Posty

Wyświetlanie postów z marzec, 2016

[Recenzja] Grand Funk Railroad - "On Time" (1969)

Obraz
Okładka debiutanckiego albumu Grand Funk Railroad zdaje się wysyłać sprzeczne komunikaty. Widniejący na niej tytuł "On Time" sugeruje muzykę na czasie, ale zdjęcie muzyków to oczywista parafraza opublikowanego trzy lata wcześniej "Fresh Cream" supergrupy Cream, który przez ten czas zdążył się już lekko zdezaktualizować. Niewątpliwie jest to dobry trop, jeśli chodzi o charakter tego albumu. Także tutaj mamy bowiem do czynienia z rockowym trio grającym energetyczną mieszankę bluesa i hard rocka, z drobnymi naleciałościami psychodelii. Grand Funk Railroad powstał na początku 1969 roku z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Marka Farnera i perkusisty Dona Brewera, którzy wcześniej grali razem w dziś już zapomnianym Terry Knight and the Pack. Składu dopełnił basista Mel Schacher z równie zapomnianej grupy Question Mark & the Mysterians. Nazwa ich nowego zespołu została zainspirowana przez Grand Trunk Western Railroad - kanadyjsko-amerykańską linię kolejową, przebie

[Recenzja] The Rolling Stones - "Brussels Affair (Live 1973)" (2012)

Obraz
Po latach wydawania całej masy byle czego - najwyraźniej wychodząc z założenia, że z logiem The Rolling Stones sprzeda się cokolwiek - okazało się, że w archiwach znajduje się coś naprawdę godnego uwagi. "Brussels Affair" to zapis występu z 17 października 1973 roku, niemal u schyłku współpracy z Mickiem Taylorem i tuż przed ostatecznym pogrążeniem się muzyków w kryzysie twórczym. Wówczas zespół wciąż jeszcze prezentował na koncertach znakomitą formę oraz maksymalne zaangażowanie. A ten zapis potwierdza to w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości. I jak potraktowano ten materiał? Gdy już po blisko czterech dekadach, w 2011 roku, wygrzebano go z szafy, udostępniono go wyłącznie w postaci plików do pobrania, a dopiero rok później w formie drogiego, limitowanego do 2000 egzemplarzy boksu, gdzie został zdublowany na dwóch kompaktach i trzech winylach. Trudno pojąć, dlaczego nie uczyniono tych nagrań bardziej powszechnymi, by więcej ludzi mogło się przekonać, jak świetn

[Recenzja] Blood Ceremony - "Lord of Misrule" (2016)

Obraz
Właśnie ukazał się czwarty album Kanadyjczyków z Blood Ceremony, "Lord of Misrule". Wielokrotnie chwaliłem grupę za to, że czerpiąc z klasycznych wzorców, stworzyła swój rozpoznawalny i dość oryginalny - jak na retrorockowe standardy - styl, łączący ciężar i atmosferę Black Sabbath z folkową melodyką Jethro Tull. Pytanie tylko, jak długo można taki styl eksploatować? Zespoły, które osiągnęły już sukces, mają ten luksus, że mogą pozwolić sobie na zmianę kierunku, a i tak pozostaną w centrum uwagi. Jednak dla zespołu pokroju Blood Ceremony, mającego wąskie grono fanów, taki krok byłby prawdopodobnie komercyjnym samobójstwem. Nie chcąc stracić dotychczasowej publiczności, muzycy są zmuszeni trzymać się pewnej konwencji. A słuchając "Lord of Misrule" mam wrażenie, że są już  nią wyraźnie zmęczeni. Bo ileż można grać utwory oparte na tym samym pomyśle? Po raz kolejny wszystko sprowadza się do łączenia sabbathowych riffów z - w zależności od utworu - tullowym fletem

[Recenzja] Quicksilver Messenger Service - "Happy Trails" (1969)

Obraz
Drugi album Quicksilver Messenger Service to być może najlepszy dowód na to, by nie oceniać płyty po okładce. Grafika zdaje się sugerować klimaty westernowe i country, które wprawdzie faktycznie się tutaj pojawiają, ale w homeopatycznych ilościach. Zapewne miał to być tylko żart, jednak ciekawe, jak wiele osób przeszło obok tego albumu obojętnie, nie zdając sobie nawet sprawy, że to jedno z największych arcydzieł rocka psychodelicznego, jeśli nie całej, szeroko pojętej muzyki rockowej. "Happy Trails" to jednak dość specyficzny album. Zarejestrowany został bowiem głównie podczas koncertów - konkretnie dwóch występów w bliźniaczych salach Fillmore East i Fillmore West - ale później tak go zmiksowano, by brzmiał jak wydawnictwo studyjne. Odgłosy publiczności zostały niemal całkiem wycięte, a mimo tego doskonale udało się uchwycić magię koncertowych improwizacji zespołu i żywioł, jaki trudno byłoby odtworzyć w warunkach studyjnych. Całą pierwszą stronę winylowego wydania wy

[Recenzja] Groundhogs - "Split" (1971)

Obraz
Ciekawa sprawa z tym albumem. Grupę Groundhogs trudno uznać za prominentnego przedstawiciela rockowej sceny przełomu lat 60. i 70. Zaczynał jako kompletnie odtwórczy zespół blues-rockowy, by na kolejnych płytach wypracować nieco bardziej rozpoznawalny styl, który trudno jednak określić mianem nowatorskiego. Nikt raczej nie mógł spodziewać się po tym zespole niczego wyjątkowego. Tymczasem czwarty w dyskografii "Split" okazał się płytą wcale nie gorszą od propozycji ówczesnej rockowej czołówki. Nie odstawał też od niej pod względem sprzedaży, dochodząc do 5. miejsca brytyjskiej listy. Tony McPhee i spółka po prostu świetnie się wpasowali w ówczesne trendy, z jednej strony stawiając na hardrockowy czad i ciężar, zaś z drugiej - unikając najbardziej sztampowych rozwiązań oraz schematów. Trudno zarzucać grupie, że wspomniany sukces był wynikiem jakiś kompromisów. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najmniej komercyjny materiał z klasycznego okresu. Całą pierwszą stronę winylowego w

[Recenzja] Glenn Hughes - "Play Me Out" (1977)

Obraz
Śpiewający basista Glenn Hughes był właśnie tym muzykiem Deep Purple, który najbardziej nalegał na włączenie do stylu grupy elementów funkowych, a następnie zwiększanie ich znaczenia. Początkowo dość mocno sprzeciwiał się temu Ritchie Blackmore. O ile jednak na "Burn" takie wpływy są faktycznie śladowe, to już na "Stormbringer" w kilku momentach spychają hard rock na dalszy plan. Na nagranym już bez Blackmore'a, za to z mocno wspierającym Hughesa Tommym Bolinem, albumie "Come Taste The Band" hard rock i funk funkcjonują na równych prawach, a nawet znalazło się miejsce dla stricte soulowej ballady "This Time Around". Muzyk miał idealną barwę i warunki głosowe, by sprawdzić się w takiej stylistyce. Popularna anegdota głosi, że sam Stevie Wonder, po usłyszeniu śpiewu Hughesa, musiał się upewnić w kwestii koloru jego skóry. Już jako muzyk Deep Purple Glenn rozważał nagranie albumu w czarnych  klimatach. Jako producenta widział Davida Bowie, k

[Recenzja] The Rolling Stones - "A Bigger Bang" (2005)

Obraz
Powiedzieć, że w XXI wieku aktywność twórcza The Rolling Stones zmalała, to jak nic nie powiedzieć. Ona praktycznie zamarła. Przez ostatnie piętnaście lat zespół był w stanie nagrać jedynie jeden album i parę zapychaczy na składanki. To może chociaż ten longplay, "A Bigger Band", prezentuje jakiś poziom? Osiem lat, jakie minęły od wydania poprzedniego "Bridges to Babylon" to w końcu szmat czasu, aby wyselekcjonować co lepsze pomysły i dobrze zaplanować całość. Stonesi jednak po raz kolejny poszli po linii najmniejszego oporu. To jest jeden wielki fanserwis. Nie znajdziemy tu nic, poza patentami, które muzycy ogrywali do znużenia przez poprzednie dekady. Typowo stonesowskie czady (np. "Rough Justice", "It Won't Take Long") i równie archetypowe ballady (np, "Streets of Love", "Laugh, I Nearly Died"), uzupełnione są odrobiną funku w "Rain Fall Down" oraz akustycznym bluesem "Back of My Hand". I to na

[Recenzja] Roy Harper - "Lifemask" (1973)

Obraz
"Lifemask" powstawał w trudnym dla Roya Harpera okresie. Artysta zmagał się z problemami zdrowotnymi i na poważnie zaczął rozmyślać o śmierci. Odbiło się to na ostatecznym kształcie albumu, począwszy od okładki, przedstawiającej maskę pośmiertną Harpera - choć po jej otwarciu na boki ukazuje się zdjęcie jak najbardziej żywego muzyka -  a kończąc na wypełniającym całą drugą stronę winyla utworze "The Lord's Prayer", opisanym przez Roya jako jego ostatnia wola i testament . Ten 23-minutowy długas rozpoczyna się w najmniej interesujący sposób, jaki mogę sobie wyobrazić. Trwająca blisko cztery minuty sekcja "Poem" to jedynie deklamacja Harpera bez akompaniamentu instrumentów. Później jednak robi się zdecydowanie ciekawiej. Kolejne cztery części to zróżnicowane granie, czasem bardziej intymne, gdy słyszymy jedynie emocjonalny śpiew oraz misterne partie akustycznej gitary, a kiedy indziej bardziej dynamiczne, gdy do artysty dołączają inni muzycy: Jimmy

[Recenzja] Quicksilver Messenger Service - "Quicksilver Messenger Service" (1968)

Obraz
Mam nieodparte wrażenie, że amerykański rock sprzed lat 70. nawet nie tyle nie cieszy się w naszym kraju dużą popularnością, co po prostu pozostaje niezbadanym terytorium. Rock lat 60. w Stanach to przecież nie tylko Jimi Hendrix i The Doors. To także poszukujący twórcy w rodzaju Franka Zappy i The Velvet Underground, a przede wszystkim niezwykle bogata i różnorodna scena psychodeliczna, skupiona głównie w Kalifornii, choć przecież nie tylko, by wspomnieć o teksańskim The 13th Floor Elevators. Najbardziej aktywne były jednak sceny w Los Angeles - skąd pochodzi wspomniane The Doors, ale też The Byrds czy The United States of America - oraz San Francisco, gdzie zaczynała tzw. wielka trójka: Grateful Dead, Jefferson Airplane oraz Quicksilver Messenger Service. Szczególnie ta ostatnia nazwa może brzmieć obco dla polskich słuchaczy.  Grupa powstała już w 1965 roku, jednak muzycy dość długo zwlekali z podpisaniem kontraktu, obawiając się komercjalizacji. W międzyczasie doszło do kilku pe

[Recenzja] The Butterfield Blues Band - "The Resurrection of Pigboy Crabshaw" (1967)

Obraz
Bez większej przesady można stwierdzić, że The Butterfield Blues Band miał istotny wkład w ukształtowanie się muzyki rockowej i zwrócenie jej w bardziej ambitnym kierunku. A to tylko za sprawą jednego albumu, drugiego w dyskografii "East-West", zaś szczególnie tytułowego utworu - kilkunastominutowego jamu na pograniczu bluesa, rocka, jazzu i muzyki hindustańskiej, który stanowi jeden z pierwszych przykładów psychodelii. Kontynuację tego kierunku niestety zaprzepaściło posypanie się składu. W zespole została tylko połowa muzyków odpowiedzialnych za tamten album: gitarzysta Elvin Bishop, klawiszowiec Mark Naftalin oraz sam Paul Butterfield. Braki wkrótce uzupełnili basista Bugsy Maugh oraz jazzowy bębniarz Phil Wilson, jeden z założycieli Art Ensemble of Chicago. W nagraniu trzeciego albumu, " The Resurrection of Pigboy Crabshaw", wzięła udział także trzyosobowa sekcja dęta - z zaczynającym wówczas karierę Davidem Sanbornem na saksofonie altowym - która najwyraźni

[Recenzja] Paice Ashton Lord - "Malice in Wonderland" (1977)

Obraz
Paice Ashton Lord to jednorazowy projekt, w którym wzięli udział dwaj członkowie Deep Purple, Jon Lord i Ian Paice, niedługo po zawieszeniu działalności przez ich macierzystą kapelę. Trzeci muzyk, którego nazwisko firmuje tę płytę, to Tony Ashton, klawiszowiec i wokalista znany m.in. z Medicine Head, Family czy tria Ashton, Gardner and Dyke. Owa trójka nie była jednak samowystarczalna i w nagraniach wsparli ją jeszcze dwaj instrumentaliści: gitarzysta Bernie Marsden oraz basista Paul Martinez. Jedyny album kwintetu, "Malice in Wonderland", w zasadzie wydaje się logiczną kontynuacją drogi obranej przez Deep Purple na albumach "Burn", "Stormbringer" i "Come Taste the Band", czyli postępującego odchodzenia od hard rocka na rzecz funkowo-soulowych inspiracji. Dominuje tu granie o właśnie funkowym charakterze, oparte na wyrazistym, prostym rytmie, z głębokim, bujającym basem i istotną rolą syntezatorów, a nierzadko także z udziałem sekcji dętej i

[Recenzja] The Nice - "The Thoughts of Emerlist Davjack" (1967)

Obraz
Dziś miała się tu pojawić zupełnie inna recenzja. Postanowiłem napisać jednak coś o zmarłym kilka dni temu Keicie Emersonie. Jeden z najsłynniejszch rockowych klawiszowców prawdopodobnie sam odebrał sobie życie strzałem w głowę, do czego doprowadziła pogłębiająca się od lat depresja. Wszystko przez pogarszającą się sprawność w jednej z rąk. A przecież sposób gry Emersona, który przyniósł mu popularność, opierał się głównie na technicznych popisach czy wręcz kuglarskich sztuczkach. Jak by jednak nie oceniać jego dokonań, trzeba pamiętać, że to właśnie on prowadził jedną z grup, które podłożyły fundament pod rock progresywny. Mowa oczywiście nie o triu Emerson, Lake & Palmer, a działającemu wcześniej The Nice. Początkowo był to jedynie zebrany naprędce zespół towarzyszący dla amerykańskiej wokalistki P. P. Arnold, niezadowolonej ze swoich dotychczasowych współpracowników. Ponieważ Amerykanka odnosiła sukcesy przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, postanowiono zatrudnić brytyjskic

[Recenzja] Roy Harper - "Stormcock" (1971)

Obraz
Na "Stormcock" Roy Harper osiągnął swój absolutny szczyt artystyczny. To także jedno z najwspanialszych dzieł muzyki folkowej, a może po prostu najlepsze w nurcie folk rocka. Znakomicie napisane i  dotykające nierzadko ważnych spraw teksty nie przyćmiewają warstwy muzycznej, która broni się sama, ale stanowią pewną dodatkową wartość. Na album złożyły się tylko cztery, za to dość długie utwory. Najkrótszy z nich trwa siedem i pół minuty, najdłuższy osiąga trzynaście. Wszystkie z nich dalece odbiegają od piosenkowego charakteru poprzednich albumów Harpera. Lecz bynajmniej nie znaczy to, że brakuje im dobrych melodii. Pod tym względem jest to wciąż mistrzostwo. Właściwie nie ma tu niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Nie wszyscy jednak podchodzą do tego dzieła w tak bezkrytyczny sposób. Kilkakrotnie spotkałem się z twierdzeniem, że od całości nieco odstaje otwieracz "Hors d'Oeuvres", któremu zarzuca się zbytnią monotonię. To jednak całkowicie zamierzony z

[Recenzja] Groundhogs - "Thank Christ for the Bomb" (1970)

Obraz
Trzeci album Groundhogs ostatecznie potwierdził, że zespół nie był po prostu jednym z wielu, jakie wypłynęły na fali popularności blues rocka i słuch o nich szybko zaginął, bo nie umiały zaproponować nic innego niż granie w tym jednym stylu. "Thank Christ for the Bomb" to album dojrzałej grupy, która zaprezentowała swój własny styl. Daje się usłyszeć tu jeszcze bluesowe korzenie, a brzmienie jest bliskie zyskującego wówczas na popularności hard rocka - za konsoletą zasiadł Martin Birch, który dopiero co skończył prace nad "In Rock" Deep Purple - jednak trio unika powielania ogranych klisz. Wyróżnia się przede wszystkim sposób gry Tony'ego McPhee, wyjątkowo swobodny, często ocierający się o atonalność. Sekcja rytmiczna nie ogranicza się jednak do najprostszego akompaniamentu, lecz stara się interesująco dopełnić brzmienie. Jeżeli jednak pominąć siedmiominutowy utwór tytułowy, z akustycznym wprowadzeniem, dłuższym, jamowym rozwinięciem oraz efektami ilustracyj

[Recenzja] Trapeze - "You Are the Music... We're Just the Band" (1972)

Obraz
Chociaż to poprzedni album Trapeze, "Medusa", cieszy się największą popularnością, dopiero tutaj trio zaprezentowało własny pomysł na siebie. A w zasadzie pomysł Glenna Hughesa, który samodzielnie skomponował aż pięć z ośmiu utworów. I to już jest dokładnie ten kierunek, jaki później forsował w Deep Purple. Począwszy od subtelnej ballady "Coast to Coast", przez bardziej żwawy, przyjemnie bujający "What Is a Woman's Role" oraz ostrzejszy "Way Back to the Bone", aż po najbardziej delikatny, wzbogacony o wibrafon oraz saksofon "Will Our Love End", słychać zdecydowaną inspirację muzyką funk i soul, do której znakomicie pasuje czarny  głos muzyka. Pewnym przełamaniem tej konwencji okazuje się jedynie sztampowy rocker "Feelin' So Much Better Now", który zbliża się raczej do stylistyki amerykańskiego Mountain. To najsłabszy fragment całości. Pomysły Hughesa podchwycił także Mel Galley, który w trzech kawałkach napisanych ze s

[Recenzja] The Rolling Stones - "Bridges to Babylon" (1997)

Obraz
"Brigdes to Babylon" stanowi w pewnym sensie powrót do tego, co Stonesi robili w połowie poprzedniej dekady. A zatem muzycy z jednej strony próbują dogodzić swojemu konserwatywnemu twardemu elektoratowi, a z drugiej - jakoś wpisać się w trendy panujące ówcześnie w muzyce. Proporcje pomiędzy tymi dwoma radykalnie różnymi podejściami wypadają jednak zdecydowanie na korzyść pierwszego. Z trzynastu kawałków aż dziesięć to albo typowo stonesowski czad (np. "Flip the Switch", "Low Down"), albo równie przewidywalne ballady (np. "Already Over Me", "Always Suffering"), ewentualnie sztampowe reggae ("You Don't Have to Mean It"). Jeżeli cokolwiek warto tu odnotować, to chyba tylko gościnny udział wybitnego jazzowego saksofonisty Wayne'a Shortera w "How Can I Stop", który jednak zagrał absolutnie poniżej swoich możliwości, jedynie podkreślając miałkość samej kompozycji. Ciekawe, że to już drugi raz - po występie Sonn

[Recenzja] Roy Harper - "Flat Baroque and Berserk" (1970)

Obraz
Pierwsza strona winylowego wydania "Flat Baroque and Berserk", na tle poprzednich trzech albumów Roya Harpera, wypada bardzo jednostajnie. Słychać tu wyłącznie głos artysty i jego akompaniament na gitarze akustycznej. Dominują melodyjne piosenki, jak bardzo energetyczny, pełen optymizmu "Don't You Grieve" czy subtelniejsze "Feeling All the Saturday" i "Goodbye". Najbardziej wyróżnia się jednak ośmiominutowy, zaangażowany "I Hate the White Man", w którym Harper z powodzeniem nawiązuje do protest-songów Boba Dylana. Kompletnie niepotrzebny wydaje się jednak długi monolog poprzedzający ten utwór. Jeśli twórca uznał, że ta ważna dla niego kompozycja wymaga dodatkowego komentarza, można było zamieścić go na kopercie płyty. Bo w wybranej formie może irytować, szczególnie przy kolejnych odsłuchach.  Na drugiej stronie, pomijając delikatne, wręcz ascetyczne "Davey" i "Francesca", aranżacje są już nieco bardziej rozbu

[Recenzja] Groundhogs - "Blues Obituary" (1969)

Obraz
"Blues Obituary", czyli nekrolog bluesa , to świetny tytuł dla albumu wydanego w 1969 roku. Prawdziwego bluesa mało kto już wówczas chciał słuchać, natomiast jego urockowiona odmiana, jeszcze do niedawna niezwykle popularna, przestała budzić ekscytację. W muzyce rockowej zaczęły pojawiać się coraz to nowsze nurty, które wypierały zjadający własny ogon blues brytyjski. Jego przedstawiciele - przynajmniej ci, którzy nie chcieli pozostać reliktem mijającej dekady - najchętniej szli w kierunku wyznaczonym przez wykonawców w rodzaju Jimiego Hendrixa, Cream czy The Jeff Beck Group, czego ukoronowaniem był wydany na początku tamtego roku debiut Led Zeppelin - niby wciąż blues rock, a jednak już stuprocentowy hard rock. Można było też pójść w całkiem odmiennym kierunku, jak John Mayall, ojciec blues rocka we własnej osobie, który przerzucił się czasowo na akustyczne granie, idące w nieco jazzowym kierunku. Albo jak grupa Colosseum, założona zresztą przez byłych sidemanów Mayalla,

[Recenzja] Trapeze - "Medusa" (1970)

Obraz
Zespół Trapeze w czasach swojej działalności nie zdobył światowej popularności ani choćby lokalnej rozpoznawalności. Niewykluczone, że dziś byłby kompletnie zapomnianą kapelą, znaną nielicznym poszukiwaczom, gdyby nie późniejsza działalność jego członków. To tutaj zadebiutowali śpiewający basista Glenn Hughes, gitarzysta Mel Galley oraz perkusista Dave Holland. Pierwszy z nich miał wkrótce zasilić skład Deep Purple, a w późniejszym czasie przewinąć się przez Black Sabbath. Ten drugi po latach dołączył na chwilę do Whitesnake, zaś trzeci na dłużej zakotwiczył w Judas Priest. Na eponimicznym debiucie Trapeze owej trójce towarzyszyli jeszcze śpiewający trębacz John Jones oraz klawiszowiec i drugi gitarzysta Terry Rowley. Płyta - wyprodukowana przez basistę The Moody Blues, Johna Lodge'a - ukazała się w połowie 1970 roku i dość mocno odstawała od ówczesnych trendów ze swoim mocno beatlesowskim charakterem, nawet jeśli słychać też pewne podobieństwa do Uriah Heep czy bardzo wczesne