[Recenzja] Captain Beefheart and His Magic Band - "Trout Mask Replica" (1969)



"Trout Mask Replica" to jeden z najdziwniejszych, ale i najbardziej genialnych albumów, jakie kiedykolwiek się ukazały. Równie interesująca, co zawarta na nim muzyka, jest sama historia jego powstania. Po problemach związanych z nagrywaniem poprzedniego albumu, "Strictly Personal", zespół pozostał bez wytwórni i producenta. Z pomocą przyszedł jednak Frank Zappa, który właśnie założył własną wytwórnię. Dzięki temu, muzycy otrzymali całkowitą wolność artystyczną. W drugiej połowie 1968 roku zamieszkali razem w wynajętym domu, w którym przez wiele miesięcy nie tylko tworzyli i szlifowali nowy materiał, ale także zorganizowali prowizoryczne studio nagraniowe. Początkowo longplay miał być w całości nagrany w takich warunkach, ale amatorska jakość nagrań pozostawiała wiele do życzenia. Muzycy mieli też poważniejsze problemy - funduszy ledwo wystarczało im na czynsz, więc żywili się głównie konserwami lub dokonywali kradzieży. Nie mogło się to dobrze skończyć - zostali w końcu przyłapani na obrabianiu sklepu i wylądowali w więzieniu. Ostatecznie nie ponieśli konsekwencji, ze względu na swój stan i okoliczności, w jakich się znaleźli.

W marcu 1969 roku postanowiono wynająć profesjonalne studio. Pieniędzy wystarczyło zaledwie na sześć godzin czasu nagraniowego. Zespół był jednak tak dobrze przygotowany, że zdążył w tym czasie zarejestrować około dwudziestu utworów (choć bez partii wokalnych). I to dwukrotnie - na nagranie drugiej wersji nalegał Zappa, który towarzyszył grupie jako producent, na wypadek, gdyby się okazało, że za pierwszym podejściem coś poszło nie tak (podobno w jego trakcie Frank zasnął za stołem mikserskim). Ponoć drugie podejścia okazały się praktycznie identyczne. Wokal został dograny w ciągu kilku kolejnych dni. Ostatecznie, na dwupłytowym albumie znalazły się zarówno utwory z marcowej sesji, kilka domowych nagrań, a także dwie kompozycje ("Moonlight on Vermont" i "Veteran's Day Poppy") zarejestrowane nieco wcześniej, w sierpniu 1968 roku, w trochę innym składzie. Podczas tej najstarszej sesji, Beefheartowi towarzyszył zespół złożony z gitarzystów Billa Harkleroada i Jeffa Cottona, perkusisty Johna Frencha, oraz basisty Gary'ego Markera. Wkrótce potem miejsce tego ostatniego zajął Mark Boston, ponadto dołączył Victor Hayden, grający na klarnecie basowym. Sam Beefheart, poza śpiewem i grą na harmonijce, zagrał także na różnych instrumentach dętych.

Muzyka zawarta na "Trout Mask Replica" to niezwykłe i bardzo oryginalne połączenie korzennego bluesa, bluesa chicagowskiego, oraz free jazzu. Utwory są totalnie nieprzewidywalne, z często zmieniającymi się melodiami, pozbawione wyraźnych struktur (brak refrenów) i powtarzających się motywów, przez co brzmią jak spontaniczne improwizacje. W rzeczywistości zostały jednak w całości skomponowane, z tymi wszystkimi polirytmicznymi, dysonansowymi i atonalnymi partiami, które często brzmią, jakby instrumentaliści nie potrafili się ze sobą zgrać. To jednak tylko pozory, w rzeczywistości wszystko jest tutaj dokładnie przemyślane. Może z wyjątkiem tekstów - te faktycznie były czasem wymyślane na bieżąco, podczas nagrywania. Warto w tym miejscu wspomnieć o często abstrakcyjnych i absurdalnych tekstach, które doskonale dopełniają się ze zwariowaną, pokręconą warstwą instrumentalną. Nie mniej istotnym elementem całości jest surowe, brudne brzmienie, podkreślające dzikość tej muzyki. W tym kontekście nie powinna przeszkadzać amatorska jakość niektórych nagrań z domowej sesji, jak śpiewane a capella "The Dust Blows Forward 'n the Dust Blows Back" i "Orange Claw Hammer", w których słychać odgłosy magnetofonu, czy brzmiący jak autentyczny blues z Delty Missisipi "China Pig". Choć już taki "Hair Pie: Bake 1", również zarejestrowany w domu, nie różni się mocno od nagrań z marcowej sesji studyjnej - wystarczy porównać z "Hair Pie: Bake 2". Za to w "Moonlight on Vermont" i "Veteran's Day Poppy" ewidentnie słychać, że powstały wcześniej - nie tylko ze względu na bardziej wygładzone brzmienie, ale również ich mniej szalony charakter. Obie są jednak świetnymi kompozycjami, w których słychać rozwój i dojrzałość zespołu.

"Trout Mask Replica" jest bez wątpienia albumem kontrowersyjnym, do dziś wywołującym u słuchaczy mieszane odczucia, choć trudno to porównywać z szokiem, jaki taka muzyka musiała budzić w chwili wydania. Nikt wcześniej tak nie grał, a przynajmniej nie zostało to zarejestrowane na taśmę. Później też nikomu nie udało się stworzyć niczego choćby trochę podobnego, choć wielu inspirowało się dokonaniami Captaina Beefhearta i tym albumem w szczególności. "Trout Mask Replica" to dzieło niepowtarzalne. Dziwne, nieprzewidywalne, trudne w odbiorze, ale zarazem wspaniałe i na swój sposób piękne. A do tego bardzo ważne i wpływowe. Wstyd nie znać.

Ocena: 10/10



Captain Beefheart and His Magic Band - "Trout Mask Replica" (1969)

LP1: 1. Frownland; 2. The Dust Blows Forward 'n the Dust Blows Back; 3. Dachau Blues; 4. Ella Guru; 5. Hair Pie: Bake 1; 6. Moonlight on Vermont; 7. Pachuco Cadaver; 8. Bills Corpse; 9. Sweet Sweet Bulbs; 10. Neon Meate Dream of a Octafish; 11. China Pig; 12. My Human Gets Me Blues; 13. Dali's Car
LP2: 1. Hair Pie: Bake 2; 2. Pena; 3. Well; 4. When Big Joan Sets Up; 5. Fallin' Ditch; 6. Sugar 'n Spikes; 7. Ant Man Bee; 8. Orange Claw Hammer; 9. Wild Life; 10. She's Too Much for My Mirror; 11. Hobo Chang Ba; 12. The Blimp (Mousetrapreplica); 13. Steal Softly thru Snow; 14. Old Fart at Play; 15. Veteran's Day Poppy

Skład: Captain Beefheart (Don Van Vliet) - wokal, saksofon, klarnet basowy, obój, shehnai, róg; Antennae Jimmy Semens (Jeff Cotton) - gitara, wokal; Zoot Horn Rollo (Bill Harkleroad) - gitara, flet; Rockette Morton (Mark Boston) - gitara basowa, narracja; Drumbo (John French) - perkusja i instr. perkusyjne; The Mascara Snake (Victor Hayden) - klarnet basowy, dodatkowy wokal
Gościnnie: Gary Marker - gitara basowa (LP1:6, LP2:15); Doug Moon - gitara (LP1:11); Frank Zappa - głos (LP2:2,12); Richard Kunc - głos (LP2:10); Roy Estrada - gitara basowa (LP2:12); Arthur Tripp III - perkusja i instr. perkusyjne (LP2:12); Don Preston - pianino (LP2:12); Ian Underwood - saksofon (LP2:12); Bunk Gardner - saksofon (LP2:12); Buzz Gardner - trąbka (LP2:12)
Producent: Frank Zappa i Captain Beefheart


Komentarze

  1. Oooooo, jednak udało Ci się przebrnąć przez ten album, pamięta, że jeszcze nie tak dawno miałeś o nim nieco inne zdanie. Ale i trudno się dziwić, niełatwo jest to ugryźć.

    W ramach ciekawostki: Czytałem, że Beefheart nie używał słuchawek podczas nagrywania wokali (co chyba nie było zbyt często praktyką) i stąd w pewnym stopniu wynika "dziwność" jego śpiewu - po prostu nie nadążał za muzyką i linią melodyczną, a czasami praktycznie jej nie słyszał :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jest z większością tych najbardziej wartościowych albumów - docenia się je dopiero po którymś przesłuchaniu, a przy kolejnych wciąż zyskują, bo odkrywa się na nich kolejne smaczki ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzę, że im dziwniejsza muzyka, tym wyższa ocena (wcześniej np VU & Nico, Gentle Giant, Comus, różne dżezy, teraz ten Capitan), a jak płyta jest też ważna, ale miła i przyjemna, to nie może dostać wysokiej oceny (Pet Sounds).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież "Pet Sounds" nie ma niższej oceny dlatego, że nie jest dziwny (nawiasem mówiąc, w chwili wydania był nieco dziwny), tylko dlatego, że się bardzo zestarzał i brzmi bardzo naiwnie. A te "dziwne" albumy nie mają wysokich ocen dlatego, że są dziwne, a ponieważ z biegiem lat nic nie straciły ze swojej atrakcyjności.

      Usuń
  4. Z pewnością świetny album, nie spodziewałem się że tak panu podejdzie. Osobiście wolę nagrania do poprzedniej płyty (nie samą płytę), jednak i te utwory to po prostu arcydzieła!

    OdpowiedzUsuń
  5. ale co jest takiego wybitnego w tej muzyce ??
    rozumiem że utwory takie jak "Moonlight on Vermont" albo "Veteran's Day Poppy" to taki blues rock z odrobiną szaleństwa, ale dla mnie reszta muzyki jest kompletnie niestrawna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozostałe utwory to dokładnie to samo, tylko ze znacznie większą dawką szaleństwa (lub w ogóle bez szaleństwa - vide tradycyjnie bluesowy "China Pig" i kawałki śpiewane a capella, nawiązujące do spirituals, czyli pieśni czarnych niewolników). Właśnie to szaleństwo, nieprzewidywalność, sam pomysł połączenia bluesa i free jazzu, czyni "Trout Mask Replica" tak niepowtarzalnym i genialnym albumem. Trzeba jednak pamiętać, że pomimo wyraźnie bluesowych korzeni jest to awangarda.

      Usuń
    2. eh, dla mnie ta płyta to nadal w większości muzyka dla jakiś freaków, a szkoda bo pierwszy krążek i pierwszy singiel Beefharta były na prawdę w porządku
      a przy okazji: co sądzisz o albumach Captaina z lat 70

      Usuń
    3. W porządku, nie każdemu musi się taka muzyka podobać. A może w przyszłości się jednak do niej przekonasz.

      Następne albumy też będę recenzował, więc na razie nie chcę o nich nic pisać.

      Usuń
  6. osobiście uważam, że Beefheart swój szczyt jako artysta osiągnął na samym końcu, jego trzy ostatnie płyty to ogromne arcydzieła. połączył dziwaczność Trout Mask Replica i Lick My Decals Off... z przystępnością debiutu w tylko sobie znany sposób i efekty były dosyć niesamowite

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie będę owijał w bawełnę – nienawidzę tego albumu. Nienawidzę go za to czym jest, za to, na co został wykreowany, za to, jaka jest większość jego fanów i za to, za jaką wartość uznano cenienie go. Poznałem go zanim jeszcze wszedłem na tego bloga, przez film, który był typowym wyjaśnieniem w stylu „w X sekund jest aż Y nut!”. O wiele za wcześnie.
    Po pierwszym utworze można powiedzieć, że przesłuchało się większość płyty. Motywy i tempa zmieniają się na inne, zanim na dobre wybrzmią, przy czym nie wynikają one z poprzednich, są całkowicie losowe, co sprawia, że płyta zlewa się w jedną całość, trudno zapamiętać, z którego utworu pochodzi dany fragment i płyta brzmi jak dzieło słabego zespołu metalowego, nie skupiającego się na jakości grania tylko ilości riffów w utworze.
    Co sądzę o wokalu Beefhearta, napisałem pod "Hot Rats". Tu dopiszę tylko, że szczyt okropności jest osiągnięty w refrenie „Ella Guru”, kiedy zaczyna on jednocześnie piszczeć i wyć. W dodatku większość nagrań brzmi jakby były nagrywane jakimś tanim dyktafonem. Chyba najgorsze pod tym względem jest „Neon Mate Dream Octafish”. Brzmi tam, jakby „śpiewał” zza jakiejś szyby. Naprawdę nie pojmuję, jak coś, co jest raczej obiektywnie złe (wydaje mi się, że kiedy wymieniałeś czynniki będące obiektywną częścią oceny, jakość nagrań tam była). Może każdy album powinien być wydawany w wersji demo, żeby brzmieć bardziej naturalnie?
    Teksty piosenek to też wyższa szkoła żenady. Czytając je nasunęło mi się podobieństwo do innego, równie przecenianego albumu nagranego przez równie przecenianych muzyków (przepraszam fanów tego zespołu, jeśli jacyś tu są, to nie tak, że chcę mu jak najbardziej dokopać, po prostu są dla mnie dobrym przykładem gówna sprzedawanego jako sztuka). Można znaleźć nawet analogiczne wersy, „I don’t wanna kill my china pig” to odpowiednik „Now I Wanna Sniff Some Glue”, „I cannot go back to your frownland” – „I Don't Wanna Go Down to your Basement" itp. A cytat z Twojej recenzji Ramones „Nawet jeśli jest w tekstach jakieś przesłanie, to napisane są bardzo nieporadnie, w infantylny sposób”, idealnie pasuje też do TMR.
    Te mniej szalone piosenki są nieco lepsze od reszty płyty, ale też nie są wielkimi dziełami – „China Pig” i „Moonlight on Vermont” to dość prosty, generyczny blues rock z dobrymi partiami gitary, niestety zagłuszonymi wokalem, a w „Veteran’s Day Poppy” są fajne przejścia i zmiany tempa, ale ostatnie 2/3 kawałka to ogrywanie w kółko tego samego riffu. Kawałki a cappella to coś okropnego - „podziwianie” nieporadnego, jąkającego się, fałszującego wokalu mogłoby być torturą w Guantanamo - czy naprawdę samo nawiązywanie do dalekich od doskonałości korzeni bluesa jest powodem, żeby ponad 5 minut zapełniać czymś takim?
    Po zalecanym przez Ciebie pod różnymi albumami poznaniu kontekstu, doszedłem do wniosku, że informacje o rzekomym wpływie TMR można podzielić na dwie grupy:
    a) wypisywanie ogólnych nazw gatunków, takich jak experimental rock (to jeszcze mogę zrozumieć, choć już wcześniej eksperymentowano z atonalnością i łączeniem gatunków), new wave (xD) albo punk (XDDD), bez dokładnych informacji, jak wpłynął i na jakich artystów;
    b) cytaty różnych poważanych muzyków, wychwalających album, których muzyka zazwyczaj nie ma żadnego związku z tą zawartą na TMR. Moje ulubione przykłady to Vai, Lydon i Frusciante.
    Poza tym to, jak tworzone były motywy do poszczególnych utworów utwierdziło mnie w pewności o ignoranckim podejściu muzyków do tworzonych utworów – Beefheart po prostu stukał w pianino, póki nie ułożył się akord.
    Istnieją jednak zalety, których TMR nie można odmówić. Największe to oryginalność i kreatywność. Pomysł połączenia gatunków tak bardzo od siebie odległych, choć kuriozalny, musiał wymagać od twórców dużej odwagi. Poza tym, chyba nigdy nie powstał już album zbliżony muzycznie (poza Lick My Decals Off, Baby).
    Może kiedyś zmienię zdanie, ale na razie z czystym sercem oceniłem na 2/10. Bo o ile w „Ascension” mogę zrozumieć, że coś się za tym kryje, tak tu słyszę tylko bandę pajaców chcących brzmieć awangardowo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto było tracić tyle czasu i energii na napisanie tak długiego komentarza tylko o tym, że album Ci się nie podoba? Po prostu nie załapałeś takiej konwencji i tyle. Charakter tego albumu nie wynika z tego, że muzycy nie umieją grać (możesz to sprawdzić na innych albumach), tylko ze świadomego stosowania polirytmii, przypadkowych dźwięków i innych zabiegów, co nie jest żadnym pajacowaniem, tylko technikami wcale nie rzadkimi w poważnej awangardzie (i nie tylko). Co do wpływu to wcale nie musi on polegać na tym, że ktoś będzie grał tak samo. To nawet lepiej, jeśli coś kogoś inspiruje do własnego eksperymentowania. Nie wiem po co ktoś miałby się powoływać na Beefhearta, gdyby nie był pod jego wpływem. W przypadku Lydona akurat łatwo doszukać się podobieństw w sposobie śpiewania. A Fruscinate to nie tylko RHCP, bo solowo nagrywał różne dziwne rzeczy.

      Usuń
    2. Czy warto było? Wolę robić to, niż kolejny raz masochistycznie słuchać "TMR". Poza tym uważam, że komentarz kwestionujący ocenę lub przynajmniej szczegóły jest dużo bardziej warty napisania niż zwykłe przytaknięcie na zalety/wady wypisane w recenzji. No i nie użyłem tego tekstu tylko tutaj, ale to nie jest dyskusja o mnie. Nie umiałem tego streścić w kilku zdaniach, i tak już musiałem co nieco usunąć przez ten głupi limit.
      Nie załapałem konwencji? Pewnie tak. Większość pozytywnych recenzji tego albumu mówi: „Nienawidziłem go na początku, ale po kilku słuchaniach się to zmieniło”, jednak ani jedna z tych recenzji nie mówi nam, co takiego się zauważa.
      Nie napisałem nigdzie, że oni nie umieją grać (z pajacami może rzeczywiście przesadziłem). Pozostałe albumy Beefhearta są moim zdaniem dużo lepsze, nawet wokal brzmi znośnie.
      Owszem, takie elementy występują na wielu awangardowych albumach (choć czy dobra muzyka może zawierać coś takiego, jak "przypadkowe dźwięki"?), jednak tam całość jest przemyślana, poukładana, nawet jeśli atonalna. A to brzmi, jak kompletnie losowe ścieżki posklejane w całość. I moim zdaniem to, że utwory były komponowane nic w tej kwestii nie zmienia.
      Przecież nie chodzi mi o to, że oni grają tak samo, bo jak napisałem, nigdy nie powstało już nic podobnego, a przynajmniej nic takiego nie znam. Osobiście nie słyszę w ich twórczości żadnych nawiązań, Lydon też śpiewał cieńko (przynajmniej w Pistols, w PIL o dziwo dojrzał), ale jedyne co jest podobne do wokalu Beefhearta to straszna niedbałość.
      Kurde, znowu wyszedł długi.

      Usuń
    3. Zapewne wiele muzyki, która znasz i lubisz, powstała właśnie z przypadkowo odkrytego zestawienia dźwięków. Tak więc liczy się nie metoda, lecz efekt. Tutaj akurat te przypadkowe dźwięki brzmią właśnie jak przypadkowe, ale to własnie dobrze pasuje do takiej zwariowanej, nieprzewidywalnej muzyki.

      Dość wyraźne podobieństwa można znaleźć w niektórych nagraniach Toma Waitsa - tak sobie teraz przypomniałem.

      Usuń
    4. W sumie, to ze wszystkich artystów, o których przeczytałem, że fascynuje ich "Trout Mask Replica", największy wpływ widzę u... Davida Lyncha.

      Usuń
  8. Masz na winylu czy tylko na yt słuchałeś?

    OdpowiedzUsuń
  9. Zdecydowanie wokal na tym albumie wpasowuję się w pojęcie "Menelski jazgot".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wokal jest silnie zakorzeniony w bluesowym sposobie śpiewania. Beefheart brzmi jak Howlin' Wolf na haju ;)

      Usuń
    2. Niestety nie dla mnie, dalej jest to menelski jazgot.

      Usuń
    3. To nie jest kwestia indywidualnego odbioru. Posłuchaj np. "The Howlin' Wolf London Session" (spoko album z udziałem m.in. Claptona, Winwooda i sekcji rytmicznej Stonesów), to usłyszysz o czym piszę.

      Jeśli ktoś chce się rozwijać jako słuchacz, poszerzać swoje muzyczne horyzonty, to nie może oczekiwać od nowo poznawanej muzyki, że będzie ona spełniać jego oczekiwania. Musi się wysilić i odnaleźć w niej wartość.

      Usuń
  10. Ponoć arcydzieło. Postanowiłem rozglądnąć się, aby kupić ten album - i co widzę? Ostatnie, remasterowane wydanie (Zappa Records, ZR 20014 z 2013) jest wyprzedane i właściwie nieosiągalne na rynku wtórnym. Szkoda...

    OdpowiedzUsuń
  11. W końcu coś, do czego można potańczyć a nie jakieś dżezy

    OdpowiedzUsuń
  12. Ten album jest absolutnie genialny, uwielbiam go od momentu pierwszego przesłuchania
    Nigdy nie słyszałem czegoś takiego i za pewne nie usłyszę
    Ten album brzmi jak coś, co zagrane od tyłu brzmiałoby tak samo

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024