[Recenzja] Dire Straits - "Dire Straits" (1978)



Dire Straits to jeden z dosłownie kilku klasyków rocka, których twórczości nigdy nie potrafiłem polubić. Nie żebym jakoś szczególnie próbował. Zawsze uważałem, że to zespół w sam raz dla ludzi po czterdziestce, którzy w sumie za bardzo muzyką się nie interesują, dlatego wybierają takie melodyjne, spokojne i niezbyt absorbujące granie. Zapoznałem się jednak z całą studyjną dyskografią, oraz koncertowym "Alchemy" (z większością tych albumów w ciągu kilku ostatnich miesięcy), ale tylko utwierdziło mnie to w moim przekonaniu. Choć muszę przyznać, że jedno wydawnictwo wyróżnia się in plus na tle pozostałych, a jest nim eponimiczny album debiutancki.

W 1978 roku muzyczny mainstream zdominowany był przez punk rock i disco. Był to też okres wzmożonego rozwoju muzyki elektronicznej, awangardowego rocka progresywnego oraz tych nieco ambitniejszych rzeczy wyrastających z punku, czyli tzw. post-punku i szeroko rozumianej nowej fali. Debiut Dire Straits w takim otoczeniu wydawał się czymś z zupełnie innej, już minionej epoki. Wypełnia go bardzo melodyjne, raczej stonowane granie, czerpiące z takich gatunków jak blues, country (np. "Water of Love"), folk ("Wild West End"), czy nawet reggae ("In the Gallery"). To prosta muzyka, choć na tle ówczesnego głównego nurtu mogła wydawać się starszym słuchaczom czymś bardziej wyrafinowanym. Już tutaj Mark Knopfler prezentuje się jako natychmiast rozpoznawalny wokalista i gitarzysta, a jego solówki nie pozostawiają obojętnym nikogo, kto bardziej ceni wyczucie, niż techniczne sztuczki i szybkość. Muzyka zespołu brzmi tu jeszcze wyjątkowo świeżo i energicznie - vide "Setting Me Up", "Southbound Again", czy najmocniej zapadające w pamięć "Down to the Waterline" i "Sultans of Swing". Ten ostatni był zresztą pierwszym wielkim przebojem zespołu. Na kolejnych albumach tego typu granie jest niestety rzadkością, co dodatkowo zwiększa atrakcyjność debiutu.

Choć pierwszy album Dire Straits robi na mnie najlepsze wrażenie z całej dyskografii zespołu, wciąż nie jest to muzyka budząca we mnie zachwyt, albo chociaż taka, do której chciałbym wracać. Longplay nie mieści się nawet w pierwszej trzydziestce moich ulubionych płyt z 1978 roku.

Ocena: 7/10



Dire Straits - "Dire Straits" (1978)

1. Down to the Waterline; 2. Water of Love; 3. Setting Me Up; 4. Six Blade Knife; 5. Southbound Again; 6. Sultans of Swing; 7. In the Gallery; 8. Wild West End; 9. Lions

Skład: Mark Knopfler - wokal i gitara; David Knopfler - gitara, dodatkowy wokal; John Illsley - gitara basowa, dodatkowy wokal; Pick Withers - perkusja
Producent: Muff Winwood


Komentarze

  1. Zgadzam się z recenzją. Nigdy nie rozumiałem fenomenu Dire Straits - a zwłaszcza "Brothers in Arms" - to taka łagodna muzyczka na tło. Ta płyta jednak ma całkiem dużo uroku i też bym ją wskazał jako najlepsze Dire Straits.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubie Dire Straits ale raczej zespół nie zmieściłby się w pierwszej 30 moich ulubionych wykonawców. Natomiast jeśli chodzi o ten album to jest najrzadziej słuchany przeze mnie z całej dyskografii, co wcale nie znaczy że jest najgorszy. Wole słuchać kolejnych płyt zespołu a szczególnie koncertowej Alchemy, którą uważam za wyśmienitą. Tam dopiero Sultan of Swing nabiera odpowiedniej mocy i energii. Pawle, czy zdecydujesz sie opisać Alchemy? Bo prawdopodobnie na reszte studyjnej dyskografii nie ma co liczyć? P.S. Nareszcie coś rockowego sie pojawiło i można jakiś komentarz wstawić ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc, "Alchemy" mnie wynudził, a tamtejsza wersja "Sultans of Swing" rozczarowała wygładzonym brzmieniem i wysilonym wydłużaniem. Jeszcze nie wiem co z resztą dyskografii DS, ale bardziej prawdopodobne są recenzje kolejnych studyjnych albumów, niż "Alchemy".

      Jak to "nareszcie coś rockowego"? A East of Eden, Rage Against the Machine i 13th Floor Elevators to niby nie rock? ;)

      Usuń
    2. Rock w RATMie jest trochę niszczony przez rap
      Może i mam zamknięty umysł, ale jak dla mnie dodawanie rapu do rocka jest jak sikanie do soku
      Uwielbiam soki, ale nawet sobie nie wyobrażam pić soku z sikami tylko dlatego, że to nadal sok

      Usuń
  3. Zapomniałem dodać że "coś rockowego w moim guście" ;-) Co do brzmienia Alchemy to owszem jest wygładzone ale nie oczekiwałbym od tego zespołu bardziej szorstkiego i surowego wykonania. Sultan... w tej wersji fajnie się rozwija i jak dla mnie jest to kawał bardzo dobrego gitarowego grania. Nie ma tam według mnie żadnych dłużyzn a stopniowanie "napięcia" raczej zyskuje na wartości. Ale to tylko moja opinia. Dodam, że nie jestem jeszcze słuchaczem po czterdziestce, chociaż mam już blisko;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Powinien być label classic rock,Sutans of Swing to znałem od dawna ,szczególnie wersje live z E.Claptonem która trwa z 8min.; Wild West End to poznałem dopiero w tym roku,świetny utwór country-rock.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez sensu tworzyć takie nic nie znaczące "labele" jak classic rock (nie odnosi się on do wykonywanej muzyki, tylko do popularności).

      Usuń
  5. Przy okazji tej recenzji postanowiłem sobie przypomnieć ten album. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że słusznie jest to najmniej słuchana przeze mnie płyta grupy. Powiem więcej, wynudziłem sie okrutnie. Chyba jednak zaliczę ją do najsłabszych w dyskografii zespołu. Oprócz Sułtana robi wrażenie jeszcze jedynie Down to the Waterline i ewentualnie In the Gallery. Reszta jest bardzo nudna.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie chcę być złośliwy, ale po co piszesz recenzje płyty zespołu, którego nie lubisz? Jak ja nie przepadam za jakąś grupą (np. za Led Zeppelin) to nie podejmuje się oceny ich płyt, bo od razu wiadomo, że jakakolwiek recenzja nie będzie miała ani krzty obiektywizmu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale skąd pomysł, że recenzja ma być obiektywna? Obiektywne to są opisy na Wikipedii. Recenzja musi być opinią, a więc z definicji jest subiektywna. I przecież recenzja pisana przez wielbiciela danego wykonawcy, też nie jest obiektywna.

      Ja zawsze dzielę się swoją opinią, ale staram się też docenić obiektywne zalety i wskazać obiektywne wady. Poza tym, wyrosłem z lubienia wykonawców. Teraz cenię konkretne dzieła.

      Mniej pozytywne (jak powyższa), neutralne i negatywne recenzje też są potrzebne. Gdyby istniały same pozytywne, to wielu czytelników doszłoby do wniosku, że nie ma złej muzyki, a jej jakość zależy wyłącznie od tego, czy im się podoba. To błędne przekonanie. Istnieją obiektywne kryteria oceny muzyki. Warto je znać, żeby wiedzieć rozumieć dlaczego np. Dire Straits nie jest wybitnym wykonawcą, a np. John Coltrane takim jest ;)

      Usuń
  7. Wersja "Sultans of Swing" z "Alchemy" jest naprawdę świetna - niesamowite, ile można wycisnąć z takiego zwykłego, radiowego kawałka. A pierwszy akapit tej recenzji pasuje mi bardziej do ELO - Dire Straits jednak jest dla mnie poziom wyżej.

    OdpowiedzUsuń
  8. A ja chyba najbardziej lubię właśnie 2 pierwsze albumy Dire Straits. Bez klawiszy, produkcji i kombinowania. Prosty gitarowy soft rock z elementami rockabilly czy country. Słaby i bełkotliwy wokal lidera jest w dużej mierze równoważony jego wspaniałą gra na gitarze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie "Communique" jest ich naljepszym albumem. Moim zdaniem przewyższa też debiut.

      Usuń
  9. "Dire Straits to jeden z dosłownie kilku klasyków rocka, których twórczości nigdy nie potrafiłem polubić." Ci pozostali klasycy to pewnie Creedence Clearwater Revival, U2 i Eagles? To o nich chodzi czy może o kogoś innego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pamiętam, kogo wtedy miałem na myśli. Ale na pewno na tej liście byłyby zespoły, które wymieniłeś. Poza nimi jeszcze np. Kansas, Supertramp czy Marillion, choć msm wątpliwości, czy tego ostatniego można w ogóle nazwać klasykiem.

      Usuń
    2. Zaraz się okaże że, tych klasyków nie było dosłownie kilku a kilkunastu. ;)

      Ja CCR i Dire Straits akurat lubię. Ten drugi to w ogóle jeden z moich ulubionych wykonawców. Eagles może być, choć w całości podobają mi się tylko dwa ich albumy. Natomiast jeśli chodzi o U2, Marilion, Kansas i Supertramp to też kompletnie nie rozumiem uznania jakim się cieszą. Dwa pierwsze grały strasznie mdłe i nudne smuty. Marilion dodatkowo strasznie porozciągane. Dwa pozostałe grały pseudo progresywnego rocka. W praktyce grali jednak zwykłe rockowe piosenki z chaotycznymi strukturami, przeważnie banalnymi melodiami i pretensjonalnymi popisami instrumentalistów.

      Usuń
    3. Znaczy się, prawdopodobnie chodziło mi o wykonawców z tego najściślejszego topu pod względem popularności, do którego wielu przez nas wymienionych wykonawców niekoniecznie wciąż się zalicza. Kansas czy CCR byli zawsze popularni przede wszystkim w Stanach, a w Europie już mniej. Z kolei Supertramp czy Marillion to chyba mało kto dziś słucha - chyba tylko ci, dla których jest to muzyka ich młodości.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024