akustyczny "Thinking About You"). Partie gitarowe czasem ocierają się o atonalizm, lecz nie wpływa to szczególnie na piosenkowy charakter utworów, z których właściwie każdy spokojnie mógłby być zagrany w radiu. Inna sprawa, że niewiele z nich naprawdę zapada w pamieć, a przez niewielką różnorodność zlewają się ze sobą. Oprócz wspomnianego "Creep" (na ile jednak jest to zasługa samego utworu, a nie kultu jakim obrósł?), uwagę przyciąga tylko finałowy "Blow Out", wyróżniający się ciekawym klimatem, mniej oczywistą strukturą, a nawet zdradzający lekki wpływ jazzu... W tym jednym jedynym utworze otrzymujemy zapowiedź późniejszego, eksperymentującego Radiohead.

Gdyby zespół zakończył działalność po wydaniu "Pablo Honey", lub - chcąc utrzymać zdobytą nim popularność - przez resztę kariery nagrywał kolejne wersje tego albumu, raczej niewiele osób pamiętałoby dziś o istnieniu Radiohead. Na szczęście, zespół postanowił się rozwijać, nie zważając na oczekiwania swoich fanów, a jego debiut pozostaje jedynie ciekawostką. Całkiem przyjemną, ale niezapamiętywalną i kompletnie nic nie wnoszącą do muzyki. Choć muszę dodać, że pod jednym względem longplay przebija kolejne - śpiew Thoma Yorke'a jest tutaj nieco niższy i mniej egzaltowany, a tym samym bardziej znośny.

Ocena: 6/10



Radiohead - "Pablo Honey" (1993)

1. You; 2. Creep; 3. How Do You?; 4. Stop Whispering; 5. Thinking About You; 6. Anyone Can Play Guitar; 7. Ripcord; 8. Vegetable; 9. Prove Yourself; 10. I Can't; 11. Lurgee; 12. Blow Out

Skład: Thom Yorke - wokal i gitara; Jonny Greenwood - gitara i instr. klawiszowe; Ed O'Brien - gitara, dodatkowy wokal; Colin Greenwood  - gitara basowa; Phil Selway - perkusja
Producent: Sean Slade, Paul Q. Kolderie i Chris Hufford


Komentarze

  1. Może i słuchałbym ich płyt - gdyby Thom Yorke na nich nie śpiewał.

    OdpowiedzUsuń
  2. The Bends to (według mnie)ostatni dobry album Radiohead. Nienawidzę OK Computer. Ten album jest taki nudny, patetyczny i pozbawiony enrgii, a najgorsze z tego wszystkiego jego istnienie i wpływ na muzykę Indie rock'ową. To właśnie ten album zainspirował rzeszę ludzi do takiego nudnego i "pozbawionego jaj" grania, a przy tym kompletnie wykastrował muzykę rockową z energii. Założę się że gdyby OK Computer nie powstało, to wiele tak dennych zespołów jak Imagine Dragons, Florence + The Machine, Coldplay i innych tego typu grup stworzonych "przez hipsterów dla hipsterów" w ogóle by nie istniało. Ale cóż, niestety stało się inaczej.

    OdpowiedzUsuń
  3. To po prostu płyta jednego utworu ("Creep"), chociaż "Blow Out" czy "Stop Whispering" też są ok. Dla mnie Radiohead najlepsze było właśnie na piosenkowym "The Bends", a te późniejsze eksperymenty najczęściej są mało porywające (poza "Kid A"), choć może gdyby nie anemiczno-piszczący wokal Yorke'a, byłoby lepiej.

    Za to mają naprawdę świetne okładki. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nigdy nie lubiłem tego zespołu. O niebo lepszy jest np Muse
    PS. Pawle, czekamy na "The Battle of Los Angeles" ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ta płyta rzeczywiście była sporym potknięciem w karierze Radiohead, ale później? Alternatywne "The Bends", lekko flirtujące z elektroniką "OK Computer", gdzie elektronika rozwinęła skrzydła na "Amnesiac", piękne "Kid A", "Hail To The Thief" "In Rainbows" "A Moon Shaped Pool"? Jedyne potknięcie w tej niesamowicie równej dyskografii to "The King Of Limbs". A powiem szczerze, do zespołu podchodziłem z 8 razy aż w końcu coś zaskoczyło, a wyruszałem z tego samego miejsca co i Ty, czyli "Najbardziej przeceniony zespół wszechczasów". Teraz popieram stwierdzenie, że w rejonach alternatywy nie mają sobie równych i powinni być wzorem dla całego gatunku.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie jestem pewien, czy słuchanie tego właściwego Radiohead (czyli od Kid A wzwyż) bez psychodelików (albo chociaż mentalnego odwoływania się do nich) ma sens, bo oni brzmią trochę tak, jakby po OK Computer zaczęli łykać sporo kwasu, emki i paru innych jeszcze rzeczy, więc może zamiast takich gołych recenzji pokuś się o coś analogicznego do podpisów obrazów Witkacego, w sensie: "proponuję słuchać na tym, tym i tym" ;)

    A co do OK Computer, to jest to w sumie fajna płyta jak na mainstreamową muzykę, z kilkoma super utworami, kilkoma przebłyskami przyszłego stylu, kilkoma okej hitami do radia i kilkoma przeciętnymi, czy wręcz męczącymi numerami. Gdyby nie to, że jest tak niesamowicie przehajpowana powiedziałbym, że to po prostu dobra płyta i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  7. No, powiem Ci, że... ekhm... kolega mi opowiadał, że Kid A słuchany po łyknięciu kwasa i zapaleniu zioła jest jednym z najciekawszych muzycznych - i psychodelicznych - doświadczeń, jakie można sobie wyobrazić. Nie do opisania! Chociaż opisać można chyba dlaczego tak jest:

    Po pierwsze Radioheadzi inspirując się współczesną sobie elektroniką (Autechre, The Future Sound of London i tak dalej - generalnie minimal i ambient techno), skupili się na rytmie ale w dość oryginalny sposób, to znaczy ich płyty, zwłaszcza Kid A, to takie niby klasyczne progowe concept albumy, tyle, że ten koncept opiera się właśnie na rytmie, na tym, że wszystkie numery są rytmicznie ze sobą powiązane, płynnie przechodzą jeden w drugi, a łączy je właśnie rytmika. W ogóle Radiohead od Kid A opiera się na sekcji rytmicznej, zwłaszcza na basie. Ciekawy pomysł, całkiem oryginalny.

    Po drugie w tej muzyce niby niewiele się dzieje, ale tak naprawdę w aranżacjach dzieje się wszystko. Praktycznie cały czas coś ciekawego wchodzi. Tylko że trzeba się w to wsłuchać, bo jakieś szmery na trzecim planie nie od razu rzucają się w uszy. W ogóle Radiohead w wielu wypadkach powinno się słuchać jak elektroniki, nie jak rocka, o znaczy koncentrować się na brzmieniu, aranżach, rytmie, a melodie traktować jako jeden z wielu elementów, nie jako sedno.

    Rozumiem, że dla słuchaczy przywykłych do klasycznego rocka, czyli muzyki opartej na melodiach jest to szok estetyczny, ale cóż, trzeba eksplorować nowe dla siebie muzyczne rejony, to się ich w końcu załapie. Bez pomocy kwasu też się to da zrobić, choć z pewnością jest trudniej ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może nie zrozumiałem od razu, na czym dokładnie polega "Kid A" (dzięki za wyjaśnienie), niemniej jednak doceniłem ten album już przy pierwszym odsłuchu bez żadnych wspomagaczy ;) Od jakiegoś czasu dużo łatwiej "wchodzą" mi rzeczy eksperymentalne i dziwne (no nie wszystkie), niż schematyczne i konwencjonalne. Oczywiście mam na myśli nowo poznawaną muzykę, bo wciąż lubię wiele "zwyczajnych" albumów.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024