[Recenzja] Buffalo - "Volcanic Rock" (1973)



Odległa Australia nie mogła liczyć na częste wizyty Europejskich i Amerykańskich wykonawców, więc już w latach 50. zaczęła tworzyć się tam własna scena muzyczna, która w kolejnych dekadach coraz bardziej rosła w siłę. Niemal każdy nurt muzyki rozrywkowej ma tam swoich przedstawicieli. Pomimo tego, przeciętny słuchacz z północnej półkuli nie ma wielkiej wiedzy na temat tamtej muzyki. Zazwyczaj kończy się ona na dwóch zespołach - AC/DC i Bee Gees. Ci bardziej dociekliwi wymienią jednak więcej nazw, chociażby The Easybeats, The Masters Apprentices, czy Buffalo. Ostatnia z tych grup zadebiutowała w 1972 roku albumem "Dead Forever...", zawierającym przeciętną mieszankę hard rocka, psychodelii i bluesa. Muzycy rozwijali się jednak w zaskakującym tempie i już na wydanym rok później "Volcanic Rock" zaprezentowali znacznie lepszy poziom. Album ten to naprawdę udana australijska odpowiedź na twórczość takich grup, jak Black Sabbath, Led Zeppelin czy Grand Funk Railroad.

Longplay został zarejestrowany w znacznym stopniu na żywo (ale w studiu), później dograno tylko wokal i gitarowe nakładki. Być może właśnie dzięki tej metodzie, album brzmi ciężej, ostrzej, bardziej surowo, ale i bardziej energetycznie od debiutu. Całość rozpoczyna niesamowicie czadowy , rozpędzony "Sunrise (Come My Way)", oparty na świetnym riffowaniu i ciężkiej grze sekcji rytmicznej, z zadziorną partią wokalną. Dave Tice zdecydowanie nie jest wybitnym wokalistą, ale jego zdarty głos dobrze pasuje do tej muzyki. Z kolei instrumentaliści nie są żadnymi wirtuozami, ale przecież nie trzeba wielkich umiejętności, aby dobrze wykonywać taką muzykę. Wystarczą dobre pomysły jak uniknąć sztampy - a tego tu raczej nie brakuje. Już na drugiej ścieżce znajduje się najlepsza kompozycja grupy, "Freedom". Dziewięciominutowy utwór o hipnotyzującym klimacie, budowanym przez wolną, wyrazistą grę sekcji rytmicznej i psychodeliczną, brudną partię gitary. Dwie dekady później podobnie zaczęły grać grupy, których styl nazwano stoner rockiem/metalem, ale moim zdaniem robią to znacznie gorzej, stawiając bardziej na ciężar, zazwyczaj całkiem rezygnując z klimatu. Dalej niestety poziom albumu odrobinę spada. Czadowy "Till My Death", wolniejszy "The Prophet", oraz instrumentalny jam "Intro: Pound of Flesh" to niezłe kawałki, ale nie zachwycają tak, jak początek albumu. Świetnie wypada natomiast finałowy "Shylock" - ciężki, utrzymany w szybkim tempie, ale urozmaicony wolniejszymi wstawkami z posępnym, niemal sabbathowym riffem.

Nawiązując poniekąd do okładki albumu, "Volcanic Rock" to absolutny szczyt australijskiego hard rocka. Solidna dawka energii, ciężaru, dobrych riffów i całkiem niezłych, choć przykrytych surowym brzmieniem melodii, czynią ten longplay obowiązkową pozycją dla sympatyków ciężkiego rocka (ale tylko dla nich). Niestety, grupa Buffalo już nigdy nie wspięła się na ten poziom. Trochę fajnego hard rocka można znaleźć na kolejnym longplayu, "Only Want You for Your Body" z 1974 roku (m.in. znacznie cięższą wersję "I'm Coming On" z repertuaru Ten Years After), ale jest już na nim słyszalny zwrot w stronę bardziej komercyjnego grania, jakie wypełnia dwa ostatnie albumy zespołu, "Mother's Choice" (1976) i "Average Rock 'n' Roller" (1977), które należy omijać szerokim łukiem.

Ocena: 8/10



Buffalo - "Volcanic Rock" (1973)

1. Sunrise (Come My Way); 2. Freedom; 3. Till My Death; 4. The Prophet; 5. Intro: Pound of Flesh; 6. Shylock

Skład: Dave Tice - wokal; John Baxter - gitara; Peter Wells - gitara basowa; Jimmy Economou - perkusja
Producent: Spencer Lee


Komentarze

  1. Ten album powalił mnie! Szkoda, że jest tak mało znany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brak popularności takich albumów w czasach, kiedy się ukazały, nie jest niczym zaskakującym. Często po prostu ciężko było na nie trafić. Dziwi natomiast, że obecnie - w czasach kiedy w ciągu kilku sekund można dotrzeć do każdego wydanego kiedykolwiek albumu - te wszystkie NKR-y pozostają NKR-ami. Wciąż są nieznane szerokiej publiczności, która woli tracić czas na słuchanie nowych wypocin Deep Purple lub Scorpions, niż poszukać czegoś innego.

      Niestety, nawet jak się jej poda coś na tacy, to też nie jest tym zainteresowana. Widać to także tutaj, na tej stronie. Wielokrotnie pojawiało się tu w komentarzach marudzenie, że tak rzadko publikuję recenzję z cyklu "Ciężkie poniedziałki". Ale gdzie są ci ludzie, gdy przedstawiam im fajne, zapomniane kapele hardrockowe, jak Irish Coffee, Kin Ping Meh, czy właśnie Buffalo? W komentarzach pustki... Pewnie woleliby poczytać o czymś, co już znają.

      Dlatego dzięki za odzew ;)

      Usuń
    2. Poczytać zawsze można, lecz nie zawsze da się cokolwiek powiedzieć na dany temat. Recenzowany tu album mało kto słyszał zapewne, a aby wyrobić sobie opinię, trzeba by wrócić do płyty parę razy. Nie trzeba się dawać goryczy. Ludzie cenią Twoją pracę, Amigo:)

      Usuń
    3. Bardzo się cieszę że można na tej stronie poczytać o nieznanych szerszej grupie słuchaczy albumach. Druga połowa dekady lat 60 tych i lata 70 to nieprzebrana skarbnica muzycznych pereł, często są to efemerydy jednego albumu ale szalenie ciekawe. Poproszę myślę ze nie tylko w swoim imieniu o recenzje albumów grupy Kahvas Jute i Tamam shud to też znakomite formacje z Australii:) Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Bardzo cenię sobie Twoje recenzje mało znanych albumów i to one między innymi trzymają mnie przy tym blogu. Część z tych rarytasów jest mi znana, ale o innych nigdy w życiu nie słyszałem. A że jestem człowiekiem, który lubi zarówno posłuchać "wypocin" Deep Purple, jak i poszukać czegoś innego, to czekam na kolejne wpisy. Gratuluję i trzymaj tak dalej.

    PS: Czy na blogu pojawią się kiedyś recenzje albumów Bruce'a Springsteena? Ciekaw jestem Twojej opinii na ich temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam takich planów, ale niczego nie wykluczam.

      Usuń
    2. Też bym tu z chęcią zobaczył Springsteen'a. Moim zdaniem to jeden z najlepszych muzyków jakich dała Ameryka.

      Usuń
  3. Riff do Shylock doprawdy jest intrygujący, szkoda że klimat tego utworu nie poszedł w takim ciężkim sabbathowym kierunku. A tak mamy zwykły szybki rocker z nieco banalnym refrenem. Mimo to fajnie sie tego słucha. Rewelacyjne są Freedom i instrumental Intro: Pound of Flesh. Ogólnie album bardzo mi się podoba chociaż chropowaty wokal niekoniecznie mnie przekonuje. Brzmienie natomiast jest mocną stroną płyty. Gitary naprawdę brzmią konkretnie. Kolejny bardzo ciekawy NKR.

    OdpowiedzUsuń
  4. Poproszę o recenzję albumu formacji UNDERDOGS "Wasting Our Time" z Nowej Zelandi - rocznik 1970 ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024