[Recenzja] The Modern Lovers - "The Modern Lovers" (1976)



Kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten album, byłem zdziwiony, że już w 1976 roku grano w taki sposób. Prawdziwym szokiem było natomiast odkrycie, że materiał ten został nagrany znacznie wcześniej, na przełomie lat 1971-72. Muzyka zawarta na debiutanckim albumie The Modern Lovers określana jest jako proto-punk, lecz zdecydowanie bliżej jej do takich stylów, jak post-punk, nowa fala, czy indie rock. Stylów, które na początku lat 70. teoretycznie jeszcze nie istniały. Nie istniał wtedy jeszcze nawet punk rock. Potwierdza to, jak nieistotna - z czysto muzycznego punktu widzenia - była ta cała "punkowa rewolucja" z 1977 roku. Nie wniosła do muzyki kompletnie nic nowego.

The Modern Lovers powstał w 1970 roku w stanie Massachusetts, z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Jonathana Richmana, klawiszowca Jerry'ego Harrisona (później członka Talking Heads), perkusisty Davida Robinsona (później w The Cars), oraz basisty Erniego Brooksa. Materiał zawarty na debiutanckim albumie powstał podczas trzech różnych sesji, we wrześniu 1971 roku (tylko utwór "Hospital") i dwóch z marca 1972 roku. Producentem sześciu z dziewięciu utworów został John Cale, były członek The Velvet Underground - jednej z głównych inspiracji The Modern Lovers. Te nagrania to tak naprawdę demówki, choć brzmienie na to nie wskazuje. Wręcz przeciwnie - album sprawia bardzo profesjonalne wrażenie.

To zbiór prostych, melodyjnych, bezpretensjonalnych piosenek. Brzmienie elektrycznych organów wywołuje co prawda skojarzenie z rockiem psychodelicznym z poprzedniej dekady, ale cała reszta zdecydowanie wyprzedza swój czas. Mamy tu więc nieskomplikowaną grę sekcji rytmicznej, bardzo czysto brzmiącą gitarę (podobnie jak później u Television, Talking Heads, czy King Crimson z okresu "kolorowej trylogii"), a także nonszalanckie, bardziej mówione, niż śpiewane, partie wokalne, jakie podchwycili później punkrockowycy. Album nie jest szczególnie zróżnicowany, można powiedzieć, że wręcz monotonny, ale na tyle krótki i energetyczny, że nie sposób się nudzić. Mnóstwo tu świetnych melodii (np. "Astral Plane", "Someone I Care About", "Modern World"), bardzo luzackiego podejścia (niedościgniony pod tym względem "Pablo Picasso"), ale i odrobina zadumy (wyróżniający się bardzo klimatycznymi zwrotkami "Hospital").

"The Modern Lovers" to album nie tylko nowatorski, bardzo ważny i bardzo wpływowy, ale też po prostu świetna porcja naprawdę fajnej, przyjemnej muzyki. Nie jest to muzyka szczególnie ambitna czy wybitna, ale czasem warto dla równowago sięgnąć po coś prostszego, lecz niebanalnego.

Ocena: 8/10



The Modern Lovers - "The Modern Lovers" (1976)

1. Roadrunner; 2. Astral Plane; 3. Old World; 4. Pablo Picasso; 5. She Cracked; 6. Hospital; 7. Someone I Care About; 8. Girlfriend; 9. Modern World

Skład: Jonathan Richman - wokal i gitara; Jerry Harrison - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Ernie Brooks - gitara basowa, dodatkowy wokal; David Robinson - perkusja, dodatkowy wokal
Gościnnie: John Cale - instr. klawiszowe
Producent: John Cale (1-5,7); Allan Mason i Robert Appere (8,9)


Komentarze

  1. Warto wspomnieć, że na płycie gra Jerry Harrison, który później dołączył do wspomnianego w tekście Talking Heads na gitarze i klawiszach :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest o tym wspomniane na początku drugiego akapitu ;)

      Usuń
  2. Sorry, ale strasznie nie podobają mi się tak kategoryczne sądy, jak twój:
    "Potwierdza to, jak nieistotna - z czysto muzycznego punktu widzenia - była ta cała "punkowa rewolucja" z 1977 roku. Nie wniosła do muzyki kompletnie nic nowego."

    Szczególnie, że są po prostu nieprawdziwe. Punk nie wniósł do muzyki nic nowego? Co w takim razie z Hardcore, Post-punkiem, New Wave czy w końcu z Crossover Thrash i Death Metalem?

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wniósł, bo w ten sposób grano już na długo zanim tego typu granie nazwano punk rockiem. Czego przykładem chociażby powyższy album i twórczość innych proto-punkowych kapel. Owszem, w punk rocku doszła jakaś tam ideologia, ale pod względem stricte muzycznym jest to to samo, co proto-punk. Wszystkie podgatunki, które wymieniasz, mogły powstać bezpośrednio z proto-punku. I tak było w przypadku części z nich - przecież post-punk i new wave pojawiły się równolegle z punk rockiem, a nawet wcześniej - czego dowodem znów może być powyższy album.

    W przyszłości spróbuj nie wyrywać z kontekstu pojedynczych zdań, tylko staraj się zrozumieć cały tekst.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie zgodzę się. Mówisz, że wymienione przeze mnie podgatunki mogły powstać po prostu z proto-punka. Może i mogły, ale moim zdaniem nie powstały. Tak samo jak przeróżne podgatunki metalu nie powstały bezpośrednio z proto-metalu. Każdy zna i docenia MC5, New York Dolls czy The Stooges etc., ale chyba też każdy powinien przyznać, że takie Sex Pistols, G.B.H., Discharge czy The Exploited to już jest zupełnie inne granie. Thrash czy nawet Black Metal nawiązuje przecież właśnie do grania w stylu tych kapel, a nie Patti Smith albo Velvet Underground.

      Oczywiście zawsze możemy wszystko sprowadzić po prostu do głośnej muzyki gitarowej, garażowej ale tym sposobem cofniemy się do The Kinks, Chucka Berry’ego i w końcu delty Missisipi ;)

      Usuń
    2. No dobrze, a czym w takim razie różni się styl Sex Pistols od New York Dolls? Chyba tylko tym, że ci pierwsi grali jeszcze prościej, co jednak nie jest żadną nowością w muzyce, a powrotem do korzeni, do rock and rolla, który też był bardzo prostą muzyką.

      Usuń
  4. Przesłuchałem - dla mnie na dzień dzisiejszy dobre, ale w sumie nic specjalnego. Instrumentalnie w porządku, ale warstwa "wokalno-mówiona" niespecjalnie do mnie przemówiła.

    Ale jest jedna rzecz, która wyróżnia dla mnie to wydawnictwo - brzmi ono bardzo nowocześnie i świeżo. Szczególnie jak na demówki z początku lat 70., to wręcz spore osiągnięcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten album to prawdziwy fenomen, bo brzmi jednocześnie proto- i post-punkowo ;)

      Mnie warstwa wokalna nie odrzuca, może dlatego, że już wcześniej nasłuchałem się Velvet Underground. A czasem taki nonszalancki, nieco niedbały wokal daje naprawdę świetny efekt ("Pablo Picasso").

      Posłuchaj jeszcze "Marquee Moon" Television, jeśli nie znasz ;)

      Usuń
    2. No miałem/mam się za to zabrać jako następne w kolejności :)

      Usuń
  5. Naprawdę świetna płyta, mimo raczej małej różnorodności od początku do końca utrzymuje wysoki poziom. Melodycznie i klimatycznie przywodzi mi na myśl The Doors - to pewnie przez te klawisze :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak zwykle świetna rekomendacja ! Dziękuję Panie Pawle

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)