[Recenzja] Miles Davis - "Jack Johnson" (1971)



W 1969 roku Miles Davis nawiązał bliską znajomość z Jimim Hendrixem. Muzycy inspirowali się nawzajem, wymieniali różnymi ideami, a nawet kilkakrotnie razem jamowali. Naturalnie pojawił się pomysł nagrania wspólnego albumu. Realizację tego projektu opóźniał napięty grafik artystów, lecz kilka razy było już naprawdę blisko. Pod koniec października Davis, Hendrix i Tony Williams wysłali nawet telegram do Paula McCartneya, zapraszając go na wspólną sesję nagraniową (dość dziwny to wybór, bo przecież do tej ekipy bardziej pasowałby np. Dave Holland lub Jack Bruce, ale pewnie chodziło o pozyskanie kogoś popularniejszego). Niestety, basista przebywał wtedy na wakacjach i o wszystkim dowiedział się po czasie. Przez kolejne miesiące Davis i Hendrix byli zajęci pracą z własnymi zespołami. Gdy jednak okazało się, że latem i jesienią 1970 roku obaj będą występować w Europie (m.in. na festiwalu Isle of Wight), postanowiono zarezerwować termin w jednym z londyńskich studiów. Do zaplanowanej sesji nigdy jednak nie doszło, gdyż nie dożył jej Hendrix.

Jeżeli ktoś chciałby sobie wyobrazić, jak mogłoby brzmieć wspólne dzieło Milesa Davisa i Jimiego Hendrixa, koniecznie powinien posłuchać albumu "Jack Johnson" (znanego też pod używanym na reedycjach tytułem "A Tribute to Jack Johnson"). To najbardziej rockowe wydawnictwo w całej dyskografii trębacza, będące najlepszym potwierdzeniem wpływu, jaki wywarł na nim Hendrix. Longplay jest soundtrackiem do dokumentalnego filmu Billa Caytona o bokserze Jacku Johnsonie, pierwszym czarnoskórym mistrzu świata w tej dyscyplinie, jednak całkowicie broni się jako samodzielne dzieło. Album został zmiksowany przez Teo Macero głównie z nagrań dokonanych podczas sesji z 7 kwietnia 1970 roku. Davisowi towarzyszyli wówczas John McLaughlin, Herbie Hancock, oraz trzech zupełnie nowych współpracowników: saksofonista Steve Grossman, perkusista Billy Cobham i basista Michael Henderson. Davis odkrył 19-letniego Hendersona niedługo wcześniej, gdy ten występował w grupie Steviego Wondera. Tak bardzo zachwycił się jego grą, że bez ogródek powiedział do Wondera: Zabieram twojego pieprzonego basistę. I zabrał. A Henderson w jego zespole niesamowicie rozwinął skrzydła, pokazując niezwykły talent (inna sprawa, że poza współpracą z Milesem, nie dokonał w swojej karierze niczego interesującego). Wracając do albumu, warto zauważyć, że jego ostatnie kilkanaście minut pochodzi z wcześniejszej sesji, z 18 lutego. Oprócz Davisa i McLaughlina grali wówczas zupełnie inni muzycy, których nazwiska nie zostały uwzględnione w opisie longplaya: Bennie Maupin, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette i gitarzysta Sonny Sharrock.

Longplay składa się tylko z dwóch, około 25-minutowych utworów. Kompozycja ze strony A, "Right Off", powstała z połączenia kilku podejść do tego utworu, oraz solówki Davisa zarejestrowanej w listopadzie 1969 roku. Utwór narodził się bardzo spontanicznie, podczas jamowania McLaughlina, Hendersona i Cobhama. Davis przebywał wtedy w reżyserce, ale gdy usłyszał, co grają jego muzycy, wybiegł z niej, by do nich dołączyć. Zdecydowana większość finalnego miksu - z wyjątkiem wspomnianej solówki lidera - opiera się na prostym rytmie boogie. Sekcja rytmiczna gra naprawdę mocno, zaś popisy McLaughlina i brzmienie jego gitary mają zdecydowanie rockowy, a momentami wręcz hardrockowy charakter. Davis dołącza do nich dopiero po pewnym czasie, Grossman i Hancock jeszcze później. Swoją drogą, udział Herbiego nie był planowany - klawiszowiec załatwiał inne sprawy w budynku, gdzie mieściło się studio, i przypadkiem natknął się na Macero, który zaproponował mu dołączenie. Spontaniczność tej sesji doskonale słychać przez cały utwór, który posiada bardzo swobodny, jamowy klimat. Słychać, że muzycy podczas nagrania po prostu świetnie się bawili.

Wypełniający drugą stronę "Yesternow" to tak naprawdę dwie różne kompozycje, nagrane w innych składach "Yesternow" i "Willie Nelson", w dodatku połączone ze sobą fragmentem utworu "Shhh/Peaceful" z "In a Silent Way". Część tytułowa ma bardziej psychodeliczny, wręcz oniryczny nastrój, budowany przez mantrowo powtarzany basowy motyw i z początku leniwą, ale stopniowo się zagęszczającą grę pozostałych muzyków. "Willie Nelson" również opiera się na charakterystycznej basowej zagrywce, lecz tym razem nadającej bardziej dynamicznego charakteru. Świetnie wypada tu zestawienie ostrych gitar McLaughlina i Sharrocka, o brzmieniu typowym dla wczesnego hard rocka (kojarzącym się z Hendrixem lub Claptonem z czasów Cream), przesterowanych, atonalnych partii elektrycznego pianina Chicka Corei, oraz jazzowej trąbki Milesa. Całość kończy delikatna część z przepiękną partią trąbki i narracją Brocka Petersa, czyli aktora wcielającego się w rolę Jacka Johnsona.

"Jack Johnson" to album idealny dla rockowych słuchaczy, którzy chcieliby poszerzyć swój gust. To muzyka o wiele bardziej przystępna, niż inne albumy Milesa Davisa z elektrycznego okresu (nie licząc równie przystępnego "In a Silent Way"), a zarazem najbliższa rockowej stylistyki. Gitary elektryczne pełnią co najmniej tak samo istotną rolę, jak trąbka lidera, a sekcja rytmiczna gra z rockową energią i (nieprzesadną) prostotą. Album  z pewnością zachwyci wielbicieli ciężkiego, spontanicznego grania w stylu koncertowych nagrań Hendrixa, Cream czy The Allman Brothers Band. Jeśli nie od razu, to przy kolejnych przesłuchaniach. Może być też świetnym wprowadzeniem do świata jazzu, który - jak pokazują elektryczne albumy Milesa - ma wiele oblicz, często bardzo odległych od powszechnych wyobrażeń o tym gatunku.

Ocena: 10/10



Miles Davis - "Jack Johnson (Original Soundtrack Recording)" (1971)

1. Right Off; 2. Yesternow (Yesternow / Willie Nelson)

Skład: Miles Davis - trąbka; John McLaughlin - gitara; Steve Grossman - saksofon (1,2a); Herbie Hancock - organy (1,2a); Michael Henderson - gitara basowa (1,2a); Billy Cobham - perkusja (1,2a); Bennie Maupin - klarnet basowy (2b); Sonny Sharrock - gitara (2b); Chick Corea - elektryczne pianino (2b); Dave Holland - gitara basowa (2b); Jack DeJohnette - perkusja (2b)
Gościnnie: Brock Peters - narracja (2b)
Producent: Teo Macero


Po prawej: wersja alternatywna okładki.



Komentarze

  1. Zero komentarzy, bo pewnie wszyscy się zgadzają ;)

    Od siebie dodałbym, że w zasadzie warto posłuchać materiału z Kompletnych Sesji do tego albumu, bo jest tam sporo utworów nie dość, że genialnych (jak na wszystkich Kompletnych Sesjach do albumów Davisa), ale przede wszystkim bardziej rockowych niż jazzowych, wiesz, krótkich, ze strukturą zwrotka-refren-zwrotka i tak dalej. Miles Davis był w tym okresie dużo bliżej muzyki rockowej niż słychać to na zwykłym albumie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem ;) Szczerze mówiąc, ten niealbumowy materiał z Kompletnych Sesji podoba mi się jeszcze bardziej od oryginalnego albumu (podobnie w przypadku "On the Corner"). Te boksy planuję omówić w osobnych recenzjach, przynajmniej niektóre z nich.

      Usuń
  2. Choć całkowice zgadzam się z oceną, świadomość że nigdy nie doszło do ich wspólnej płyty może przyprawić o depresję. Z drugiej jednak strony chyba nie można było nagrać lepszej jazz rockowej płyty niż Jack Johnosn... O czym ja w ogóle mówię!? To cholerni Davis i Hendrix, oczywiście że byłaby lepsza! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem bardzo ciekaw, jak brzmiałby ich wspólny album. Ale z drugiej strony, jest możliwe, że wtedy nie powstałyby te wszystkie wspaniałe nagrania z "The Complete On the Corner Sessions". A to by była ogromna strata. I kolejny jazzrockowy album w stylu "Jacka Johnsona" by jej nie wynagrodził ;)

      Usuń
  3. Sądzę że Davis i tak by poszedł w klimaty On the Corner, a przynajmniej pokrewne, jego płyta z Hendrixem mogła by to jedynie opóźnić. Do tego trójka moich ulubionych albumów to te od In the Silent Way, do Jacka Johnsona, tak więc jeszcze jeden jazz rockowy, na pewno mi by się spodobał. Jednak właściwie trudno stwierdzić jak dalej potoczyłyby się ich kariery, Hendrix nie był zadowolony ze swojego nowego materiału (według mnie nie słusznie), tak więc kto wie, może by został z Davisem na dłużej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, być może poszedłby w klimaty jazzfunkowe, ale przecież wtedy i tak nie powstałyby te wszystkie utwory, które nagrał w latach 1972-74, tylko inne, może podobne, ale czy tak samo dobre? Ja im dłużej słucham elektrycznego Milesa, tym bardziej cenię wyżej okres jazzfunkowy od jazzrockowego (nazwijmy je tak dla uproszczenia, choć przecież w obu słychać wpływy i rockowe, i funkowe). I mam tu na myśli nie materiał z oryginalnego "On the Corner", którego wciąż nie bardzo rozumiem, a utwory z "Get Up with It" i "The Complete On the Corner Sessions".

      Swoją drogą, znasz te boksy z kompletnymi sesjami? Boks podsumowujący okres "Jacka Johnsona" zawiera mnóstwo świetnych nagrań niealbumowych, z których można by zrobić ten "jeszcze jeden jazzrockowy album", na pewno nie gorszy od "JJ", a może lepszy ;)

      Najlepiej by chyba było, gdyby Davis i Hendrix nawiązali współpracę dopiero gdzieś koło 1975 roku. Tylko z drugiej strony, wtedy było już kiepsko z Milesem i nie wiadomo, w jakim stanie byłby wówczas Jimi ;)

      Usuń
    2. Możliwe że by skończył jak Clapton i nie nagrał nic ciekawego po początku lat 70, choć tego już się nigdy nie dowiemy

      Usuń
  4. Szczerze mówiąc kompletnych sesji jeszcze nie słuchałem. Jedyne odrzuty które są mi znajome to te z Big Fun i Get Up With It. W ogóle Davisa zacząłem słuchać stosunkowo niedawno, Bitches Brew i Kind of Blue zacząłem słuchać trochę wcześniej, ale to może z rok temu, wcześniej słyszałem je może po kilka razy. On the Corner spodobał mi się dopiero ze dwa miesiące temu, wcześniej zupełnie nie rozumiałem jak z Johnsona, czy Live-Evil mógł przejść do czegoś takiego. Tak więc wracając do pytania jeszcze ich nie słuchałem, na spotify widziałem też że istnieje taki box też z In a Silent Way, go też polecasz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Materiału z "Get Up with It" nie należy traktować jako odrzutów. Zdecydowana większość utworów (oprócz "Honky Tonk" i "Red China Blues") została zarejestrowana później niż "On the Corner", więc de facto jest to po prostu kolejny album studyjny. "Big Fun" w sumie też można traktować jako regularny longplay, ponieważ zarejestrowany wcześniej materiał został specjalnie na to wydawnictwo zmiksowany przez Teo Macero i całość brzmi całkiem spójnie.

      Typowymi zbiorami odrzutów są natomiast składanki "Water Babies", "Circle in the Round" i "Directions", zbierające materiał z wielu lat, niespójny stylistycznie. Mimo to, warto poznać te dwa ostatnie. Choć większość ciekawego materiału została później powtórzona w boksach.

      W boksie "The Complete In a Silent Way Sessions" jest kilka naprawdę świetnych utworów, ale też trochę słabizny. Lepiej wypada boks z sesjami "Bitches Brew" (taki też jest), ale zdecydowanie najbardziej rewelacyjne rzeczy są w boksach z okresu "Jacka Johnsona" i "On the Corner". Koniecznie musisz posłuchać tych czterech boksów. Jest jeszcze kilka innych boksów, ale tam nie ma aż tylu niepublikowanych wcześniej nagrań i nie są tak dobre.

      Usuń
  5. W takim razie wiele przede mną :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnóstwo wspaniałej muzyki ;) Nie zapominaj o koncertówkach! Pewnie oprócz "Live-Evil" znasz też "Aghartę", "Pangeę" i "Dark Magus", ale inne też są godne uwagi - mam na myśli przede wszystkim "At Fillmore" i "Black Beauty", ale też boksy: "The Cellar Door Sessions" (to materiał, którego skrót jest na "Live-Evil"), serię oficjalnych bootlegów... Poznawanie tego zajmie wiele miesięcy, ale to mogą być Twoje najlepsze (a przynajmniej jedne z) miesiące życia pod względem muzycznym ;)

      Usuń
    2. Ach, i oczywiście "Isle of Wight", wydany też pod tytułem "Bitches Brew Live" (z dodatkowymi utworami z innego koncertu). To był jeden z najlepszych występów Milesa.

      Usuń
  6. Ten album to chyba najlepsza rzecz jaką można polecić rockowemu słuchaczowi! Mi wszedł od razu, a nawet od razu zachwycił, pomimo że z jazzem osłuchany nie byłem ani trochę. Dlatego bardzo dobrze, że polecasz taką muzykę. Choć akurat ten album usłyszałem zanim pojawiła się tu ta recenzja, ale jak się zabrałeś za Davisa to zachęciłeś mnie do tego, żeby lepiej poznać jego twórczość i osłuchać się z nią. "Pangea", "BB", "In a Silent Way" oraz właśnie "Jack Johnson" kompletnie mnie zachwyciły. Właśnie w tym ostatnim najlepsze jest to, że jest genialny w swojej prostocie - chyba każdy fan rocka może ją spokojnie polubić. Pozostałe nie do końca od razu mnie porwały, ale regularnie dawałem im szanse i w końcu odkryłem ich geniusz. Tylko "On the Corner" niezbyt do mnie trafia, ale na pewno jeszcze do niego wrócę.

    Mam do Ciebie jedno pytanie: znasz jakieś albumy, albo nagrane przez Milesa, albo ogólnie jazzowe, które są podobne do "Kind of Blue"? Niezbyt generalnie podoba mi się przed-elektryczna twórczość Davisa. Te płyty, które słyszałem były dla mnie mniej lub bardziej nudne, ale ten album naprawdę bardzo mi się spodobał. Jeśli istnieje coś podobnego, to ja to chętnie poznam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Kind of Blue" to wyjątkowy album i naprawdę ciężko wskazać coś podobnego. Dlatego polecę coś nietypowego, bo składankę - "1958 Miles", na której znalazły się cztery pozostałe studyjne utwory nagrane przez ten sam skład plus kilka nagrań koncertowych. Ten materiał jest bardzo zbliżony stylistycznie i prawie równie wspaniały. Ewentualnie jeszcze album "Milestones", na którym pojawiła się idea grania modalnego, w pełni rozwinięta potem na "Kind of Blue".

      Z albumów nie nagranych przez Davisa, najbliższy tej stylistyce jest chyba "Blue Train" Johna Coltrane'a (nagrany parę miesięcy wcześniej, z tą samą sekcją rytmiczną). Tam jest podobny klimat, choć brzmienie jest nieco bardziej staroświeckie.

      Usuń
    2. "Blue Train" słyszałem i było to przyjemne, choć dużego wrażenia na mnie nie zrobił. A tą składankę na pewno sprawdzę.

      Usuń
    3. Coltrane dużo ciekawsze rzeczy robił później, przede wszystkim na "A Love Supreme" - to jest poziom "Kind of Blue", równie ponadczasowy album, ale w nieco innym stylu i klimacie ;) A "Blue Train" to właśnie takie przyjemne, typowo jazzowe (hardbopowe) granie, do posłuchania przy lampce wina, ale niewiele ponadto.

      Usuń
  7. To co teraz napiszę będzie kontrowersyjne, ale pierwsza kompozycja jest idealna by zmylić słuchaczy czym jest Davis. To w większości proste bluesowe granie, gdzie kolejno popisuje się gitara, trąbka i organy, kreatywniej się robi po jakimś kwadransie, ale też nie są to szczyty. Dopiero drugi utwór jest bardziej wysmakowany, instrumentaliści graja z większym wyczuciem i zróżnicowanym natężeniem, do bardzo wyciszonego finału. Ale ten cały rockowy słuchacz (określenie brzmi jak drwina i sugestia ograniczonego gustu) będzie raczej zawiedziony że nie ma tu powtórki ze strony "A", która jest zdecydowanie najsłabszym - i najbardziej merkantylnym momentem elektrycznego okresu Davisa,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...a wciąż jest to poziom nieosiągalny dla większości wykonawców (już mniejsza z podziałem na gatunki), a przez długość i swobodną formę dla większości słuchaczy wcale nie będzie to przystępne, więc trudno mówić że to merkantylne granie. Poza tym nie masz racji, bo Davis nagrywał bardziej komercyjne kawałki, jak "Red China Blues", "Minnie" czy krótsze podejście do "Duran" - wszystkie mają wręcz piosenkowy charakter. Natomiast słabszych też sporo by się znalazło, choćby na "In Concert", gdzie nie ma tak zgranego składu, a improwizacjom brakuje tutejszego polotu.

      Jeżeli w neutralnym pojęciu rockowy sluchacz, odnoszącym się wyłącznie do preferencji, dopatrujesz się czegoś złego, to widocznie sam masz jakieś kompleksy, Filipie.

      Usuń
    2. A tak, jest Red China Blues, ale jest on na tyle krótki, że słuchacz (rockowy bądź nie) nie zdąży złapać się za głowę i powiedzieć? "Co to ma być, jakiś Muddy Waters?" Z pewnością nie mam racji, bo boksów nie znam na wylot, niemniej 1/2 JJ (lub na wznowieniach TTJJ) jako coś od Davisa mnie zawodzi.

      Zapewne śledzisz mój RYM, ale powiem Ci że w ostatnich czasach słuchałem (i to najpierw) "On The Corner". Słuchałem go w sumie 3 razy i do dziś nie ogarnąłem całości, tak wielowarstwowa wydaje mi się ta płyta. Pewnie i po kolejnych 3 nie będę tego znał na pamięć. A takie płyty gdzie się wraca po kilkanaście razy i odkrywa coś nowego są najlepsze, Pawle.

      Usuń
    3. Co ciekawe, to właśnie "On the Corner" powstał z merkantylnych pobudek. Davis chciał nagrać płytę, przy której będzie mogła się bawić afroamerykańska młodzież. Nie przewidział jednak, że łącząc funk że Stockhausenem nie wyjdzie z tego równie przestępny ekwiwalent funku. Dopiero rok później Herbie Hancock na "Head Hunters" osiągnął to, co Miles zamierzał.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024