Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2017

[Recenzja] Herbie Hancock - "Empyrean Isles" (1964)

Obraz
Zwykle pierwszą recenzję danego wykonawcy zaczynam od krótkiej notki biograficznej. Tym razem jest to zupełnie zbyteczne. Herbie Hancock to jeden z tych muzyków, których nie trzeba przedstawiać. Jeden z najpopularniejszych twórców współczesnego jazzu, mający na koncie zarówno wybitne albumy, doceniane przez znawców i koneserów, jak i spore sukcesy w mainstreamie (nie tylko jazzowym). Sądzę, że większość Czytelników miała kontakt z jego twórczością. Jeśli nie poprzez jego liczne solowe albumy lub nie mniej liczne albumy innych wykonawców, na których się udzielał, to dzięki filmom, do których nagrywał muzykę. Najważniejszy, pod względem artystycznym, okres solowej twórczości Herbiego przypadł na początek lat 70. Dokonania z poprzedniej dekady - a w każdym razie te dla wytwórni Blue Note, utrzymane w stylistyce hard bopu i jazzu modalnego - to naprawdę przyjemna muzyka, perfekcyjnie wykonana, ale też dość bezpieczna i zachowawcza, bez eksperymentów, jakie cechowały ówczesną twórczo

[Recenzja] Agitation Free - "Last" (1976)

Obraz
Słaba sprzedaż płyt, niekończące się trasy koncertowe i różnice artystyczne doprowadziły do szybkiego rozpadu grupy Agitation Free. Obiecujący zespół zdążył wydać ledwie dwa albumy studyjne. Wkrótce po zakończeniu działalności, ukazał się jeszcze suplement do dyskografii, w postaci albumu nagranego na żywo. Materiał zawarty na "Last" został zarejestrowany 31 marca 1973 roku w Paryżu (utwory "Soundpool" i "Laila (Part II)"), oraz 14 lutego 1974 roku w Berlinie ("Looping IV"), przez tamtejsze rozgłośnie radiowe. Utwory z pierwszego występu, na wydaniu winylowym zajmujące stronę A, nie są całkiem premierowe: studyjna wersja "Soundpool" (nosząca tytuł "Rücksturz") znajduje się na debiutanckim "Malesch", a "Laila (Part II)" na "2nd". Tutaj oba pojawiają się jednak w ciekawie rozbudowanych wersjach, mocno doprawionych elektroniką, choć nie brakuje też pięknych partii gitarowych i przyjemnie pulsują

[Recenzja] Hawkwind - "Hawkwind" (1970)

Obraz
Hawkwind? Ach, to ten zespół, w którym grał Lemmy . Obawiam się, ze wiele osób kojarzy tę brytyjską grupę wyłącznie z faktem, że przez jej skład przewinął się późniejszy założyciel Motörhead. O Hawkwind warto pamiętać jednak z innych powodów. Jest to jeden z najważniejszych - obok Pink Floyd i Gong - przedstawicieli tzw. space rocka, jak również bardzo wpływowy zespół, którym inspirowali się tak różni wykonawcy, jak np. Sex Pistols, Ministry czy Monster Magnet. Zespół jest wciąż aktywny (z tylko jednym muzykiem grającym od samego początku - śpiewającym gitarzystą Davem Brockiem) i ma już na koncie ponad trzydzieści albumów długogrających. Tak naprawdę warto jednak znać tylko twórczość z lat 70., zwłaszcza ich pierwszej połowy. Później muzyka zespołu stawała się coraz nudniejsza i bardziej wtórna (a najgorszy okres przypadł na lata 80., gdy Brock próbował odświeżyć brzmienie poprzez wprowadzenie elementów heavy metalu i... muzyki disco). Debiutancki album Hawkwind, wydany w 1970

[Recenzja] ZZ Top - "Tres Hombres" (1973)

Obraz
Trzeci album i pierwszy sukces komercyjny ZZ Top (miejsce w pierwszej 10. listy Billboardu, a obecnie wysokie pozycje w różnych rankingach). To w znacznym stopniu zasługa przebojowego singla "La Grange". W sumie dość przeciętnej kompozycji, ale nadrabiającej swoją żywiołowością i świetną gitarową solówką. Podobnego grania, na podobnym poziomie, jest tutaj więcej, żeby wspomnieć tylko o energetycznym otwieraczu "Waitin' for the Bus", albo o "Beer Drinkers & Hell Raisers", w którym pijackie śpiewy Billy'ego Gibbonsa i Dusty'ego Hilla dobrze współgrają z tytułem. Nie są to wybitne kawałki, nawet nie bardzo dobre, ale słucha się ich przyjemnie, szczególnie podczas gitarowych solówek. Najbardziej jednak podoba mi się bluesowy "Jesus Just Left Chicago", przywodzący na myśl twórczość Petera Greena. Szkoda, że drugi mocno bluesowy kawałek, "Have You Heard?", traci przez kiepski wokal. Niestety, jest tu też kilka zapychaczy

[Recenzja] Iron Maiden - "The Book of Souls: Live Chapter" (2017)

Obraz
Łatwo było przewidzieć, że trasa promująca album "The Book of Souls" zostanie podsumowana koncertówką. W końcu na każdy album studyjny zespołu z XXI wieku przypada jeden koncertowy. Co prawda liczyłem na zapis występu z Chin ("Maiden China" - to byłby dużo lepszy tytuł, niż "The Book of Souls: Live Chapter", a jakie pole do popisu miałby projektant okładki), gdzie zespół wystąpił po raz pierwszy w karierze. I gdzie po raz pierwszy musiał zmagać się z cenzurą - Dickinson dostał zakaz śpiewania tytułu "Powerslave", który zastąpił słowami... "Wicker Man". Tym razem w ogóle nie jest to zapis jednego występu, jak było w przypadku "Rock in Rio", "Death on the Road" i "En Vivo!". Zdecydowano się na powtórzenie patentu z "Flight 666" - każdy utwór pochodzi z innego koncertu. Materiał zarejestrowano pomiędzy marcem 2016 roku, a majem 2017, na sześciu kontynentach, głównie w Europie i Ameryce Południow

[Recenzja] Black Sabbath - "The End: 4 February 2017, Birmingham" (2017)

Obraz
Szanuję Black Sabbath za podjęcie decyzji o zakończeniu kariery. Mam nadzieję, że muzycy pozostaną konsekwentni i nie dadzą się namówić na kolejne koncerty lub sesje nagraniowe. Tak zasłużony dla muzyki rockowej zespół nie powinien skończyć jako kolejna kapela, która nie potrafi zejść ze sceny i rozmienia się na drobne, wydając coraz słabsze albumy. Na chwilę obecną, Black Sabbath zakończył działalność 4 lutego bieżącego roku, występem w rodzinnym Birmingham. Tak ważne wydarzenie musiało zostać udokumentowane - przed kilkoma dniami do sklepów trafił zapis tego koncertu, zatytułowany, niezwykle oryginalnie , "The End" (wydany zarówno na CD, jak i DVD). Niestety, nie jest to idealne zwieńczenie dyskografii grupy. Setlista ostatniego występu była bardzo przewidywalna. Na repertuar złożyły się wyłącznie utwory z pierwszych siedmiu albumów, z naciskiem na trzy najwcześniejsze. Szkoda, że zabrakło tu reprezentantów "Never Say Die" i "Trzynastki". Zwłaszcz

[Recenzja] Miles Davis - "Jack Johnson" (1971)

Obraz
W 1969 roku Miles Davis nawiązał bliską znajomość z Jimim Hendrixem. Muzycy inspirowali się nawzajem, wymieniali różnymi ideami, a nawet kilkakrotnie razem jamowali. Naturalnie pojawił się pomysł nagrania wspólnego albumu. Realizację tego projektu opóźniał napięty grafik artystów, lecz kilka razy było już naprawdę blisko. Pod koniec października Davis, Hendrix i Tony Williams wysłali nawet telegram do Paula McCartneya, zapraszając go na wspólną sesję nagraniową (dość dziwny to wybór, bo przecież do tej ekipy bardziej pasowałby np. Dave Holland lub Jack Bruce, ale pewnie chodziło o pozyskanie kogoś popularniejszego). Niestety, basista przebywał wtedy na wakacjach i o wszystkim dowiedział się po czasie. Przez kolejne miesiące Davis i Hendrix byli zajęci pracą z własnymi zespołami. Gdy jednak okazało się, że latem i jesienią 1970 roku obaj będą występować w Europie (m.in. na festiwalu Isle of Wight), postanowiono zarezerwować termin w jednym z londyńskich studiów. Do zaplanowanej ses

[Recenzja] Miles Davis - "At Fillmore" (1970)

Obraz
W ciągu 1970 roku Miles Davis wielokrotnie gościł w należących do Billa Grahama salach koncertowych Fillmore East i Fillmore West, słynących raczej z występów rockowych gwiazd, takich jak Cream, Jimi Hendrix, The Allman Brothers Band czy Grateful Dead. Wówczas jednak Davis cieszył się uznaniem rockowej publiczności, dzięki swoim elektrycznym albumom "In a Silent Way" i "Bitches Brew". Jego koncerty w obu Fillmore'ach, gdzie występował przed rockowymi wykonawcami, również spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem. Na szczęście większość z nich została profesjonalnie zarejestrowana i prędzej lub później wydana na płytach. Na pierwszy ogień poszła seria czerwcowych występów z nowojorskiego Fillmore East, wydana cztery miesiące później na dwupłytowym albumie "At Fillmore". W tamtym czasie Miles był już dobrze zgrany ze swoim nowym koncertowym septetem, w którego skład wchodzili Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette, oraz trzech świeżaków: saksofo

[Recenzja] John Coltrane - "A Love Supreme" (1965)

Obraz
"A Love Supreme". Najważniejszy i najsłynniejszy album Johna Coltrane'a. Słusznie doceniony przez krytyków i słuchaczy (którzy już w roku wydania kupili blisko pół miliona egzemplarzy - był to naprawdę niesamowity wynik, jak na muzykę jazzową i to tą trudniejszą w odbiorze). Trudno się pisze o takich wydawnictwach. Po części dlatego, że już wiele o nich powiedziano, ale także dlatego, że ciężko oddać słowami ich geniusz. Skąd ten cały fenomen "A Love Supreme"? Jest to na pewno album wyróżniający się na tle ówczesnego jazzu. Nie jest to zwyczajny zbiór kilku częściowo improwizowanych utworów zbudowanych na schemacie: temat - solowe popisy muzyków - powrót do tematu. Zawarta tutaj muzyka tworzy przemyślaną całość, swego rodzaju półgodzinną suitę, podzieloną na cztery części (utwory). Jest to muzyka niezwykle uduchowiona, będąca świadectwem duchowej przemiany Trane'a, który kilka lat wcześniej, po zwalczeniu nałogów, zwrócił się ku Bogu. Dlatego też &quo

[Recenzja] ZZ Top - "First Album" (1971)

Obraz
Zanim muzycy ZZ Top zapuścili długie brody (ściślej mówiąc, zapuścili je gitarzysta i basista, gdyż perkusiście wystarczyło nazwisko Beard) i kompletnie skomercjalizowali swoją muzykę, stając się maskotkami MTV, byli jednym z najbardziej obiecujących zespołów z amerykańskiego południa. Nigdy nie grali szczególnie ambitnej ani oryginalnej muzyki, jednak na początku swojej działalności prezentowali całkiem przyjemną, energetyczną mieszankę bluesowych patentów, hardrockowego ciężaru i typowego dla southern rocka luzu. W sumie to zdanie wystarczyłoby za streszczenie całego "ZZ Top's First Album". Urozmaiceń tu niewiele, jest za to sporo rockowego czadu i naprawdę fajnych gitarowych popisów - chociażby w takich kawałach, jak "Shaking Your Tree", "Goin' Down to Mexico", "Neighbor, Neighbor", "Certified Blues", czy przede wszystkim "Brown Sugar". Ten ostatni zaczyna się bardzo niepozornie, by w dalszej części nabrać mocy

[Recenzja] Miles Davis - "Bitches Brew" (1970)

Obraz
Zaledwie siedem miesięcy po premierze przełomowego "In a Silent Way", Miles Davis wydał kolejne arcydzieło, które zmieniło oblicze muzyki. O ile na poprzednim albumie zatarł granicę między jazzem i rockiem, tak na "Bitches Brew" wywrócił wszystko do góry nogami, tworząc zupełnie nowy gatunek. Łączący w sobie swobodę jazzowych improwizacji, rockową dynamikę, oraz elementy muzyki hindustańskiej i afrykańskiej. Wszystko to wymieszane w takich proporcjach, że album nie przypomina niczego, co wcześniej lub później zarejestrowano. Choć wielu próbowało nagrać coś podobnego - "Bitches Brew" bez wątpienia należy do najbardziej wpływowych i inspirujących albumów w dziejach. Jego wpływu na późniejszą muzykę - czy to jazzową, czy rockową - nie da się przecenić. Materiał na ten podwójny longplay został zarejestrowany podczas trzydniowej sesji nagraniowej, mającej miejsce w dniach 19-21 sierpnia 1969 roku, w nowojorskim Columbia Studio B. Każdego dnia w studiu pr

[Recenzja] John Coltrane Quartet - "Crescent" (1964)

Obraz
"Crescent" ukazał się blisko dwa lata po poprzednim albumie kwartetu Johna Coltrane'a zawierającym w pełni premierowy autorski materiał. W międzyczasie muzycy nie próżnowali - nie tylko intensywnie koncertowali, ale także kilkakrotnie weszli do studia. Najpierw nagrali komercyjny album "Ballads", złożony z popowych standardów, a następnie kolaboranckie "Duke Ellington & John Coltrane" i "John Coltrane and Johnny Hartman". Najważniejsza sesja odbyła się jednak 18 listopada 1963 roku. Zespół zarejestrował wówczas dwa utwory, które uzupełniły koncertowe wydawnictwo "Live at Birdland", w tym kompozycję "Alabama", zainspirowaną niedawnym zamachem Ku Klux Klan, w którym zginęło czworo dzieci. Ponury klimat tego utworu okazał się drogowskazem podczas kolejnej sesji, której efektem jest "Crescent". De facto, album został nagrany podczas dwóch sesji nagraniowych. 27 kwietnia 1964 roku muzycy zarejestrowali c

[Recenzja] Miles Davis - "In a Silent Way" (1969)

Obraz
"In a Silent Way" to jeden z najsłynniejszych, najbardziej nowatorskich i wpływowych albumów Milesa Davisa. O ile na swoich dwóch poprzednich wydawnictwach - "Miles in the Sky" i "Filles de Kilimanjaro" - muzyk dopiero badał grunt, nieśmiało eksperymentując z elektrycznym instrumentarium, tak tutaj w końcu poszedł na całość. Kompozycje, instrumentarium, brzmienie, proces produkcyjny - wszystko znacząco odbiega od przyjętych w jazzie schematów. Nic dziwnego, że album wywołał spore kontrowersje w konserwatywnym środowisku jazzowych krytyków i słuchaczy. To, co zrobił tutaj Miles, dla ortodoksów było herezją. "In a Silent Way" został natomiast doceniony przez rockową krytykę, którą zachwycił przede wszystkim udział brytyjskiego gitarzysty Johna McLaughlina. Dziś natomiast album powszechnie uznawany jest za jedno z największych muzycznych arcydzieł. To jedno z tych wydawnictw, które w doskonałych proporcjach łączy ambitne podejście i przystępnoś