Posty

Wyświetlanie postów z marzec, 2017

[Recenzja] King Crimson - "Beat" (1982)

Obraz
"Beat" to pierwszy album w historii King Crimson nagrany w dokładnie tym samym składzie, co poprzedni. Pod względem stylistycznym stanowi zaś bezpośrednią kontynuację "Discipline". Zespół jeszcze dalej zapuszcza się w rejony new wave i post-punku. Utwory opierają się zazwyczaj na nieoczywistych, połamanych rytmach i interesująco przeplatających się partiach dwóch gitar o czystym, przestrzennym brzmieniu (np. "Neal and Jack and Me", "Waiting Man" czy instrumentalny "Sartori in Tangier"). Sporym zaskoczeniem są utwory o zdecydowanie mniej skomplikowanym charakterze i wręcz popowych melodiach. Jak singlowy "Heartbeat", który chętnie odtwarzały amerykańskie stacje radiowe. I trudno się temu dziwić, bo utwór wyróżnia się naprawdę zapadającą w pamięć melodią. Taki kawałek mógłby zostać nagrany w tamtym czasie przez jakieś - za przeproszeniem - U2, gdyby tylko muzycy tej grupy potrafili tworzyć tak dobre kompozycje i mieli

[Recenzja] Pharoah Sanders - "Karma" (1969)

Obraz
Pharoah Sanders, po śmierci swojego mentora, Johna Coltrane'a, poświęcił się głównie karierze solowej. Z efektem, który musiał przejść najśmielsze oczekiwania wszystkich krytyków i słuchaczy. Wydany w 1969 roku (blisko dwa lata po śmierci Coltrane'a) album "Karma" to prawdopodobnie największe i najwspanialsze dzieło nurtu zwanego spiritual jazzem, a zarazem jeden z najlepszych albumów w ogóle. Longplay powstał w ciągu zaledwie dwóch jednodniowych sesji nagraniowych, 14 i 19 lutego 1969 roku. Sandersowi towarzyszył rozbudowany skład, obejmujący m.in. pianistę Lonniego Listona Smitha, basistów Rona Cartera i Reggiego Workmana, perkusistę Billy'ego Harta, flecistę Jamesa Spauldinga oraz wokalistę i perkusjonalistę Leona Thomasa. Czyli muzyków z najwyższej półki, których doskonała gra wzbogaciła niezliczone albumy jazzowe. "Karma" składa się z zaledwie dwóch utworów. Zdecydowaną większość albumu stanowi ponadpółgodzinna kompozycja "The Creator

[Recenzja] Caravan - "Waterloo Lily" (1972)

Obraz
Album "In the Land of Grey and Pink", pomimo dobrej prasy, nie odniósł komercyjnego sukcesu. Jak zwykle zawiodła polityka wytwórni Decca, polegająca na wypuszczaniu małych nakładów płyt. Najbardziej rozczarowany tym faktem wydawał się być Dave Sinclair, który bez wahania przyjął ofertę ex-perkusisty Soft Machine, Roberta Wyatta, aby dołączyć do jego nowej grupy, Matching Mole. Pozostali muzycy Caravan postanowili jednak kontynuować karierę. Nowym klawiszowcem został Steve Miller z grupy Delivery. W składzie tym powstał zaledwie jeden album - niesłusznie niedoceniany "Waterloo Lily". Miller - w przeciwieństwie do swojego poprzednika, grającego głównie na organach Hammonda, ale także na pianinie i melotronie - zdecydowanie preferował pianino elektryczne. Jego brzmienie nadało muzyce Caravan bardziej jazzowego charakteru. Słychać to przede wszystkim na przykładzie rozbudowanej, instrumentalnej kompozycji "Nothing at All / It's Coming Soon / Nothing at A

[Recenzja] Gentle Giant - "Playing the Fool: The Official Live" (1977)

Obraz
Dość późno muzycy Gentle Giant zdecydowali się na zarejestrowanie swojej pierwszej koncertówki. Album "Playing the Fool: The Official Live" ukazał się w styczniu 1977 roku, a nagrany został jesienią poprzedniego roku, podczas kilku europejskich koncertów (w Düsseldorfie, Monachium, Paryżu i Brukseli). A więc już po pierwszych oznakach twórczego zastoju (album "Interview"), ale jeszcze przed drastyczną zmianą stylu, jaką przyniosły kolejne longplaye. Na "Playing the Fool" nic jeszcze nie zapowiada tego, co wkrótce miało się wydarzyć. Dlatego też można potraktować to wydawnictwo jako podsumowanie pierwszego, najbardziej ambitnego okresu w twórczości grupy. Wydawać by się mogło, że zespół taki, jak Gentle Giant, czyli starannie aranżujący i dopracowujący w najmniejszym detalu swoje kompozycje, nie będzie drastycznie ich zmieniał podczas koncertów. Nic bardziej mylnego. Tzn. faktycznie, niektóre utwory nie odbiegają daleko od studyjnych pierwowzorów (np

[Recenzja] Alice Coltrane - "Journey in Satchidananda" (1971)

Obraz
Na początku lat 70., Alice Coltrane, poszukując religijnej i duchowej prawdy , poznała hinduskiego guru Swamiego Satchidanandę. Za jego namową, udała się do Indii, gdzie rozwijała swoje zainteresowanie filozofią wschodu oraz hinduizmem, przyjmując nawet nowe imię, Swamini Turiyasangitananda. Doświadczenia te miały istotny wpływ na charakter jej kolejnego albumu, "Journey in Satchidananda", mocno inspirowanego muzyką hinduską. Znaczna część longplaya została zarejestrowana w nowojorskim studiu Alice, podczas jednodniowej sesji, w listopadzie 1970 roku. W nagraniach ponownie wziął udział Pharoah Sanders, a także perkusista Rashied Ali (współpracownik Johna Coltrane'a w jego ostatnich latach życia; grał również na debiucie Alicji, "A Monastic Trio"), basista Cecil McBee (lista muzyków z którymi współpracował jest tak długa, że nawet wymienienie tych najsłynniejszych zajęłoby zbyt wiele miejsca), oraz indyjski muzyk Tulsi, grający na tamburze - instrumencie p

[Recenzja] Camel - "The Snow Goose" (1975)

Obraz
W połowie lat 70. większość czołowych grup progrockowych miała już na koncie album koncepcyjny. Wiele z nich - żeby wspomnieć tylko o "Dark Side of the Moon" czy "The Lamb Lies Down on Broadway" - przyniosło ich twórcom spory sukces komercyjny. Nic dziwnego, że muzycy Camel postanowili stworzyć swoją własną muzyczną opowieść. Nie zamierzali jednak pisać zupełnie nowej historii. Sukces utworu "The White Rider" z albumu "Mirage", zainspirowanego twórczością J.R.R. Tolkiena, zachęcił ich do ponownego sięgnięcia do literatury. Po rozważeniu kilku propozycji, wybór padł na nowelę "The Snow Goose" amerykańskiego pisarza Paula Gallico. Muzycy przygotowali materiał, jednak ostatecznie nie otrzymali zgody na wykorzystanie wybranej historii. Podobno jej autor był zagorzałym przeciwnikiem papierosów, co przełożyło się na jego niechęć do zespołu, który dopiero co współpracował z koncernem tytoniowym i wciąż dzielił z nim nazwę oraz logo. Ponie

[Recenzja] Buffalo - "Volcanic Rock" (1973)

Obraz
Odległa Australia nie mogła liczyć na częste wizyty Europejskich i Amerykańskich wykonawców, więc już w latach 50. zaczęła tworzyć się tam własna scena muzyczna, która w kolejnych dekadach coraz bardziej rosła w siłę. Niemal każdy nurt muzyki rozrywkowej ma tam swoich przedstawicieli. Pomimo tego, przeciętny słuchacz z północnej półkuli nie ma wielkiej wiedzy na temat tamtej muzyki. Zazwyczaj kończy się ona na dwóch zespołach - AC/DC i Bee Gees. Ci bardziej dociekliwi wymienią jednak więcej nazw, chociażby The Easybeats, The Masters Apprentices, czy Buffalo. Ostatnia z tych grup zadebiutowała w 1972 roku albumem "Dead Forever...", zawierającym przeciętną mieszankę hard rocka, psychodelii i bluesa. Muzycy rozwijali się jednak w zaskakującym tempie i już na wydanym rok później "Volcanic Rock" zaprezentowali znacznie lepszy poziom. Album ten to naprawdę udana australijska odpowiedź na twórczość takich grup, jak Black Sabbath, Led Zeppelin czy Grand Funk Railroad.

[Recenzja] Peter Hammill - "Chameleon in the Shadow of the Night" (1973)

[Recenzja] Pharoah Sanders - "Tauhid" (1967)

Obraz
Pharoah Sanders (właśc. Farrell Sanders) to jeden z najwybitniejszych i najsłynniejszych saksofonistów jazzowych. Doświadczenie zdobywał grając m.in. z Sun Ra, Ornettem Colemanem, Donem Cherrym czy Johnem Coltranem. Szczególnie owocna była współpraca z tym ostatnim, z którym nagrał kilka bardzo cenionych albumów ("Kulu Sé Mama", "Om", "Meditations" i "Ascension"). Jako solista Sanders zadebiutował w 1965 roku albumem "Pharaoh". Jednak to nagrany w listopadzie 1966 roku "Tauhid" jest jego pierwszym istotnym wydawnictwem. W sesji wzięli udział tacy doświadczeni muzycy, jak basista Henry Grimes, perkusista Roger Blank i pianista Dave Burrell - jak zwykle w przypadku jazzowych sidemanów, listy ich osiągnięć są tak imponujące, że wymienienie ich zajęłoby zbyt wiele miejsca - oraz dopiero początkujący, lecz utalentowany gitarzysta Sonny Sharrock , który w przyszłości również miał wiele osiągnąć, zarówno jako sideman, jak i soli

[Recenzja] Depeche Mode - "Spirit" (2017)

Obraz
Czternasty album studyjny Depeche Mode to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Oczywiście wynika to głównie z sentymentu fanów i wielkiej promocji ze strony wytwórni. Nie ma co ukrywać, że zespół od dawna niczym już nie zaskakuje, a i poziom ostatnich albumów nie jest szczególnie wysoki. Jedno trzeba jednak przyznać - do tej pory nawet gdy muzycy nagrali słaby materiał, to dało się wykroić z niego kilka przebojowych singli. Takie utwory, jak "Precious", "Wrong" czy "Heaven", śmiało można już nazwać depeszową klasyką. Tym bardziej zaskoczyła mnie zapowiedź nowego albumu, w postaci utworu "Where's the Revolution". Teoretycznie wszystko jest tu na swoim miejscu - nowoczesna elektronika, wtopione w nią charakterystyczne zagrywki gitarowe Martina Gore'a, oraz wciąż świetny głos Dave'a Gahana - ale zdecydowanie nie można nazwać tego utworu przebojowym, brakuje mu wyrazistej melodii. A dobra melodia powinna być przecież

[Recenzja] King Crimson - "Discipline" (1981)

Obraz
Po rozwiązaniu King Crimson w połowie lat 70., Robert Fripp nie próżnował. Nagrywał albumy solowe, kontynuował współpracę z Brianem Eno, wspomagał też takich artystów, jak Peter Gabriel, David Bowie czy Talking Heads. Na początku lat 80. powołał do życia nowy zespół, Discipline. Perkusistą został dawny znajomy z King Crimson, Bill Bruford. Następnie zaangażowano basistę Tony'ego Levina, który grał już z Frippem na jego solowym debiucie, "Exposure", a wcześniej na trzecim albumie Gabriela. Składu dopełnił śpiewający gitarzysta Adrian Belew, mający na koncie współpracę z Frankiem Zappą, a także z Davidem Bowiem i Talking Heads (w innym czasie niż Fripp). Kwartet zagrał kilka koncertów, na których oprócz nowych utworów sięgnął do repertuaru King Crimson, a następnie wszedł do studia, by zarejestrować pierwszy album. W trakcie sesji nagraniowej muzycy postanowili zmienić koncepcję, rezygnując z nazwy Discipline, którą zastąpił szyld King Crimson. Było to zrozumiałe pos

[Recenzja] Alice Coltrane - "Ptah, the El Daoud" (1970)

Obraz
Dotychczas w "jazzowych wtorkach" opisywałem albumy jazzrockowe lub przynajmniej o rock w jakimś stopniu zahaczające. Pora wypłynąć na szersze wody. Wybrałem jeden ze swoich ulubionych jazzowych longplayów - "Ptah, the El Daoud" utalentowanej pianistki i harfistki Alice Coltrane. Profesjonalna kariera Alice (wówczas McLeod) rozpoczęła się na początku lat 60., gdy dołączyła do kwartetu wibrafonisty Terry'ego Gibbsa, z którym nagrała dwa albumy. W tym właśnie okresie poznała Johna Coltrane'a, najsłynniejszego i prawdopodobnie najlepszego saksofonistę jazzowego. W 1966 roku Alice została zarówno żoną Johna, jak i członkinią jego nowego kwintetu. Niestety, już w lipcu 1967 roku John zmarł na raka wątroby. Zrozpaczona wdowa znalazła ukojenie w muzyce. Wkrótce potem zadebiutowała w roli lidera albumem "A Monastic Trio", wydanym w 1968 roku. Najbardziej kreatywny okres w jej karierze rozpoczął się jednak dwa lata później, wraz z trzecim longplayem, c

[Recenzja] Caravan - "In the Land of Grey and Pink" (1971)

Obraz
Najsłynniejszy album Caravan jest taki, jak jego okładka - bajkowy w klimacie, pastelowy w brzmieniu. Longplay składa się z czterech krótszych utworów, wypełniających stronę A winylowego wydania, oraz ponad 20-minutowej suity, zajmującej stronę B. Głównymi twórcami materiału są Richard i David Sinclairowie. Kompozytorski wkład Pye'a Hastingsa jest znacznie mniejszy, niż na poprzednich albumach. Podpisał się tylko pod jednym utworem, "Love to Love You (And Tonight Pigs Will Fly)", zresztą najsłabszym, irytująco banalnym i zaniżającym poziom całości. Niestety, kompozycje kuzynów Sinclairów też nie zawsze są najwyższych lotów, czego przykładem otwierający całość "Golf Girl", o popowo miałkiej melodii zbudowanej wokół prostego tematu na puzonie. Nieco lepiej wypada tytułowy "In the Land of Grey and Pink",pozornie nieciekawy, ale zwracający uwagę ładnymi klawiszowymi pasażami w instrumentalnej części. Prawdziwą perłą jest natomiast siedmiominutowy &qu

[Recenzja] Gentle Giant - "Interview" (1976)

Obraz
Twórczość Gentle Giant wyraźnie dzieli się na dwa etapy. Pierwszy, obejmujący lata 1970-75, to rock progresywny w najlepszym wydaniu. Siedem wydanych w tym czasie albumów zawiera muzykę bardzo oryginalną, innowacyjną, skomplikowaną i niekonwencjonalną, a zarazem niespecjalnie pretensjonalną i pełną humoru. Drugi okres, czyli lata 1977-80, to zaskakujący zwrot stylistyczny w stronę prostszego, niezbyt ambitnego grania. Słuchając takich albumów, jak "Giant for a Day" czy "Civilian" aż trudno uwierzyć, że ten miałki pop grany jest przez tych samych muzyków, którzy stworzyli "The Power and the Glory" i "Free Hand", nie wspominając o "In a Glass House". Gdyby chociaż ta zmiana przyniosła im od dawna wyczekiwany sukces, jak stało się w przypadku Yes i Genesis, dałoby to chociaż jeden argument w obronie muzyków. Jednak spopowiona wersja Gentle Giant nie zainteresowała masowych odbiorców, za to pomogła pozbyć się dotychczasowych słuchaczy.

[Recenzja] Dewan Motihar Trio, Irene Schweizer Trio, Manfred Schoof, Barney Wilen ‎- "Jazz Meets India" (1967)

Obraz
Mogłoby się wydawać, że niewiele łączy klasyczną muzykę indyjską z jazzem. Korzenie tej pierwszej sięgają tysięcy lat, a przez większość tego czasu pełniła głównie religijną, medytacyjną rolę. Jazz powstał po drugiej stronie świata niewiele ponad sto lat temu, a początkowo miał wyłącznie rozrywkowy charakter. Z czasem jednak ewoluował w coraz bardziej ambitne rejony. I już pod koniec lat 50. ubiegłego wieku niektórzy jazzmani, z Johnem Coltranem na czele, zaczęli szukać inspiracji w muzyce hindustańskiej (klasycznej muzyce indyjskiej z północnej części Indii i otaczających je krajów), przede wszystkim wykorzystując charakterystyczne dla niej skale. Co jednak istotne, żaden z tych jazzmanów nie wpadł na pomysł wykorzystania w swoich nagraniach tradycyjnego indyjskiego instrumentarium. Tymczasem w połowie lat 60., George Harrison, będący pod wpływem indyjskiego mistrza sitaru, Raviego Shankara, postanowił wykorzystać ten instrument w utworze Beatlesów, "Norwegian Wood".