Posty

Wyświetlanie postów z sierpień, 2017

[Recenzja] King Gizzard & the Lizard Wizard with Mild High Club - "Sketches of Brunswick East" (2017)

Obraz
King Gizzard & the Lizard Wizard w błyskawicznym tempie z mojej największej nadziei 2017 roku staje się największym rozczarowaniem. Grupa zaczęła ten rok bardzo dobrze albumem "Flying Microtonal Banana". Australijczycy udowodnili nim, że granie w stylistyce retro nie musi ograniczać się do kopiowania innych artystów, lecz jest w nim możliwe zaproponowanie czegoś oryginalnego i ambitnego. Po jego wydaniu, muzycy powinni zająć się promocją, a następnie udać na zasłużony odpoczynek i po jakimś roku zacząć, na luzie, zbierać pomysły na kolejne dzieło. Być może w takich warunkach stworzyliby coś jeszcze lepszego. Niestety, szanse na to kompletnie zaprzepaścili debilnym pomysłem, by w ciągu tego roku nagrać i wydać trzy lub cztery kolejne albumy. W takim tempie nie nagrywały nawet zespoły rockowe w latach 60. - normą były dwa albumy rocznie. I nawet taka częstotliwość nie sprzyjała nagrywaniu równych płyt. "Sketches of Brunswick East" to trzeci tegoroczny album

[Recenzja] Jefferson Airplane - "After Bathing at Baxter's" (1967)

Obraz
"Surrealistic Pillow" przy tym albumie to grzeczny pop. O ile tam dominowały miłe piosenki folkrockowe  o lekko psychodelicznym nastroju, tak "After Bathing at Baxter's" przynosi muzykę ostrzejszą, bardziej eksperymentalną i mocniej zanurzoną w narkotykowym klimacie. Ta muzyka ewidentnie powstawała pod wpływem środków psychoaktywnych. Muzycy informują o tym już w samym tytule - słowo "baxter" było ich kodem na LSD. Cały tytuł, w wolnym tłumaczeniu, oznacza zatem "Po kąpieli w kwasie". Największy odlot zespół serwuje w dwóch kawałkach: "A Small Package of Value Will Come to You, Shortly" i "Spare Chaynge". Pierwszy z nich to po prostu chaotyczny kolaż dźwiękowy. Drugi to natomiast dziewięciominutowy instrumentalny jam, przypominający koncertowe improwizacje Grateful Dead i Quicksilver Messenger Service (nie tak porywający, oczywiście, lecz robiący naprawdę dobre wrażenie). Pozostałe nagrania mieszczą się już w bardzi

[Recenzja] Jakszyk, Fripp and Collins (A King Crimson ProjeKct) - "A Scarcity of Miracles" (2011)

Obraz
Choć album "A Scarcity of Miracles" nie został wydany pod szyldem King Crimson, wiele osób traktuje go jako album zespołu. Jest w tym sporo racji, bowiem w jego nagraniu wzięli udział muzycy, z których większość grała wcześniej w tym zespole (zaś wszyscy są członkami obecnego, istniejącego od 2013 roku wcielenia King Crimson). Już sama obecność Roberta Frippa, jedynego niezmiennego członka zespołu, jest wystarczającym powodem, by zaliczyć ten album do dyskografii King Crimson. A poza nim grają tu przecież także inni muzycy, którzy przewinęli się przez skład grupy: saksofonista Mel Collins występował w niej w latach 70., basista Tony Levin - od lat 80., z przerwą na przełomie wieków, a perkusista Gavin Harrison dołączył w 2007 roku. Jedyną nową twarzą jest śpiewający gitarzysta Jakko Jakszyk, znany z występów w 21st Century Schizoid Band (czyli cover bandzie King Crimson, w którym oprócz niego występował Collins i inni byli członkowie zespołu), zaś prywatnie zięć Michaela

[Recenzja] Steven Wilson - "To the Bone" (2017)

Obraz
Nowy album Stevena Wilsona to jedna z bardziej kontrowersyjnych premier tego roku. Muzyk, uważany w pewnych kręgach za zbawiciela progresywnego rocka, postanowił bowiem nagrać album popowy. Czy też, jak sam twierdzi, inspirowany ambitnym popem z lat 80., a szczególnie takimi wykonawcami, jak Peter Gabriel, Kate Bush, Talk Talk, czy Tears for Tears. Łatwo wyobrazić sobie, jakie oburzenie wywołała ta informacja we wspomnianych kręgach. Najzabawniejsze w tym jest to, że przecież Wilson nigdy nie stronił od radiowego grania, z czym często w ogóle się nie krył (np. album "Stupid Dream" Porcupine Tree, albo cała dyskografia Blackfield), choć częściej mieszał je z innymi inspiracjami, przez co przeciętnym słuchaczom jego twórczość wydaje się bardziej ambitna, niż jest w rzeczywistości. "To the Bone" nie jest zatem żadnym przełomem w twórczości tego muzyka. To typowo wilsonowski album, z tą różnicą, że inspirowany muzyką innej dekady. Będący w dodatku logiczną kontynua

[Recenzja] John Coltrane - "Olé Coltrane" (1961)

Obraz
"Olé Coltrane" to efekt sesji nagraniowej z 25 maja 1961 roku. Johnowi towarzyszył wówczas rozbudowany skład, obejmujący - poza McCoyem Tynerem i Elvinem Jonesem - trębacza Freddiego Hubbarda, saksofonistę/flecistę Erica Dolphy'ego, oraz dwóch kontrabasistów - Reggiego Workmana i Arta Davisa. Muzycy zarejestrowali wówczas cztery utwory, z których trzy trafiły na płytę (czwarty, zatytułowany "To Her Ladyship", został dołączony dopiero na reedycji z okazji 50-lecia tego wydawnictwa). Całą pierwszą stronę wydania winylowego wypełnia tytułowa kompozycja "Olé", której melodia opiera się na hiszpańskiej pieśni folkowej "El Vito" (znanej też pod tytułami "El Quinto Regimiento" i "Venga Jaleo"). Być może Coltrane zainspirował się wydanym rok wcześniej albumem Milesa Davisa, "Sketches of Spain" (na którym zresztą grał Jones), jednak efekt moim zdaniem jest dużo ciekawszy. Przede wszystkim zupełnie inny był zamysł.

[Recenzja] King Crimson - "The Power to Believe" (2003)

Obraz
Charakterystyczną cechą King Crimson zawsze był nieustanny rozwój. Robert Fripp wytrwale realizował swój cel, stąd tak często wymieniał resztę składu, dobierając sobie muzyków, którzy akurat w danej chwili najlepiej pasowali do stale ewoluującego stylu grupy. Tymczasem album "The Power to Believe" - jak dotąd ostatnie studyjne wydawnictwo sygnowane nazwą zespołu - nie tylko został nagrany w tym samym składzie, co poprzedni "The construKction of light", ale także jest jego bezpośrednią kontynuacją. Na szczęście, Fripp i spółka wyciągnęli wnioski z artystycznej porażki tamtego wydawnictwa i nie powtórzyli popełnionych na nim błędów. "The Power to Believe" nie jest tak przytłaczającym albumem, zarówno dzięki bardziej naturalnemu brzmieniu, jak i bardziej różnorodnym kompozycjom. Podobnie jak na poprzednim albumie, także tutaj zespół chętnie nawiązuje do własnej przeszłości. Tym razem ze znacznie ciekawszym efektem. A sięga do niej zdecydowanie głębiej,

[Recenzja] The Allman Brothers Band - "Shades of Two Worlds" (1991)

Obraz
Dokładnie rok po premierze "Seven Turns", reaktywowany The Allman Brothers Band opublikował kolejny album, zatytułowany "Shades of Two Worlds". W międzyczasie zdążył się nieco zmienić skład (odszedł klawiszowiec Johnny Neel, zaś dołączył grający na perkusjonaliach Marc Quiñones). Nie zmieniła się natomiast koncepcja - podobnie jak na poprzednim wydawnictwie, zespół stawia tutaj na energetyczne bluesrockowe granie. Tym razem ze znacznie ciekawszym skutkiem. "Shades of Two Worlds" to nie tylko świetne brzmienie i wykonanie, lecz także znacznie ciekawsze kompozycje. Znalazły się tutaj dwie prawdziwe perły: dziesięciominutowy "Nobody Knows", łączący chwytliwe zwrotki z długimi improwizacjami (jego przewodni motyw brzmi jak wariacja na temat "Whipping Post"), oraz ośmiominutowy jazzujący instrumental "Kind of Bird" (czyżby nawiązanie do "Kind of Blue"?), przywodzący na myśl skojarzenia z "In Memory of Elizabet

[Recenzja] Miles Davis - "Sketches of Spain" (1960)

Obraz
"Sketches of Spain" to efekt fascynacji Davisa muzyką hiszpańską. Trębacz zainteresował się nią na początku 1959 roku, po usłyszeniu "Concierto de Aranjuez" - koncertu na gitarę i orkiestrę, skomponowanego w 1939 roku przez Joaquína Rodrigo - którego, jak wspominał, słuchał na okrągło przez dwa tygodnie. Już w kwietniu Miles nagrał ze swoim kwintetem własną kompozycję nawiązującą do muzyki hiszpańskiej, "Flamenco Sketches", która została wydana na albumie "Kind of Blue". Mniej więcej w tym samym okresie, wraz z Gilem Evansem - kompozytorem i aranżerem, z którym niejednokrotnie już wcześniej współpracował (przede wszystkim na "orkiestrowych" albumach "Miles Ahead" i "Porgy and Bess", nagranych odpowiednio w 1957 i 1958 roku) - zaczął opracowywać własną aranżację "Concierto de Aranjuez", a konkretnie jego środkowej części. Muzycy początkowo nie planowali nagrywać niczego więcej w tym stylu, ale wkrótce

[Recenzja] King Crimson - "Ladies of the Road" (2002)

Obraz
Wydane w latach 1997-98 archiwalne koncertówki "Epitaph", "The Night Watch" i "Absent Lovers" całkiem sprawnie podsumowały trzy różne etapy działalności King Crimson - właściwie to trzech bardzo odmiennych zespołów, które łączyła nazwa oraz osoba Roberta Frippa i jego ciągłych poszukiwań. Jeżeli czegoś wówczas zabrakło, to podobnego wydawnictwa z okresu "Islands". Wprawdzie skład z saksofonistą Melem Collinsem, śpiewającym basistą Bozem Burrellem oraz perkusistą Ianem Wallance'em doczekał się koncertówki już we wczesnych latach 70., jednak "Earthbound" pozostawia spory niedosyt z powodu skromnego repertuaru i - przede wszystkim - fatalnej jakości brzmienia. Dopiero trzydzieści lat później koncertowe poczynania tego składu doczekały się godnego - choć niepozbawionego wad - podsumowania, w postaci dwupłytowego albumu "Ladies on the Road". Pierwszy dysk wypełniają fragmenty trzech koncertów: z 11 maja '71 w Plymou

[Recenzja] Grateful Dead - "Anthem of the Sun" (1968)

Obraz
Drugi album grupy Grateful Dead, "Anthem of the Sun", powstał w bardzo nietypowy sposób. Poszczególne utwory są bowiem zlepkiem różnych studyjnych podejść i koncertowych wykonań. Muzycy wykorzystali materiał z czterech sesji studyjnych, jakie odbyły się między wrześniem, a grudniem 1967 roku, a także z siedemnastu koncertów, zarejestrowanych między listopadem '67, a lutym '68. Żmudna, ciągnąca się miesiącami praca nad miksem doprowadziła do szału producenta Davida Hassingera, który w rezultacie zostawił zespół w jej trakcie. Muzycy sami wszystko dokończyli i trzeba przyznać, że poradzili sobie znakomicie, gdyż nie słychać tu żadnych cięć ani przeskoków, czasem tylko zauważalne są różnice w brzmieniu. Dzięki temu podejściu powstał album zupełnie inny, niż "piosenkowy" debiut. Bliższy koncertowego oblicza grupy. Wyjątek stanowi króciutki, bardzo prosty "Born Cross-Eyed" (wydany także na stronie B singla "Dark Star"), który spokojnie

[Recenzja] John Coltrane - "My Favorite Things" (1961)

Obraz
Po opuszczeniu kwintetu Milesa Davisa, John Coltrane na dobre zajął się karierą solową. Na początku postanowił zebrać stały skład. Po próbach z różnymi muzykami, zdecydował się na pianistę McCoya Tynera (właśc. Alfred McCoy Tyner), basistę Steve'a Davisa, oraz perkusistę Elvina Jonesa. W ciągu kolejnych lat basiści zmieniali się regularnie, jednak Tyner i Jones towarzyszyli Coltrane'owi aż do 1966 roku, biorąc udział w kilkudziesięciu sesjach nagraniowych i niezliczonych występach na żywo. Kwartet po raz pierwszy (i, jak się potem okazało, ostatni z Davisem) wszedł do studia w październiku 1960 roku. Podczas trzech dni intensywnej pracy (21, 24 i 26 dnia miesiąca) zarejestrowanych zostało kilkanaście utworów (oraz ich alternatywne podejścia). Jeden z nich, "Village Blues", trafił na wydany w styczniu 1961 roku album "Coltrane Jazz" (zawierający ponadto nagrania z 1959 roku, które niestety bardzo mocno się zestarzały). Pozostałe utwory wypełniły w całośc

[Recenzja] King Crimson - "The construKction of light" (2000)

Obraz
"The construKction of light" to prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny studyjny album King Crimson, często uznawany po prostu za najsłabszy. Zespół przystąpił do jego nagrywania w drugiej połowie 1999 roku, po zakończeniu koncertowania jako tzw. "ProjeKcty". W składzie zabrakło Billa Bruforda i Tony'ego Levina. Pierwszy z nich odszedł z powodu narastającego konfliktu z Robertem Frippem, oraz różnic artystycznych (coraz bardziej nużyło go granie rocka, chciał realizować swoje jazzowe ambicje); drugi natomiast zaangażował się w pomoc innym wykonawcom jako muzyk sesyjny i koncertowy, przez co nie miał już czasu dla Crimson. Mało brakowało, a z zespołu odszedłby także Adrian Belew, pesymistycznie nastawiony do przyszłości zespołu i zmęczony dyktaturą Frippa. Ostatecznie jednak dał się odwieść od swojego zamiaru. W składzie pozostali także Trey Gunn i Pat Mastelotto. Fripp żartobliwie określił to wcielenie grupy jako "podwójny duet". "The con

[Recenzja] Tim Buckley - "Happy Sad" (1969)

Obraz
Tim Buckley to ciekawy przykład artysty, który odnosił komercyjne sukcesy, lecz jego twórczość zwykle spotykała się z niezrozumieniem . Tak naprawdę dopiero po jego śmierci nagrane przez niego albumy zyskały status kultowych. Częściowo przyczyniła się do tego popularność, jaką w latach 90. zdobył jego syn, Jeff. A poniekąd także ludzkie zamiłowanie do dramatu - obaj Buckleyowie zmarli w młodym wieku, obaj w tragicznych okolicznościach. Tim, mający już za sobą problemy z narkotykami, nieświadomie zażył zabójczą dawkę heroiny, podaną przez jednego z jego przyjaciół. Jeff utopił się podczas kąpieli w rzece. Z twórczością Tima Buckleya warto jednak zapoznać się dla niej samej. Muzyk zadebiutował w 1966 roku eponimicznym albumem, który choć pokazywał jego nieprzeciętne umiejętności wokalne, to muzycznie nie wyróżniał się niczym na tle innych folkowych wydawnictw z tamtych czasów. Już rok później ukazał się kolejny longplay, "Goodbye and Hello", zawierający nie tylko lepsz

[Recenzja] Miles Davis - "Kind of Blue" (1959)

Obraz
Od dawna odkładałem napisanie tej recenzji. Bo cóż jeszcze można napisać o takim klasyku? "Kind of Blue" w ciągu (niemal) sześćdziesięciu lat został omówiony na wszelkie możliwe sposoby, był tematem niezliczonej ilości recenzji, esejów i co najmniej jednej w całości mu poświęconej książki. To bezsprzecznie najsłynniejszy i najlepiej się sprzedający album jazzowy. Longplay, którego po prostu nie wypada nie znać - nawet jeśli nie słucha się takiej muzyki. Tak samo, jak nie wypada nie znać np. "The Dark Side of the Moon". Oba te albumy może i nie są najlepszymi w swoim gatunku - ba, nie są nawet najlepszymi w dyskografiach ich twórców - ale nie bez powodu właśnie one są otoczone takim kultem. Oba są bowiem bardzo przystępne i nie trzeba być doświadczonym słuchaczem, by się nimi zachwycić, a zarazem są wystarczająco ambitne, by doceniali je także ci, którym nie brakuje doświadczenia i wiedzy muzycznej. Właśnie ta uniwersalność okazała się kluczem do osiągnięcia suk

[Recenzja] Breakout - "Karate" (1972)

Obraz
"Karate" to bezpośrednia kontynuacja albumu "Blues". Niestety, w międzyczasie z zespołu odszedł Dariusz Kozakiewicz. Pozostali muzycy zdecydowali się nie przyjmować nikogo na jego miejsce. W rezultacie, jedynym grającym tutaj gitarzystą jest Tadeusz Nalepa. Do jego gry ciężko się przyczepić, do perfekcji opanował bluesowe zagrywki, lecz jego solówki nie są aż tak porywające, jak te grane przez Kozakiewicza. Brak drugiej gitary ma też jednak pewien pozytywny skutek - dzięki temu sekcja rytmiczna dostała więcej przestrzeni do wypełnienia. Wyraziste partie basu Jerzego Goleniewskiego nie pełnią wyłącznie funkcji rytmicznej, ale także - a może i przede wszystkim - melodyczną. Nagrywając ten album, zespół wyraźnie był pod silnym wpływem muzyki Fleetwood Mac z Peterem Greenem, co słychać w takich utworach, jak "Daje ci próg", "Śliska dzisiaj droga" i zwłaszcza w klasycznym 12-taktowym bluesie "Nocą puka ktoś". Ten ostatni brzmi wręcz j