Posty

Wyświetlanie postów z kwiecień, 2017

[Recenzja] King Crimson - "The Great Deceiver: Live 1973-1974" (1992)

Obraz
King Crimson grał jedne z najbardziej porywających koncertów w historii muzyki. Szczególnie w okresie, gdy w jego składzie, obok Roberta Frippa, występowali John Wetton, Bill Bruford i David Cross (oraz, przez krótki czas, Jamie Muir). Muzycy byli ze sobą niezwykle zgrani, co owocowało długimi improwizacjami, pełnymi swobody i wzajemnego porozumienia. Zrecenzowane przeze mnie dotąd koncertówki - "USA" i "The Night Watch" - nie oddają w pełni tego, na co było stać ten skład. Dla pełnego obrazu należy zapoznać się z "The Great Deceiver: Live 1973-1974". Na czterech płytach kompaktowych zebrano niemal pięć godzin muzyki, zarejestrowanej podczas występów wspomnianego składu (już bez Muira). Znaczna część tego materiału to długie, nieskrępowane improwizacje, nierzadko czerpiące z awangardy, jazzu i muzyki poważnej. A utwory znane ze studyjnych albumów często brzmią tu zupełnie inaczej. Całą pierwszą płytę i kawałek drugiej wypełnia materiał zarejestr

[Recenzja] Ry Cooder & Vishwa Mohan Bhatt - "A Meeting by the River" (1993)

Obraz
Przykłady wpływów tradycyjnej muzyki indyjskiej w rocku i jazzie można mnożyć. Znacznie trudniej wskazać je w muzyce bluesowej. Jest oczywiście kompozycja "East-West" grupy The Butterfield Blues Band - bez wątpienia jeden z najambitniejszych utworów w całym gatunku. Poza tym warto wspomnieć o albumie "A Meeting by the River" - projekcie Ry Coodera i Vishwy Mohana Bhatta. Cooder to amerykański gitarzysta, znany m.in. ze współpracy z Captainem Beefheartem, Taj Mahalem, Neilem Youngiem, czy Stonesami. Natomiast Bhatt to indyjski muzyk, grający na skonstruowanym przez siebie instrumencie, Mohan veena, będącym tak zmodyfikowaną gitarą akustyczną, aby przypominała (brzmieniem i sposobem wydobywania dźwięku) hindustański instrument vichitra veena. Obaj muzycy po raz pierwszy spotkali się we wrześniu 1992 roku, gdzieś nad rzeką Ganges, i już po niecałej godzinie znajomości zagrali improwizowany, niećwiczony wcześniej jam, podczas którego towarzyszyli im Sukhvinder Sing

[Recenzja] Caravan - "For Girls Who Grow Plump in the Night" (1973)

Obraz
"For Girls Who Grow Plump in the Night" uznawany jest za jedno z największych osiągnięć kanterberyjskiej grupy Caravan. A zarazem ostatnie, z którym warto się zapoznać. Materiał został zarejestrowany po kolejnej zmianie składu - odeszli Richard Sinclair i Steve Miller, wrócił David Sinclair, doszli basista John G. Perry i grający na altówce Geoff Richardson. To na tym albumie po raz pierwszy w twórczości zespołu zostały wykorzystane instrumenty smyczkowe i syntezatory. Nie spowodowało to jednak większych zmian w samej muzyce. Zespół wciąż gra tutaj charakterystyczną dla siebie mieszankę popu, rocka progresywnego i psychodelii, z lekkimi wpływami jazzu. Jak zwykle, najsłabiej wypadają krótkie, piosenkowe utwory. Nie byłoby nic złego w tym, że zespół lubił pograć prostsze i łagodniejsze kawałki, gdyby nie to, że zwykle popadał w nich w banał i sztampę. Nie inaczej jest w przypadku "Hoedown", "Suprise, Suprise" i "The Dog, The Dog, He's at It

[Recenzja] Gentle Giant - "The Missing Piece" (1977)

Obraz
1977 rok zapisał się w historii rocka ze względu na eksplozję popularności punk rocka, która niemal całkowicie zmiotła starszych wykonawców. Szczególnie mocno oberwały zespoły progresywne, które nagle z docenianego przez krytyków i słuchaczy zjawiska, stały się obiektem drwin. Poniekąd z własnej winy. Już od jakiegoś czasu wyraźny był spadek jakości ich kolejnych albumów. Jedynie nielicznym, jak Pink Floyd czy Van der Graaf Generator, udawało się utrzymywać wysoki poziom artystyczny. Inne zespoły wyraźnie się pogubiły, albo uparcie trzymając się swojego stylu i nagrywając coraz gorsze wersje tych samych albumów, na których doprowadzały swoją muzykę do coraz większego absurdu, albo zaczęły się zwracać w stronę coraz prostszej muzyki, nie mającej wiele do zaoferowania pod względem artystycznym. Nie ominęło to nawet Gentle Giant. Pierwsze oznaki kryzysu objawiły się na albumie "Interview", utrzymanym jeszcze w stylu poprzednich wydawnictw, ale zbyt wtórnym wobec nich i wy

[Recenzja] Alice Coltrane - "World Galaxy" (1972)

[Recenzja] Camel - "Moonmadness" (1976)

Obraz
Czwarty album Camel, "Moonmadness", to szczytowe osiągnięcie zespołu pod względem komercyjnym, a zarazem łabędzi śpiew oryginalnego składu grupy. Tym samym, longplay zamyka klasyczny okres działalności zespołu. I całkiem nieźle sprawdza się jako jego podsumowanie, choć przecież nie mógł to być celowy zabieg - basista Doug Ferguson podjął decyzję o odejściu dopiero tuż przed przystąpieniem zespołu do nagrywania kolejnego albumu. A jednak, "Moonmadness" zdaje się łączyć różne cechy poprzednich wydawnictw. Na prostym, rockowym debiucie spokojnie mogłaby znaleźć się kompozycje "Another Night" i "Chord Changes". To jedne z najbardziej dynamicznych utworów grupy. Pierwszy z nich jest oparty na wręcz hardrockowym riffowaniu, uzupełnionym nieco funkową grą sekcji rytmicznej i organowo-syntezatorowymi ozdobnikami. Ostateczny efekt psuje niestety zbyt anemiczna partia wokalna. Drugi na szczęście jest instrumentalny - no prawie, bo w pewnym momencie

[Recenzja] King Crimson - "Three of a Perfect Pair" (1984)

Obraz
"Three of a Perfect Pair" to ostatnia część tzw. "kolorowej trylogii" - trzech albumów King Crimson nagranych w latach 80. przez ten sam skład, spójnych stylistycznie i ozdobionych podobnymi, minimalistycznymi okładkami z jednolitym tłem w innym kolorze. Po bardzo udanym, odświeżającym styl grupy "Discipline" i dobrym, choć nierównym "Beat", przyszła pora na... najsłabszą odsłonę trylogii. "Three of a Perfect Pair" wyraźnie dzieli się na dwie części, odpowiadające dwóm stronom wydania winylowego. Strona A, zatytułowana "The Left Side", to utwory o bardziej piosenkowym charakterze. Tytułowy "Three of a Perfect Pair", "Model Man", "Sleepless" i "Man with an Open Heart", pomimo pewnych udziwnień (zwłaszcza w warstwie rytmicznej), to kawałki bardzo melodyjne, wręcz przebojowe. W przypadku "Sleepless" dosłownie - to największy singlowy przebój zespołu. Jedyny któremu udało si

[Recenzja] Saagara - "2" (2017)

Obraz
Jednym z najciekawszych albumów mijającego roku okazuje się dzieło polskiego klarnecisty Wacława Zimpla i indyjskich instrumentalistów, współpracujących pod szyldem Saagara. Projekt ten narodził się w 2013 roku, a dwa lata później ukazał się debiutancki album, zatytułowany po prostu "Saagara". Zawarta na nim muzyka to połączenie klasycznej muzyki karnatackiej (czyli południowoindyjskiej) i jazzu, w podobny sposób, w jaki robiła to grupa Shakti Johna McLaughlina (tylko z klarnetem zamiast gitary). Wydany na początku bieżącego roku "2" przynosi nieco inną muzykę. Do powyższych inspiracji doszły wpływy minimalistycznej elektroniki. Podobne brzmienia pojawiły się już na dwóch zeszłorocznych albumach Zimpla (solowym "Lines" i "LAM" tak samo nazwanego tria), nagranych z istotną pomocą producenta Maurycego "Mooryca" Zimmermanna, który powraca w tej roli na "Dwójce" Saagary. Co ciekawe, elektronika nie jest tu tylko dodatkiem,

[Recenzja] Deep Purple - "Infinite" (2017)

Obraz
"Infinite" to dwudziesty - i być może ostatni - album tej zasłużonej, lecz od dawna nieekscytującej grupy. Przedpremierowe zapowiedzi nie nastrajały pozytywnie. Po przesłuchaniu longplaya mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że oba single dały dobry pogląd na to, czego spodziewać się po całości. "Time for Bedlam" - pierwszy ujawniony utwór, a zarazem otwieracz albumu - to taki typowy hardrockowy kawałek w szybkim tempie, lecz wygładzony brzmieniowo i pozbawiony dobrej melodii. Zaskoczeniem była elektroniczna klamra utworu, z przetworzonym głosem Iana Gillana, brzmiąca kuriozalnie i zbyt pretensjonalnie. Jak się okazuje, to nie jedyny utwór, w którym zespół próbuje ukryć braki kompozytorskie udziwnioną, taką niby-nowoczesną aranżacją. W "On Top of the World" pojawia się niemal identyczny fragment z deklamacją Gillana i elektronicznym podkładem, ale umieszczony w środku kompozycji. Z kolei "Get Me Outta Here" w całości opiera się na elektroni

[Recenzja] Peter Hammill - "The Silent Corner and the Empty Stage" (1974)

[Recenzja] Alice Coltrane - "Universal Consciousness" (1971)

[Recenzja] Jethro Tull - "The String Quartets" (2017)

Obraz
Minęło już czternaście lat, odkąd ukazał się ostatni longplay Jethro Tull ("The Christmas Album"), a prawie dwadzieścia od ostatniego z zupełnie premierowym materiałem ("J-Tull Dot Com"). Wydawało się, że Ianowi Andersonowi wystarcza nagrywanie solowych albumów. Niespodziewanie wrócił jednak do nazwy zespołu, którą sygnuje swoje najnowsze wydawnictwo. "The String Quartets" to prawdziwe kuriozum. Album zawiera nowe aranżacje klasycznych utworów Jethro Tull, nagrane przez Andersona bez pomocy żadnego z dotychczasowych członków zespołu. Ich miejsce zajął... kwartet smyczkowy. To on pełni tu dominującą rolę, wspomagany jedynie fletem i z rzadka innymi instrumentami, jak gitara akustyczna, mandolina, pianino i czelesta. Partie wokalne zachowały się tylko w połowie kompozycji. Sam pomysł wydaje się ciekawy i mogło z tego wyjść coś naprawdę interesującego. Niestety, nie wyszło, a powodem tego jest zbyt kurczowe trzymanie się oryginalnych, prostych aranżacj