[Recenzja] Herbie Hancock - "Empyrean Isles" (1964)
Zwykle pierwszą recenzję danego wykonawcy zaczynam od krótkiej notki biograficznej. Tym razem jest to zupełnie zbyteczne. Herbie Hancock to jeden z tych muzyków, których nie trzeba przedstawiać. Jeden z najpopularniejszych twórców współczesnego jazzu, mający na koncie zarówno wybitne albumy, doceniane przez znawców i koneserów, jak i spore sukcesy w mainstreamie (nie tylko jazzowym). Sądzę, że większość Czytelników miała kontakt z jego twórczością. Jeśli nie poprzez jego liczne solowe albumy lub nie mniej liczne albumy innych wykonawców, na których się udzielał, to dzięki filmom, do których nagrywał muzykę. Najważniejszy, pod względem artystycznym, okres solowej twórczości Herbiego przypadł na początek lat 70. Dokonania z poprzedniej dekady - a w każdym razie te dla wytwórni Blue Note, utrzymane w stylistyce hard bopu i jazzu modalnego - to naprawdę przyjemna muzyka, perfekcyjnie wykonana, ale też dość bezpieczna i zachowawcza, bez eksperymentów, jakie cechowały ówczesną twórczo