[Recenzja] Gary Moore - "Still Got the Blues" (1990)



Wydane w latach 80. albumy Gary'ego Moore'a odnosiły spore sukcesy komercyjne. On sam był jednak coraz bardziej znużony graniem skomercjalizowanej odmiany ciężkiego rocka. W pewnym momencie wprost nazwał swoją ówczesną twórczość największą kupą gówna, a nawet przyznał, że przestał szanować siebie jako muzyka. Trudno nie docenić go za taką szczerość oraz trafną diagnozę. A także za podjęcie ryzyka i dokonanie drastycznego zwrotu stylistycznego u progu kolejnego dziesięciolecia. Album "Still Got the Blues" to hołd dla muzyki, na jakiej sam się wychował, czyli dla tytułowego bluesa. Co ciekawe, Moore stara się jak najbardziej zbliżyć do korzeni takiej muzyki, a przynajmniej do epoki elektrycznego bluesa, zamiast - wzorem innych białych muzyków - wplatać bluesowe schematy do rocka. Na sesję zaprosił nawet czarnoskórych bluesmanów Alberta Kinga i Alberta Collinsa. Udział wzięła też sekcja dęta, choć na liście płac nie zabrakło nazwisk muzyków kojarzonych raczej z hard rockiem, jak Don Airey, Bob Daisley czy Brian Downey.

Z jednej strony faktycznie słychać tu fascynację bluesem granym pod koniec pierwszej połowy XX wieku w brudnych, robotniczych spelunach Chicago, Detroit, Dallas i innych wielkich, przemysłowych miast Stanów Zjednoczonych. A z drugiej strony wyraźnie też słychać ogromny budżet, jaki przeznaczono na te nagrania. Blues w wydaniu Moore'a okazuje się zatem przesadnie wypolerowany, a tym samym pozbawiony autentyczności, jaką mają dokonania prawdziwych bluesmanów. Na repertuar składają się zarówno interpretacje bluesowych standardów, jak i autorskie kompozycje lidera, stylizowane na utwory o kilka dekad starsze. Pewnym wyjątkiem jest tu najbardziej akurat znany, niemiłosiernie ograny przez stacje radiowe tytułowy "Still Got the Blues" - w zasadzie popowa piosenka o lekko bluesowym nastroju, całkiem zgrabna, tylko zbyt nachalnie emocjonalna, z ckliwymi solówkami gitary oraz podkreślającymi komercyjny charakter smyczkami. Nieco lepiej wypada podobny, ale odrobinę bardziej subtelny "Midnight Blues". Jeśli jednak chodzi o ballady, to zdecydowanie najlepiej prezentuje się "As the Years Go Passing By" - to po prostu klasyczny 12-taktowy blues w wolnym tempie, gdzie gitara gra tylko tyle, ile trzeba, zostawiając więcej miejsca na klawisze czy dęciaki, z odpowiednio zbudowaną dramaturgią, ale bez popadania w tkliwość. Tyle tylko, że to akurat kompozycja Pepperminta Harrisa z lat 50.

Reszta repertuaru to już bardziej energetyczne granie. Niezbyt fortunne było wyznaczenie do roli otwieracza najbardziej sztampowego "Moving On", gdzie dodatkowo Moore wykłada się na grze techniką slide, robiąc to zupełnie bez wyczucia, w pośpiechu. Trochę rehabilituje się za sprawą dwóch pozostałych własnych kompozycji. W "Texas Strut" nieźle oddaje istotę bluesa teksańskiego, a całkiem chwytliwy "King of the Blues" brzmi jak przeróbka jakiegoś chicagowskiego standardu. Brzmieniowo jest to wszystko dalej zbyt wygładzone, ale innych zarzutów nie mam. Na tej samej zasadzie bronią się "Oh Pretty Woman" z repertuaru Alberta Kinga i zagrany z jego udziałem, "Too Tired" Johnny'ego "Guitar" Watsona z występem Alberta Collinsa oraz "Walking by Myself" Jimmy'ego Rogersa. Inna sprawa, ze od pierwowzorów różnią się głównie brzmieniem i kabotyńską gitarą Moore'a, co bynajmniej nie działa na korzyść tutejszych wersji. Nie inaczej jest zresztą w przypadku trzech kolejnych przeróbek, które nie zmieściły się na winylu, ale są w edycji kompaktowej: "That Kind of Woman" George'a Harrisona, który zresztą zagrał w tym utworze, a także "All Your Love" Otisa Rusha - wyraźnie jednak inspirowanym wersją Johna Mayalla i Erica Claptona - oraz "Stop Messin' Around" grupy Fleetwood Mac.

Nie przekonuje mnie ten quasi-blues Gary'ego Moore'a. Słychać w tym pewną sztuczność, jakby muzyk wcale nie czuł bluesa. "Still Got the Blues" to przede wszystkim usilna i dokonana w pośpiechu próba odcięcia się od wcześniejszych dokonań, a nie efekt artystycznej czy emocjonalnej potrzeby sprawdzenia się akurat w tym stylu. Jednocześnie Moore'owi zostało wiele złych nawyków z nieodległej przeszłości, jak skłonność do nadmiernego popisywania się w solowych partiach, obliczonych na efekt zachwytu lub wzruszenia słuchaczy, albo merkantylne podejście do produkcji. Najlepsze w tym wszystkim są kompozycje przejęte od innych twórców, choć bronią się też niektóre z autorskich, jednak wszystko wykłada się tu często już na wykonaniu, a bez wyjątku razi zupełnie nieadekwatnym brzmieniem. Inna sprawa, że "Still Got the Blues" przywrócił bluesa do mainstreamu, a z czasem okazał się najlepiej sprzedającą się płytą Gary'ego Moore'a.

Ocena: 6/10

Zaktualizowano: 06.2023



Gary Moore - "Still Got the Blues" (1990)

1. Moving On; 2. Oh Pretty Woman; 3. Walking By Myself; 4. Still Got the Blues (For You); 5. Texas Strut; 6. Too Tired; 7. King of the Blues; 8. As the Years Go Passing By; 9. Midnight Blues

CD: 10. That Kind of Woman; 11. All Your Love; 12. Stop Messin' Around

Skład: Gary Moore - wokal i gitara; Andy Pyle - gitara basowa (1-4,6,7,9,11,12); Graham Walker - perkusja (1-4,6,9-12); Don Airey - instr. klawiszowe (2,4-8)
Gościnnie: Mick Weaver - pianino (1,3,9,12), organy (11); Albert King - gitara (2); Raoul D'Olivera - trąbka (2,7); Frank Mead - saksofon (2,6-8,10,12), harmonijka (3); Nick Pentelow - saksofon (2,7,10); Nick Payn - saksofon (2,6-8,10); Nicky Hopkins - pianino (4,8,10); Bob Daisley - gitara basowa (5,8,10); Brian Downey - perkusja (5,7,8); Albert Collins - gitara (6); Stuart Brooks - trąbka (6); Andrew Hamilton - saksofon (6); George Harrison - gitara i dodatkowy wokal (10); Martin Drover - trąbka (10)
Producent: Gary Moore i Ian Taylor


Komentarze

  1. Rok 1990 to jednak koniec dekady ósmej a nie początek dziewiątej... ale to błąd powszechny więc - no problem. Co do płyty... Sam zabieram się do opisania jej od lat i tak jakoś nie wychodzi mi to jak zresztą w ogóle chęci siadają od jakiegoś czasu. Ale co do płyty... Czytałem kiedyś wywiad z Garym odnośnie tej płyty i powiedział wtedy, że inspiracją oczywiście był blues ale motywacją był Eric Clpton, któy od lat nie nagrał dobrej blusoewej płytty i Moore postanowił zrobić to za niego i nagra,ć coś takiego czego oczekiwał od Claptona.W tym samym wywiadzie Moore powiedział, że nie uważa się za wybinego gitrzystę i że wszystko co umie grać podpatrzył od innych i wyćwiczył. Obok "Texas Flood" wiadomo kogo ten album dla mnie jest najlepszym rockowym albumem bluesowym..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rok 1990 to jednak koniec dziewiątej dekady XX wieku (1981-1990), a zarazem początek lat 90. (1990-1999), a błędem jest utożsamianie tych dwóch pojęć. Natomiast samo słowo "dekada" może oznaczać dowolny zbiór (lat, ale nie tylko) składający się z dziesięciu elementów.

      Usuń
  2. Mnie maksymalnie wkurza upychanie na CD dodatkowych utworów, które trafiły tam tylko dlatego, że mieści się tam więcej muzyki. Chlubnym wyjątkiem jest tu wydanie CD "Nowhere" zespołu Ride. A co do płyty - masz talent. Nie dość, że tą recenzją zachęciłeś mnie do powtórnego jej przesłuchania, to jeszcze zaczęła mi się podobać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten album to moim zdaniem tzw ,,must have''. Świetna płyta bez ani jednego słabego punktu (oczywiście w oryginalnym wydaniu). Nie ma tu utworu, który by mi się nie podobał. Ode mnie 10/10 :).

    OdpowiedzUsuń
  4. chciałbym mieć tyle stuzłotówek ile razy słyszałem utwór tytułowy w radiu

    Chyba ten album sporo u Ciebie stracił, bo na Rate ma 7

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie słuchałem. Napiszę tak- jest to dobry album, a jeśli chodzi o hard rock- wręcz wybitny. Moimi faworytami (bez fascynacji) są "Midnight Blues", tytułowy, "That Kind of Woman" i może jeszcze "As The Years go Passin' By" - ten ostatni jest trochę przydługi, można by go skrócić o minutę. Słuchałem wersji CD, i tutaj się trochę dłuży, ale jeśli chodzi o wersję vinylową to nie mam zastrzeżeń. Przyjemny album.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale tutaj nie ma hard rocka. Ten album w całości utrzymany jest w stylistyce blues rocka, ale takiego przesadnie wygładzonego produkcyjnie i momentami zbyt efekciarsko wykonanego.

      Usuń
  6. No bez jaj, nieważne czy gra bluesa czy metalowy plastik to wychodzi mu to tak letnio?

    Jak miał zatem grać solówki? On miał swój styl.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Problemem Moore’a nie są style, w jakich się obraca, tylko bycie przeciętnym kompozytorem, czysto merkantylne - a nie artystyczne - podejście do muzyki i właśnie ten styl gry, lawirujący pomiędzy podpisywaniem się techniką czy samą szybkością, a traktowaną bardzo instrumentalnie emocjonalnością.

      Usuń
    2. Gorąco liczę na powrót "Dark Days in Paradise", bo to kolejny skok na głęboką wodę. A może na kasę, bo wtedy elektronika zaczęła być w modzie, także u rokowców. Same smakołyki: Adore, Ok Computer, Trance Visionary

      Usuń
    3. ...Risk, Eye II Eye i pewnie dziesiątki innych. Raz lepsze, raz gorsze. Zwykle to drugie.

      Myślę, że ta recenzja też wróci w odświeżonej formie.

      Usuń
    4. Jednak nie wróci. Strasznie miałka muzyka, a tej elektroniki wcale nie ma tam tak wiele.

      Usuń
  7. Jakie wydawnictwa bluesowe (nie blues-rockowe) cenisz najbardziej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Howlin' Wolf - Moanin' in the Moonlight
      John Lee Hooker - I'm John Lee Hooker
      Junior Wells' Chicago Blues Band - Hoodoo Man Blues
      Lead Belly - Negro Sinful Songs
      Muddy Waters - Fathers and Sons
      Willie Dixon - I Am the Blues

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024