[Recenzja] Syd Barrett - "The Madcap Laughs" (1970)



Mija dziś dokładnie dziesięć lat od śmierci Rogera "Syda" Barretta. Jego odejście nie przeszło bez echa - intensywnie rozpisywały się na ten temat media - choć przecież na muzycznej scenie nie był obecny od ponad trzech dekad. To jednak właśnie on był oryginalnym wokalistą i gitarzystą, a zarazem współzałożycielem Pink Floyd, zaś jego tragiczne losy - będące inspiracją dla byłych kolegów z zespołu podczas tworzenia materiału na album "Wish You Were Here" - sprawiły, że jeszcze za życia, choć już po zakończeniu kariery, stał się prawdziwą legendą. Oczywiście, nie byłoby pewnie legendy Barretta, gdyby nie późniejsze sukcesy Pink Floyd. Ale pewnie nie byłoby też sukcesów Pink Floyd, gdyby nie Barrett, którego muzyczna wyobraźnia sprawiła, że grupa wyróżniała się spośród wielu innych z londyńskiego undergroundu drugiej połowy lat 60.

Syd Barrett nagrał z zespołem tylko debiutancki longplay "The Piper at the Gates of Dawn", kilka singli, w tym duży przebój "See Emily Play", a także trochę niewydanego materiału i część drugiego albumu, "A Saucerful of Secrets". Nie przypadkiem tylko część tego ostatniego. W tamtym czasie był już w naprawdę kiepskim stanie psychicznym, spowodowanym ciągłym ćpaniem. Dla zespołu stawał się coraz większym obciążeniem. Bywały koncerty, na których po prostu stał, jakby nie mając pojęcia, gdzie się znajduje. Jednak nawet wtedy, gdy próbował grać, miał z tym spore problemy. Zdecydowano się więc na zaangażowanie dodatkowego gitarzysty i wokalisty Davida Gilmoura, który początkowo miał tylko wspierać Syda. Szybko jednak stało się jasne, że Barrett nie jest już do niczego potrzebny. Muzycy coraz częściej zapominali podjeżdżać pod niego przed koncertami, ale nie można było przeciągać tego w nieskończoność, więc w końcu zasugerowali mu wprost, aby odszedł z zespołu. Tak też się stało.

Wkrótce po rozstaniu z Pink Floyd, w kwietniu 1968 roku, Barrett rozpoczął pracę nad solowym albumem. Nie był to jego pomysł, lecz byłych menadżerów grupy, którzy - zupełnie nieświadomi jego stanu zdrowia - postanowili zrobić z niego solową gwiazdę. Sesja nagraniowa zajęła ponad rok i była koszmarem dla wszystkich zaangażowanych w nią osób. Może z wyjątkiem samego Syda, który prawdopodobnie nie wiedział nawet, co się wokół niego dzieje. Chociaż miał wiele pomysłów na kompozycje, to zwykle kończyły jako szkice, bez rozwinięcia i zakończenia. Nawet w miarę ukończonych utworów nie był w stanie wykonać w całości - co chwilę przerywał grę i nie dawał się przekonać, by zarejestrować brakujący fragment. Kolejni producenci rzucali robotę i wytwórnia musiała szukać kogoś nowego. Podobnie było z muzykami - w nagrania zaangażowali byli m.in. członkowie zaprzyjaźnionej z Pink Floyd grupy Soft Machine: Robert Wyatt, Mike Ratledge i Hugh Hopper - którym Barrett nie był w stanie nawet odpowiedzieć, w jakiej mają grać tonacji. W końcu wydawca zaangażował do projektu Rogera Watersa i Davida Gilmoura, pod których nadzorem udało się w miarę posklejać materiał, choć kosztem jego jakości. "The Madcap Laughs", jak zatytułowano solowy debiut Syda, to album bardzo nierówny.

Całkiem nieźle wypadają utwory zarejestrowane pod okiem producenta Malcolma Jonesa. W większości z nich można usłyszeć dodatkowych instrumentalistów, którzy nieco podciągają lidera. "No Good Trying", z udziałem muzyków Soft Machine, faktycznie ma sporo wspólnego z muzyką tamtej grupy - ten sfuzzowany bas Hoppera i psychodeliczne organy Ratledge'a są natychmiast rozpoznawalne, a jednocześnie całkiem dobrze uzupełniają się z tym beznamiętnym, ale na swój sposób chwytliwym głosem Barretta, który dobrze znamy z wczesnego Pink Floyd. Szkoda, że nie ma tu więcej tego typu muzyki. Zarejestrowany w tym samym składzie "Love You" to już rzecz bardziej humorystyczna, w klimacie starego bluesa. Ostrzejszy, acid-rockowy czy nawet proto-punkowy "No Man's Land", łączący gitarowy zgiełk z naprawdę chwytliwą melodią, a także łagodniejszy, pełen luzu "Here I Go", to z kolei utwory nagrane z pomocą basisty Williego Wilsona oraz perkusisty Jerry'ego Shirleya. Jednak taki "Terrapin", choć nagrany bez pomocy dodatkowych muzyków, także wypada bardzo udanie - Jonesowi udało się namówić Barretta do zarejestrowania kilku wersji, z których ta wyszła najlepiej. Trzeba też wspomnieć o "Late Night", nagranym wprawdzie na bardzo wczesnym etapie sesji, jeszcze z Peterem Jennerem jako producentem, ale z późniejszymi dogrywkami zarządzonymi przez Jonesa, dzięki którym udało się nadać ciekawszej, psychodelicznej formy.

Niestety, Malcolm Jones nie dotrwał do końca prac nad albumem. Z ulgą przyjął propozycję, aby jego miejsce zajęli Waters i Gilmour. Kiedy jednak ta dwójka przejęła stery, wszystko zaczęło zmierzać w bardzo złym kierunku. Muzycy chcieli jak najszybciej wrócić do nagrywania kolejnego albumu Pink Floyd, "Ummagumma", więc robili wszystko, aby album Barretta jak najszybciej został dokończony. Mówiąc wprost - postanowili wydać cokolwiek, bez względu na jakość kompozycji i wykonania, poziom ukończenia, a nawet obecność błędów. Zarejestrowane z nimi nagrania brzmią jak szkice, brakuje w nich jakiegoś rozwinięcia, a czasem zupełnie nagle się urywają. W większości z nich słychać tylko śpiew Barretta - niepozbawiony fałszów, jak w "Dark Globe" czy naprawdę przez to nieznośnym "If It's in You" - któremu towarzyszy monotonne brzdąkanie na gitarze akustycznej. Ale dodanie perkusji Gilmoura w "Octopuss" też niewiele pomaga. Najgorsze, że sporo tu ewidentnych wpadek i niedoróbek, jak niespodziewane urwanie się "She Took a Long Cold Look", po którym słychać przewracanie kartek. Jasne, dodaje to wszystko autentyczności i pozwala się przekonać, że z Sydem było wówczas naprawdę źle, ale odbiera mi przyjemność ze słuchania. Właściwie tylko do nastrojowego, tajemniczego "Golden Hair" nie mogę się w ogóle przyczepić.

"The Madcap Laughs" to album wyraźnie niedorobiony. W czasie nagrań Syd Barrett ledwo ogarniał, co się w okół dzieje, co znacznie utrudniało jakąkolwiek współpracę z nim. Ciągle zmiany producentów oraz muzyków, którzy nie byli w stanie porozumieć się z liderem, tylko pogłębiły ogólny chaos. Mam wrażenie, że Malcolm Jones był jedynym, któremu zależało na stworzeniu czegoś dającego się słuchać, ale i jemu zabrakło cierpliwości. Jednak właśnie fragmenty stworzone z nim jako producentem pozwalają sądzić, że dałoby się uratować cały materiał. Gilmour i Waters zwyczajnie spieprzyli sprawę, nawet nie próbując nadać ciekawszego kształtu utworom, włączając do repertuaru nawet nagrania z pomyłkami lub urywające się nagle. Album spotkał się jednak z dość dobrym przyjęciem krytyków i nienajgorzej się sprzedawał. Jeszcze w 1970 roku udało się nagrać oraz wydać kolejną płytę, prosto zatytułowaną "Barrett", która okazała się bardziej spójna i dopracowana od debiutu. Nad realizacją całości czuwali koledzy Syda z zespołu - w tym ponownie Gilmour, ale także Richard Wright - wykazując większą troskę o jakość materiału. Zdrowie psychiczne Syda Barretta nie uległo jednak poprawie, co dobitnie pokazały koncerty promujące album. Mocno krytyczna relacja jednego z występów, jaką opublikował Melody Maker, do tego stopnia zabolała muzyka, że praktycznie wycofał się z grania.

Ocena: 6/10

Zaktualizowano: 05.2023



Syd Barrett - "The Madcap Laughs" (1970)

1. Terrapin; 2. No Good Trying; 3. Love You; 4. No Man's Land; 5. Dark Globe; 6. Here I Go; 7. Octopus; 8. Golden Hair; 9. Long Gone; 10. She Took a Long Cold Look; 11. Feel; 12. If It's in You; 13. Late Night

Skład: Syd Barrett - wokal i gitara; David Gilmour - gitara, gitara basowa, perkusja (7); Hugh Hopper - gitara basowa (2,3); Robert Wyatt - perkusja (2,3); Mike Ratledge - instr. klawiszowe (2,3); Willie Wilson - gitara basowa (4,6); Jerry Shirley - perkusja (4,6)
Producent: Malcolm Jones (1-4,6,13), David Gilmour (5,7-12), Roger Waters (5,9-12), Syd Barrett (7,8), Peter Jenner (13)


Komentarze

  1. Solowe płyty Syda Barretta są według mnie okropne. Mogę ich słuchać wyłącznie dla jaj.

    Natomiast co do samego Syda to był on niewątpliwie najbardziej oryginalnym kompozytorem spośród członków Pink Floyd i jednym z ciekawszych wśród ogółu rockmanów swojej epoki. To, że po rozbracie z zespołem kompletnie zwariował to jedna z największych strat w historii muzyki rockowej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obydwie płyty Barrett'a - zarówno recenzowana jak i "Barrett" (nieco lepsza) - mają praktycznie wymiar historyczny. Wydaje się, iż ci, których kontakt z Syd'em był bezpośredni (czonkowie PF) rzeczywiście doceniali jego wpływ na obrany przez siebie kierunek i stąd zapewne "magia" SB. Jego zarejestrowanej, dostępnej powszechnie twórczości jest przysłowiowa "kropla" i jest ON oceniany przez nas - odbiorców - wyłącznie przez pryzmat opinii wydawanych o nim przez jego przyjaciół. Słuchając (czytając) ich wypowiedzi o tej kruchej postaci nie sposób nie wierzyć o jego wpływie na muzyczne otoczenie. Wierzę, że tak było i chwała mu za to - świat usłyszał wspaniały PINK FLOYD, który choć z biegiem czasu zmienił kierunek (niestety "zasługa" R.Watersa - poczynając od The Wall) to dla mnie do dnia dzisiejszego pozostaje WIELKIM (mowa o okresie przed "ścianą"). A Barrett - cóż słucham go od czasu do czasu ze smutkiem i żalem - nie wynikającym ze słabości jego twórczości lecz z połamanej duszy, na którą nie ma gipsu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Legenda Syda Barretta jest w dużej mierze niezasłużona, chociaż na debiucie Floydów rzeczywiście błysnął talentem i kreatywnością. Był chyba zbyt niedojrzały i delikatny, żeby odnieść prawdziwy sukces w branży muzycznej. Ciężko Syda nie lubić, ale The Madcap Laughs pomimo specyficznego uroku jest kiepską płytą, a drugi album jest tylko trochę lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Niezła recenzja, wierna prawdzie, ale Syd Barrett jako ostatni poeta Brytów nie powinien być oceniany skalą 1-10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tylko informacja, jak bardzo album mi się podoba ;)

      Usuń
  5. Świetny album. To prawda, że niedbalski, nieprofesjonalny, ale czy nie dodaje mu to uroku? Można trochę to porównać do Velvetów, tylko że gdy w niedbałości tam panował brud, tu panuje maniakalna euforia. Ten barettowski pierwiastek, który mógł być nawet i najciekawszym elementem debiutu Floydów, jest tu kompletnie wyzwolony i prezentowany w postaci bardzo nieprofesjonalnego śpiewu i brzdąkania na gitarce, ale przecież nieprofesjonalnym śpiewem i brzdąkaniem można osiągnąć nieskończenie wiele. Dylan sprzed "Bringing it all back home", Cohen, Drake, Van Zandt, Kaczmarski, Wysocki, przecież oni wszyscy śpiewali i brzdękali, ale efekty były bardzo różnorodne, i (jak dla mnie) w przypadku każdego z powyższych bardzo ciekawe. Nie wiem jak Ty, ale tu słyszę rozwinięcie tego, co czyniło Jugband Blues i Bike genialnym, czyli właśnie ta nieco niezdarna ekspresja silnych uczuć człowieka w pernamentnej, zakwszanej i niezdrowo już kolorowej euforii. Barett był jedyny w swoim rodzaju, szkoda, że marnie skończył.

    OdpowiedzUsuń
  6. To jest jedna z twoich recenzji z którymi w sumie najbardziej się chyba nie zgadzam. Co prawda podzielam opinię, że te bardziej "zaaranżowane" kawałki faktycznie wypadają lepiej, szczególnie te z udziałem Soft Machine (którego koncerty zresztą podobno były kilka razy impulsem zachęcającym Barretta do dalszej twórczości), tak nie sądzę, aby te akustyczne piosenki były dużo gorsze. Chociażby takie Dark Globe, gdzie partia wokalna jest naprawdę przejmująca, a ascetyczna aranżacja wyciąga z piosenki to co najlepsze. Reszta utrzymanych w tej stylistyce utworów też nieźle działa, a Octopus dla mnie wpisuje się w absolutny kanon psychodelicznego popu, w którym też jest świetna partia prowadząca autorstwa Barretta. Fajnie wypada też alternatywna wersja z muzykami Soft Machine. Swoją drogą, podobno całkiem nieźle gitarzyście się z nimi pracowało - jestem ciekaw, czy gdyby swoje solowe koncerty Barrett zagrał w towarzystwie Wyatta, Ratledge'a i Hoppera to czy jego kariera potoczyłaby się inaczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Barrettowi może dobrze pracowało się z Soft Machine, ale czy muzykom zespołu z nim też? Na pewno nie było to dla nich łatwe. Wyatt wspominał, że na pytania typu „jaka tonacja?”, Syd odpowiadał im „tak” albo coś równie niezwiązanego. Nie przypadkiem zrobili tak mało muzyki razem.

      Usuń
    2. Taaak, to prawda. Chyba własnie w biografii czytałem, że o ile Syd uwielbiał Soft Machine i się z nimi kumplował, tak jednak trudno mi sobie wyobrazić, że dla poukładanych Hoppera i Ratledge'a ta współpraca była przyjemna. Niemniej jednak, trzeba przyznać, że chyba im najlepiej udało się ogarnąć i odpowiedzieć na to, co Barrett tam kombinował. W końcu to byli muzycy jednak o umiejętnościach dużo przewyższających kolegów Syda z Pink Floyd.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024