[Recenzja] The Who - "Quadrophenia" (1973)



Pomimo niepowodzenia z ukończeniem projektu "Lifehouse", Pete Townshend uparł się, że przygotuje kolejną operę rockową. "Quadrophenia" opiera się na schemacie doskonale już znanym ze starszego o cztery lata albumu "Tommy". Ponownie mamy dwie płyty, wypełnione w większości zwyczajnymi piosenkami, które łączy jedynie warstwa tekstowa oraz przewijające się tu i ówdzie motywy przewodnie. Ten ostatni zabieg ma uzasadnienie - wprowadza przynajmniej pozorną spójność w warstwie instrumentalnej - ale na dłuższą metę może męczyć lub nawet irytować. To tylko niepotrzebne przedłużanie i tak długiego wydawnictwa, które spokojnie mogło być jednopłytowym zbiorem niezależnych od siebie utworów. Choć nawet wtedy byłby to zapewne bardzo przeciętny longplay. Po prostu poszczególne utwory same w sobie też nie prezentują się zbyt interesująco. 

Oczywiście, trzeba wspomnieć o znakomitym finale w postaci balladowego "Love, Reign O'ver Me", w którym Roger Daltrey wspina się na wyżyny swojej wokalnej ekspresji. Znajdzie się też kilka niewybitnych, ale całkiem przyjemnych hardrockowych czadów, na czele z "The Real Me" i "The Punk and the Godfather", przypominających o tym, jak fantastycznym basistą był John Entwistle (pozostali instrumentaliści wciąż nie prezentują niczego ciekawego). "The Dirty Jobs" ma z kolei całkiem niezłą melodię, jednak partie dęciaków, pianina oraz syntezatorów wydają się dodane na siłę i bez pomysłu, zaś ostatnia minuta staje się nieznośnie udziwniona. Jeszcze bardziej mieszane odczucia wywołuje "Doctor Jimmy", który dzięki dobrej melodii sprawdziłby się jako krótka piosenka, ale rozbudowano ją do blisko dziewięciu minut, a brak muzycznej treści próbowano ukryć pod patetyczną orkiestracją. Takich chybionych aranżacji znalazłoby się tutaj więcej, ale zwykle towarzyszą kompozycjom, o których i tak trudno byłoby cokolwiek dobrego napisać. Są po prostu boleśnie niecharakterystyczne. W zasadzie dotyczy to większości zawartego na tych dwóch płytach materiału. Jest też kilka naprawdę kuriozalnych momentów, jak składający się jedynie z szumu morza i fragmentów partii wokalnych z innych utworów "I Am the Sea" czy dwa pełne patosu, zaś pozbawione czegokolwiek interesującego instrumentale - tytułowa "Quadrophenia" oraz "The Rock".

"Quadrophenia" to w zasadzie osiemdziesiąt minut niemającego zbyt wiele sensu pitolenia. Podobnie, jak cztery lata wcześniej, zespół próbuje wmówić słuchaczom, że rozbudowana historia o dorastaniu, kilka powtarzających się motywów i pewna doza patosu czynią ze zbioru przeważnie bardzo przeciętnych piosenek wielkie, ambitne dzieło. No nie, tak to nie działa. Forma powinna iść w parze z treścią, a tutaj mamy głównie to pierwsze, zaś drugiego bardzo mało. Zdarzają się bardziej przyzwoite momenty - choć często udziwnione w jakiś niezbyt dobrze przemyślany sposób - a finałowe nagranie to jedna z najlepszych kompozycji The Who. Gdybym jednak chciał mieć "Love, Reign O'ver Me" na fizycznym nośniku, to wybrałbym raczej zakup singla - tym bardziej, że sparowano go tam z niealbumowym, a równie udanym "Water". Tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z "Quadrophenią", nie będę tego odradzał. W końcu to bardzo znany album, a o takich najlepiej samemu wyrobić sobie opinię. Ja jednak jego fenomenu kompletnie nie pojmuje. Pod względem kompozycji, aranżacji czy wykonania prezentuje co najwyżej przeciętny poziom, a i to wyłącznie za sprawą kilku lepszych melodii, wokalu Daltreya oraz basowych popisów Entwistle'a. Czyli standard w przypadku The Who. Wkrótce jednak i to miało się zmienić - zespół już nigdy nie nagrał niczego na poziomie choćby zbliżonym do recenzowanego albumu.

Ocena: 5/10



The Who - "Quadrophenia" (1973)

LP1: 1. I Am the Sea; 2. The Real Me; 3. Quadrophenia; 4. Cut My Hair; 5. The Punk and the Godfather; 6. I'm One; 7. The Dirty Jobs; 8. Helpless Dancer; 9. Is It in My Head?; 10. I've Had Enough
LP2: 1. 5:15; 2. Sea and Sand; 3. Drowned; 4. Bell Boy; 5. Doctor Jimmy; 6. The Rock; 7. Love, Reign O'er Me

Skład: Roger Daltrey - wokal (LP1: 1,2,4,5,7-10, LP2: 1-5,7); Pete Townshend - gitara, instr. klawiszowe, bandżo, wiolonczela, efekty, wokal (LP1: 4-6,10, LP2: 1,2), dodatkowy wokal; John Entwistle - gitara basowa, waltornia, wokal (LP1: 9), dodatkowy wokal; Keith Moon - perkusja i instr. perkusyjne, wokal (LP2: 4)
Gościnnie: Chris Stainton - pianino (LP1: 7, LP2: 1,3); Jon Curle - głos (LP1: 4)
Producent: The Who, Kit Lambert i Glyn Johns


Komentarze

  1. Jak bardzo się z Tobą nie zgadzam, oj jak bardzo... :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj nie zgadzam się. Nie chodzi o opinie na temat albumu, to już subiektywna sprawa. Ale Townshend jest fenomenalnym muzykiem, bardzo zdolnym kompozytorem, świetnym gitarzysta (szczególnie na akustyku), dobrym pianistą, a jako wokalista ma jedną najważniejszą cechę - jego śpiew jest szczery i przekazuje zawarte emocje, a przecież to on pisze niemal wszystko dla The Who i dla siebie. Z biegiem lat zaczynam sobie cenić właśnie prawdę i szczerość od technicznej ekwilibrystyki, chociaż F. Mercury zawsze pozostanie moim nr 1. Ale w wielu przypadkach wole wersje Townshenda od Daltreya (jeśli jest taki wybór). Oczywiscie wokal Daltreya na Love Reign Oer Me to chyba jego nagranie życia, to jest naprawdę wybitne nagranie, pod każdym względem. Ale Townshend na dzień dzisiejszy jest moim 2 albo 3 ulubionym wokalistą. A w życiowej formie był dekadę później - w latach 80. Polecam jego solowe albumy, a przede wszystkim koncerty supergrupy Deep End, której był liderem i która zagrała tylko kilka koncertów. To jest podobnie jak z Dylanem - wiadomo że jest kiepskim wokalistą, ale w obu przypadkach chodzi o coś znacznie więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dylan nie jest kiepskim wokalistą - obecnie może i tak, ale na pewno nie w latach 70. A jeśli Townshend jest fenomenalnym muzykiem, to jak w takim razie określić jazzmanów czy klasycznych kompozytorów?

      Usuń
    2. Oczywiście warsztatowo Townshend nie zbliża się do wyżej wymienionych, jednak ma coś co im zbyt często brakuje - własny styl, a nawet charakterystyczne „zagrywki”, czego najlepszym przykładem jest to jego „yaggerdang” na gitarze, jak on sam to nazywa, co można usłyszeć np. na samym początku Won’t Get Fooled Again. Ja właśnie interesuję się głównie klasyczną muzyką i brakuje mi indywidualizmów. Jest to chyba zbyt konserwatywne środowisko. Cały czas mam na myśli warstwę muzyczną, nie wygląd, zachowanie itp. Jako „fenomenalny muzyk” miałem tu na myśli całokształt - kompozycje, teksty, gra, śpiew (szczególnie lata 80.), zachowanie na scenie, po prostu wszechstronność. No i rozwalanie gitar. Mam co do tego bardzo mieszane uczucia, ale swego czasu był to niemal rytuał, coś metafizycznego, coś co ich wyróżniało, a później przejął to Hendrix. Na pewno studiowanie na wydziale sztuki się przydało. Mogę sobie odpuścić obronę The Who, Keith Moon był dla mnie niemal bezwartościowym muzykiem i mocno obniża ocenę tego zespołu, w który się wciągnąłem dwa lata temu. Jednak uważam, że Townshend jest bardzo zdolnym i prawdziwym artystą. Jego kompozycje są róznorodne, nie ogranicza się tylko do niesławnych trzech akordów. Często wychodzi poza to, Quadrophenia jest tego dobrym przykładem przecież, np. partia fortepianu w Love Reign sort Me i 5:15 albo Cut My Hair. Podoba mi się wielotematyczność jego kompozycji, a nie zwykłe zwrotka - refren - zwrotka - refen. Jeśli chodzi o samą Quadrophenię, rzeczywiście jest nieco zbyt powtarzalna, jednak te kilka głównych motywów jest niesamowite. Po prostu zapadają w pamięć na długi czas, mają to coś. Byłbym ciekaw przeczytać recenzje solowych płyt Townshenda, ale szczególnie jego koncert z grupą Deep End w Brixton w 1985. Wg mnie jest to jego życiowy występ. Sam bardzo pozytywnie się o tym koncercie wypowiadał.

      Usuń
  3. Z całego tego albumu pamiętam tylko powtarzane przez Daltreya "Love, Reign O'ver Me" jako motyw spajając, reszta tych dobrych momentów "wtopiła" się w morze przeciętnych/słabych.

    OdpowiedzUsuń
  4. Co do fenomenu- jak ktoś słuchał prostego rocka typu Slade, Status Quo plus jakiś pop to się nie dziwie, że to dla tego kogoś było dzieło. The Who byli znanym zespołem i przy odpowiedniej promocji na pewno znalazło się dużo osób o nieskomplikowanym guście muzycznym, które uwierzyły, że to coś ważnego.

    OdpowiedzUsuń
  5. No i kolejna legenda upadła... :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten zespół jest tak nudny, aż dziwię się, że zdobył taką popularność.

    OdpowiedzUsuń
  7. Aż mnie zastanawia czy będą wszystkie ich albumy poprawiane?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, już skończyłem omawianie studyjnej dyskografii. Zresztą ostatnie zdanie recenzji wystarczą za komentarz późniejszych płyt.

      Usuń
  8. Czyli podsumowując ten zespół nagrał tylko dwie dobre płyty? A popularność zdobył dzięki występom na żywo i okolicznym hitom.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dwie, z czego jedna to koncertówka, a druga zawiera sporo wypełniaczy. W zespole brakowało kompozytorów. Pewne próby pisania utworów podejmował Entwistle, ale tak sobie to wychodziło. Wszystko więc spoczywało na barkach Townshenda, który potrafił tworzyć niezłe melodie, ale w niewystarczająco szybkim tempie. W rezultacie żaden album z tych lepszych lat (do 1973 roku włącznie) nie trzyma równego poziomu. Ale single mieli przebojowe, potrafili zwrócić na siebie uwagę (rozwalanie sprzętu na koncertach itp.), więc sukces odnieśli.

      Usuń
    2. Czyli tak jak mówiłem, teraz muszę sam przesłuchać całą dyskografię aby nie kopiować Pawła.

      Usuń
  9. Przerost formy nad trescia. Denerwujace dluzyzny gdzie nic sie tak naprawde nie dzieje. Zdarzaja sie nieco ciekawsze momenty gdzie przewijaja sie repryzy , np motyw z Love Reign Over Me w utworze I've Had Enough czy motyw z Cut My Hair w poczatku i zakonczeniu 5:15. Jesli by wykroic z tej przerosnietej calosci ciekawe piosenki to powstalby moze niezly 1-plytowy album choc nie na poziomie dorownujacemu Who's Next. Pozwole sobie wymienic te dobre utwory:
    1. The Real Me (genialna partia basu ktory tak naprawde robi tu glowna robote!),
    2. Cut My Hair (fajny kontrast spokojnej zwrotki z zywszym refrenem oraz ciekawa zmiana na bardziej musicalowy styl od 2:30 minuty do konca),
    3. I'm One- fajna rockowa piosenka
    4. The Dirty Jobs (choc zgoda ze syntezator dodany na sile i niepotrzebnie),
    5. Is It In My Head? (mega! naprawde swietny! i ten mostek od 2:30 minuty!)
    6. 5:15 (nic dziwnego ze stal sie przebojem, chyba jedynym z calego albumu, swietne te deciaki, odpowiedni by go odtworzyc jadac np zatloczonym metrem w Wawie w godzinach szczytu ;))
    7. Sea And Sand ( poza tym ja tez kocham morze dlatego w koncu nad nim zamieszkalem )
    8. Drowned (znow robi sie musicalowo, nadmorsko i fajnie!)
    9. Love Reign Over Me
    Ewentualnie mozna dorzucic Doctor Jimmy.
    W sensie oceny tresci dlugi minus za nihilizm i samobojstwo glownego bohatera na koncu tej smutnej historii.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024