[Recenzja] Townes Van Zandt - "Our Mother the Mountain" (1969)



Townes Van Zandt (zbieżność nazwisk z wokalistami Lynyrd Skynyrd przypadkowa) to jedna z najbardziej tragicznych postaci w historii muzyki. Od młodości zmagał się z psychozą maniakalno-depresyjną (czyli chorobą afektywną dwubiegunową), a leczenie wycofaną już metodą wstrząsów insulinowych spowodowało u niego trwałą utratę części pamięci. Jako muzyk za życia był praktycznie nieznany. Koncertował w podłych barach, przed przypadkową, z reguły niezainteresowaną publicznością. Szybko popadł w uzależnienia od alkoholu i heroiny, na co wydawał większość swoich zarobków. Zrzekł się nawet praw do swoich albumów za marne 20$, których brakowało mu na używki. Przez większość lat 70. mieszkał w chacie zbitej z desek, bez prądu, ani ogrzewania; zaś na trasie nocował głównie w podrzędnych, tanich motelach. Destrukcyjny tryb życia doprowadził go w końcu do śmierci - zmarł pierwszego dnia 1997 roku (jako oficjalną przyczynę podano arytmię serca). W ostatnich latach życia poprawiła się przynajmniej jego sytuacja finansowa, dzięki tantiemom z coverów jego kompozycji. A w ostatnich latach, wraz z rozwojem Internetu, jego twórczość zaczęła zyskiwać coraz większą popularność. Dziś już śmiało można powiedzieć, że Townes Van Zandt jest jednym z najbardziej znanych muzyków... country.

Wielokrotnie wspominałem na tutejszych łamach, że nie znoszę country. Zawsze kojarzyło mi się z banalnymi piosenkami na jedno kopyto, granymi na amerykańskiej prowincji. Twórczość Townesa Van Zandta jest jednak zupełnie inna. Więcej w niej głębi, przejmującego smutku. W warstwie instrumentalnej czasem pojawiają się gitarowe zagrywki typowe dla country, ale ogólnie bliżej tej muzyce do folku. Słyszę w niej podobieństwa do twórczości Roya Harpera, Nicka Drake'a, Neila Younga, czy nawet Boba Dylana. Townes zadebiutował w 1968 roku albumem "For the Sake of the Song", jednak perfekcję osiągnął na swoim drugim wydawnictwie, "Our Mother the Mountain". Studyjne dokonania muzyka, włącznie z tym albumem, są czasem krytykowane za rzekome przeprodukowanie, będące wynikiem zaangażowania dodatkowych instrumentalistów. Nie zgadzam się z tym zarzutem, bo poruszające partie wokalne i gitarowe Van Zandta i tak przyciągają najwięcej uwagi, a dodatkowe instrumentarium - głównie harmonijka, flet i druga gitara, czasem sekcja rytmiczna, klawisze i smyczki - ciekawie urozmaica tło utworów. "Our Mother the Mountain" to bardzo równy longplay, pełen przepięknych, smutnych melodii. Trudno wyróżnić jakieś kompozycje. Do tych najpiękniejszych zaliczyłbym przede wszystkim "Kathleen", "Like a Summer Thursday", "Second Lover's Song", "St. John the Gambler" i będący chyba moim faworytem utwór tytułowy, z bardzo klimatycznym, ascetycznym akompaniamentem gitary akustycznej i fletu. Nie do końca przekonują mnie natomiast dwa utwory bliższe stylistyki country - "Be Here to Love Me" i "Tecumseh Valley" - ale nie zaniżają one wysokiego poziomu całości.

"Our Mother the Mountain" to bardzo głęboka, poruszająca i przepełniona smutkiem muzyka, zdominowana przez przykuwający uwagę, bardzo ładny głos Townesa Van Zandta. Warto pochwalić dobre kompozycje, ciekawe aranżacje i świetne brzmienie. Zupełnie niezrozumiała jest dla mnie zaliczanie (także na stronach typu RYM i Discogs) tego albumu do stylu country, który występuje tutaj w naprawdę śladowych ilościach. W rzeczywistości jest to po prostu album folkowy. I to bardzo dobry album folkowy. Stawiam go na równi z największymi dziełami Roya Harpera, a wyżej od dokonań Drake'a czy Dylana. Z pewnością będę do niego często wracał. Gorąco go polecam, nie tylko wielbicielom folku.

Ocena: 9/10



Townes Van Zandt - "Our Mother the Mountain" (1969)

1. Be Here to Love Me; 2. Kathleen; 3. She Came and She Touched Me; 4. Like a Summer Thursday; 5. Our Mother the Mountain; 6. Second Lovers Song; 7. St. John the Gambler; 8. Tecumseh Valley; 9. Snake Mountain Blues; 10. My Proud Mountains; 11. Why She's Acting This Way

Skład: Townes Van Zandt - wokal i gitara
Gościnnie: Charlie McCoy - gitara, gitara basowa, organy, harmonijka, flet; James Burton - gitara; David Cohen - gitara; Jack Clement - gitara; Mike Deasy - gitara; Chuck Domanico - gitara basowa; Lyle Ritz - gitara basowa; Harvey Newmark - gitara basowa; John Clauder - perkusja; Donald Frost - perkusja; Don Randi - instr. klawiszowe; Ben Bennay - harmonijka; Jules Jacob - flet; Bergen White - aranżacja instr. smyczkowych
Producent: Kevin Eggers, Jim Malloy i Jack Clement


Komentarze

  1. Trzeba się będzie wreszcie z tym zapoznać, szczególnie że pisałeś że mój ulubieniec z dyskografii Alice in Chains "Don't Follow" jest w podobnych klimatach. A jakie utwory z debiutu ("For the Sake of the Song") byś wyróżnił na plus?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przede wszystkim "Waiting 'Round to Die", ale Townes nagrał później lepszą wersję na swój trzeci album ;) Kilka innych utworów z debiutu również zostało później nagrane na nowo (m.in. "Tecumseh Valley", który został powtórzony na wyżej recenzowanym), co było dla mnie jednym z argumentów, aby go nie recenzować.

      Usuń
  2. Czy pojawią się recenzje Nicka Drake'a??

    OdpowiedzUsuń
  3. PurpleSabbath2 lipca 2017 00:05

    Piękny album.

    OdpowiedzUsuń
  4. W czym Van Zandt i Harper są Twoim zdaniem lepsi od Dylana i Drake'a?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są na pewno lepszymi gitarzystami, a według mnie także lepszymi wokalistami i kompozytorami. Warstwa instrumentalna w ich utworach nie jest tylko akompaniamentem do tekstów, jest ciekawa sama w sobie.

      Usuń
  5. Po części muszę się nie zgodzić. Dylan "smyrał" gitarę z takim wyczuciem, jakim tylko Neil Young i Stephen Stills, jeśli chodzi o folk, mogli się pochwalić. Jego wokal jest bardzo męczący, tu nie ma wątpliwości, ale tak wyśmienite melodie, jak w "Blowin In The Wind", "It's Allright Mama, I'm Only Bleeding", czy "Desolation Raw" udało się tworzyć tylko Harperowi (głównie na "Stormcock").

    OdpowiedzUsuń
  6. Zastanów się nad tą oceną, jeszcze raz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma nad czym się tu zastanawiać. Parę lat wcześniej pewnie też nie doceniłbym takiego grania, ale teraz jestem bardziej otwarty muzycznie.

      Usuń
    2. Wniosek: "ja Przemek jestem zamknięty"

      Usuń
    3. Poprawny wniosek powinien brzmieć: otwartość zwykle przychodzi dopiero po wielu latach świadomego słuchania muzyki (często nie przychodzi w ogóle, ale to już inna kwestia).

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024