[Recenzja] The Who - "Live at Leeds" (1970)



Studyjne płyty The Who są bardzo nierówne. Jakże inaczej przedstawia się sytuacja z koncertowym "Live at Leeds". To zasługa zarówno świetnie dobranego materiału, jak i tego, że The Who na żywo był nieco innym zespołem. A w zasadzie kompletnie innym. Niesamowicie żywiołowe występy kwartetu szybko zapewniły mu nieformalny tytuł najlepszej grupy koncertowej. Pomogło w tym robienie rockowego show - błaznowanie Pete'a Townshenda i Keitha Moona, czy rozwalanie instrumentów lub inne ekscesy - ale nie da się ukryć, że i grana przez zespół muzyka sporo zyskiwała w warunkach koncertowych. Muzycy stawiali przede wszystkim na rockowy czad, grając ze zdecydowanie większą energią, wyraźnie ciężej, ale też mocniej osadzając się w bluesie. Na dobre wyszło bardziej surowe brzmienie, rezygnacja z tych wszystkich dodatków w rodzaju instrumentów klawiszowych, dęciaków, akustycznej gitary czy wszechobecnych chórków. Nie żeby te rzeczy były same w sobie złe, ale dlatego, że w przypadku tego konkretnego zespołu kompletnie się nie sprawdzały. Jak udowadnia ten album, muzycy zupełnie niepotrzebnie silili się w studiu na bogatsze brzmienie, nie mając za bardzo pojęcia o aranżacjach.

Biorąc pod uwagę zachwyty prasy i fanów koncertowym wcieleniem grupy, kwestią czasu było przygotowanie koncertówki. Początkowo miał wypełnić go materiał zarejestrowany podczas amerykańskiej trasy The Who z 1969 roku. Legenda głosi, że mający dokonać wyboru nagrań Townshend przeraził się ilością taśm do przesłuchania, więc po prostu wszystkie je spalił. Możliwe, że to tylko historyjka dla dziennikarzy, mająca utrwalić dziki wizerunek zespołu. Faktem pozostaje zmiana pierwotnych planów. Podjęto decyzję o zarejestrowaniu dwóch brytyjskich występów: 14 lutego 1970 roku na Uniwersytecie w Leeds oraz dzień później w ratuszu miasta Hull. W trakcie tego drugiego wystąpiły pewne problemy z basem Johna Entwistle'a, więc na płytę trafił materiał z pierwszego. Jednak z dwugodzinnego występu wybrano niespełna czterdziestominutowy fragment. Czas pokazał, że była to znakomita decyzja. Nie tylko kompletny zapis tego koncertu, po raz pierwszy opublikowany w 2001 roku, ale także wcześniejsza o sześć lat kompaktowa edycja zawierająca osiemdziesiąt minut nagrań, nie są pozbawione nieco mniej porywających momentów. Oryginał, wydany w okładce stylizowanej na ówczesne bootlegi, to natomiast zwarta esencja The Who na żywo.

O jakości "Live at Leeds", w jego pierwotnej formie, decyduje w znacznej mierze trafny dobór repertuaru. Aż połowę utworów stanowią interpretacje cudzych kompozycji: "Young Man Blues" Mose'a Allisona, "Summertime Blues" Eddiego Cochrana oraz "Shakin' All Over" Johnny'ego Kidda. Wszystkie zostały zagrane z niesamowitym czadem. Świetne jest brzmienie, z ostrą gitarą Townshenda, mocną perkusją Moona, a przede wszystkim potężnym basem Entwistle'a, który - w przeciwieństwie do studyjnych nagrań grupy - zdaje się być tu najważniejszym instrumentem. I bardzo dobrze, ponieważ basista był zdecydowanie najbardziej utalentowanym muzykiem zespołu, a tutaj w końcu mógł się wykazać. Całości dopełnia świetny wokal Rogera Daltreya, który na żywo nabrał fajnej, rockowej chrypy. Najbardziej porywająco wypada otwierający całość "Young Man Blues", który brzmi niemal jak nagranie Led Zeppelin. Na pierwszej stronie winylowego wydania oprócz tych trzech kawałków zmieścił się jeszcze autorski przebój "Substitute" z niealbumowego singla. Tu również jest ciężej i bardziej energetycznie, dzięki czemu ten beatlesowsko naiwny w oryginale kawałek nabrał zupełnie nowej jakości.

Kluczowym momentem płyty jest jednak piętnastominutowe wykonanie "My Generation", wypełniające znaczną część winylowej strony B. Utwór rozrósł się tak bardzo, niemal pięciokrotnie, nie dzięki długim improwizacjom - które z pewnością przekraczałyby możliwości Moona i Townshenda - a wpleceniu fragmentów innych kompozycji, jak "See Me, Feel Me" i "Underture" z "Tommy'ego", singlowego "The Seeker" czy jeszcze nie opublikowanego "Naked Eye". I o dziwo, wyszło to naprawdę przekonująco, bardzo spójnie, a całość znów zyskuje dzięki bardziej energetycznemu wykonaniu oraz cięższemu brzmieniu. Na zakończenie pojawia się jeszcze "Magic Bus", kolejny przebój z niealbumowego singla, tutaj wydłużony ponad dwukrotnie do ośmiu minut. Zaczyna się trochę niemrawo, ale wkrótce nabiera czadu i już nie odstaje od reszty płyty.

Nierzadkie wśród krytyków i powtarzających po nich słuchaczy opinie, jakoby "Live at Leeds" był najlepszą koncertówką w dziejach fonografii, wydają się mocno przesadzone. Pod względem muzycznym nie dzieje się tutaj nic prawdziwie wybitnego - to po prostu bardzo energetyczne granie na pograniczu hard i blues rocka, dość odległe od kreatywności, jaką podczas swoich koncertów błyszczało w tamtym czasie wielu innych rockowych twórców. Jednak pozostaje faktem, że obok wydanego w tym samym roku "Band of Gypsys" Jimiego Hendrixa oraz niewiele starszych "Happy Trails" Quicksilver Messenger Service i "Live/Dead" Grateful Dead, a poniekąd także częściowo koncertowych "Wheels of Fire" Cream i "Ummagumma" Pink Floyd, "Live at Leeds" był jednym z pierwszych dowodów na to, że rockowe koncertówki mogą być pełnowartościowymi wydawnictwami, pokazującymi swoich twórców od innej, ciekawszej strony. To jedno, ale trzeba też wziąć pod uwagę, że w kategorii takiego prostego, nieurozmaiconego - poza elementami bluesa, z którego się wywodzi - hard rocka, jest to album niemal bezkonkurencyjny. Niesamowite, że zespół, który tak chałturzył w studiu, potrafił być aż tak dobry na żywo.

Ocena: 8/10



The Who - "Live at Leeds" (1970)

1. Young Man Blues; 2. Substitute; 3. Summertime Blues; 4. Shakin' All Over; 5. My Generation; 6. Magic Bus

Skład: Roger Daltrey - wokal, harmonijka; Pete Townshend - gitara, dodatkowy wokal; John Entwistle - gitara basowa, dodatkowy wokal; Keith Moon - perkusja, dodatkowy wokal
Producent: Jon Astley, Kit Lambert, The Who


Komentarze

  1. Jedyne oblicze The Who, które lubię. Ich płyty studyjne strasznie mnie nudzą, uważam, że są przerysowane, przegadane, wypełnione nijaką papką upstrzoną z rzadka kiepskimi radiowymi przebojami. To najbardziej przereklamowany zespół w dziejach rocka jest. Oni i Ramonesi. Natomiast na żywo grali świetnie. W ogóle nie ma w tym dłużyzn, kombinowania, międlenia, jest za to dużo mocy i mnóstwo bluesa. Zwłaszcza tutaj - miejscami grają tu tak dobrze, jak Led Zeppelin w studio ;) Aż dziw bierze...

    OdpowiedzUsuń
  2. Niewątpliwie najlepsze oblicze zespołu jak do 1970r. Bardziej Hard rockowe bardziej blues'owe. Słuchając tej koncertówki a szczególnie otwieracza "Young Man Blues" mam wrażenie jakbym słyszał Led Zeppelin, wokalista nawet wydaje podobne do Planta okrzyki. Gdyby ten zespół tak grał na studyjnych płytach a nie eksperymentował i silił się na rock opere czy koncept album połączony odgłosami "radia" (chociaż na "The Who Sell Out" są fajne melodie) to było by świetnie.

    Co do przereklamowanych zespołów co powiesz na GNR. Myślę że to mocny faworyt bo jest niesamowicie przereklamowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tylko do, ale też po 1970 roku. Potem było już tylko coraz gorzej. W samym eksperymentowaniu nie ma nic złego, problem w tym, że muzycy The Who byli na to za ciency.

      Usuń
    2. "Nie tylko do, ale też po 1970 roku" Zapewne tak ale nie znam dokonań po 70 roku.

      "eksperymentowaniu nie ma nic złego" No nie ma, ale ten zespół się do tego nie nadawał jak słychać.

      Usuń
    3. "Who's Next" nie znasz? To jeden z najsłynniejszych albumów w dziejach rocka. Czy zasłużenie, to już inna kwestia, ale właśnie ze względu na ten status trzeba go znać i samemu sobie wyrobić opinię.

      Usuń
    4. Teraz już znam ale pobieżnie, tylko dwa kawałki zapadły w pamięć. Ale przewiduje że niedługo będzie poprawka.

      Usuń
    5. "Who's Next", tak jak inne studyjne albumy The Who, cierpi na bardzo nierówny poziom utworów, ale w porównaniu z pozostałymi płytami wypada całkiem korzystnie. Te bardziej udane fragmenty stanowią niemały %, a pozostałe nie są jakieś tragiczne

      Usuń
  3. Jak w przypadku "Who's next" spodziewałem się, że obniżysz ocenę (trudno zaprzeczyć, że ta płyta to głównie pierwszy i ostatni kawałek, reszta mniej lub bardziej od nich odstaje), tak tu jednak myślałem, że zostawisz 9, bo nie ma tu żadnej długawej solówki perkusyjnej ani innego słabego punktu, a dzięki energicznemu, porywającemu wykonaniu, nawet te fragmenty zagrane zgodnie z oryginalnymi wersjami wypadają od nich lepiej.
    Myślę, że skoro "Live at Leeds" obniżyłeś ocenę, to dni 9-tki dla "Made in Japan" też są już policzone (Purple i The Who mają w sumie dość podobny poziom, lata i ogólny "wykres" kariery).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie rozumiem, czemu miałaby być taka zależność. Deep Purple na "Made in Japan" dodał coś więcej niż tylko zwiększenie ciężaru i energii. Jak na hard rock jest to całkiem kreatywne granie. A The Who po prostu zabrzmiał ciężej i bardziej energetycznie, jak odjąć te elementy, to niewiele zostaje, nawet jak "improwizują" to są wciąż proste piosenki, tylko dłuższe, bo nie byli to za dobrzy instrumentaliści.

      Usuń
    2. Przesłuchałem wczoraj, i muszę powiedzieć, że Panowie dali radę, całkiem, całkiem. Na pewno lepszy album niż Who's Next. Ja bym chyba dał 7/10, bo jednak same kompozycje mnie nie porwały, ale wykonanie, energia, fajny wokal to niewątpliwie spore zalety tego albumu, a "Made in Japan" to moim zdaniem jednak półka wyżej.

      Usuń
  4. Czuje sie moc. Rozpoczyna przeznakomity Young Man Blues. A potem poziom podobny. Znakomite covery, zreszta Summertime Blues, takze w wersji studyjnej, wole bardziej od oryginalu. Uwielbiam medleye (o ile sa ciekawe i nie zawieraja nudnych wypelniaczy itp) totez wersja My Generation na tym albumie bardzo mnie porywa. Mocne, hard rockowe i bluesowe brzmienie, dobre wokale. Calosc dobrze zrealizowana, brzmi znakomicie nawet po latach.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024