[Recenzja] The Who - "My Generation" (1965)



Zespołu The Who nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. To właściwie archetypowy przykład rockowej grupy, która debiutowała w czasach, gdy tego typu muzyka dopiero raczkowała i wydawała się jedynie przejściową modą. I również pierwsze płyty The Who nie wskazywały na to, by miała być czymś więcej. Debiutancki album "My Generation", w Stanach wydany jako "The Who Sings My Generation", to typowy produkt tamtych czasów. Prosta, energetyczna muzyka o czysto rozrywkowym charakterze. Podobnie, jak na płytach innych ówczesnych grup, część repertuaru stanowią przeróbki cudzych kompozycji. Choć tutaj należą one do zdecydowanej mniejszości. Kwartet sięgnął po dwa utwory Jamesa Browna, "I Don't Mind" i "Please, Please, Please", a także "I'm a Man" Bo Diddleya. Amerykański wydawca zdecydował się wymienić ten ostatni na autorski "Instant Party (Circles)", podobnie jak większość materiału napisany przez gitarzystę Pete'a Townshenda.

Poszczególnym nagraniom raz bliżej surowego rhythm'n'bluesa, jaki w takim czasie proponowali The Rolling Stones (np. "Out in the Street", "A Legal Matter", wszystkie przeróbki), kiedy indziej próbują - raczej nieudolnie - zbliżyć się do popowej przebojowości The Beatles (np. "The Good's Gone", "La-La-La Lies", "Much Too Much", "It's Not True"). Podstawowym problemem większości autorskich kawałków są zupełnie nieciekawe, sztampowe, naiwne i niecharakterystyczne melodie. Wystarczy porównać je z przeróbkami, które prezentują się pod tym względem znacznie lepiej.

Chlubny wyjątek stanowią dwa najbardziej znane fragmenty tego albumu. "The Kids Are Alright", pomimo typowej dla wczesnego rocka naiwności ma faktycznie przyjemną, pełną uroku melodię. Trzeba jednak dodać, że muzycy całkowicie zrezygnowali tutaj z - w pozostałych nagraniach i tak ledwo zauważalnego - budowania własnej tożsamości, starając się jak najwierniej imitować stylistykę The Beatles. Kawałek spokojnie mógłby trafić na wydany rok wcześniej "Beatles for Sale". Warto jednak pamiętać, że debiutancki album The Who ukazał się w Wielkiej Brytanii tego samego dnia, gdy do sprzedaży trafił "Rubber Soul", na którym Beatlesi wykonali ogromny krok do przodu w kwestii podejścia do kompozycji, aranżacji czy produkcji. The Who tymczasem wciąż tkwił w poprzedniej epoce. Może jedynie tytułowy "My Generation", drugi najbardziej rozpoznawalny fragment longplaya, zdaje się zapowiadać przyszłość. Ekspresyjny wokal Rogera Daltreya, basowe solo Johna Entwistle'a oraz kontrolowane sprzężenia zwrotne Townshenda to elementy przygotowujące grunt pod pojawienie się takich grup, jak Cream czy The Jimi Hendrix Experience.

Ach tak, jest jeszcze instrumentalny jam "The Ox", o nadspodziewanie ciężkim, jak na tamte czasy, brzmieniu. Niestety, do tego typu grania potrzeba o wiele większych umiejętności i wyobraźni, niż prezentowali Townshend i perkusista Keith Moon. Nieporównywalnie lepszym muzykiem był Entwistle, zresztą należący do absolutnej czołówki stricte rockowych basistów. W niemal każdym z zawartych tu kawałków wyraźnie zaznacza swoją obecność, traktując bas nie tylko jako instrument rytmiczny, ale też melodyczny i solowy. a momentami jego gra brzmi naprawdę ciężko. To głównie dzięki niemu kawałki w rodzaju "My Generation", "A Legal Matter" czy "Instant Party (Circles)" mają do zaoferowania coś ponad banalne melodie. Dziwie się, że tak dobry muzyk, a poniekąd też Daltrey, godzili się grać z pozostałą dwójką. Zapewne zadecydowały o tym względy komercyjne. Wszak to błaznowanie Moona i Townshenda przyciągało publiczność na koncerty.

"My Generation" to w sumie bardzo przeciętny debiut. Być może dałoby się go uratować lepszym doborem materiału. Pete Townshend był takim sobie kompozytorem, ale czasem zdarzało mu się napisać coś bardziej charakterystycznego, czego dowodem tytułowy "My Generation", "The Kids Are Alright" oraz przeboje wydane wówczas wyłącznie na singlach, czyli "Can't Explain", "Anyway, Anyhow, Anywhere" i "Substitute". Zapewne pomogłoby też zamieszczenie większej ilości cudzych kompozycji, bo wszystkie przeróbki wypadają tutaj całkiem udanie. Niestety, pomimo nierównego poziomu, album okazał się sukcesem, więc zespół nie wyciągnął żadnych wniosków na przyszłość.

Ocena: 5/10



The Who - "My Generation" (1965)

1. Out in the Street; 2. I Don't Mind; 3. The Good's Gone; 4. La-La-La-Lies; 5. Much Too Much; 6. My Generation; 7. The Kids Are Alright; 8. Please, Please, Please; 9. It's Not True; 10. I'm a Man; 11. A Legal Matter; 12. The Ox

Skład: Roger Daltrey - wokal, harmonijka; Pete Townshend - gitara, wokal (11), dodatkowy wokal; John Entwistle - gitara basowa, dodatkowy wokal; Keith Moon - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Nicky Hopkins - pianino
Producent: Shel Talmy


Komentarze

  1. Super, że recenzujesz The Who, bo to naprawdę świetny zespół, a mało kto o nich pisze na tego typu blogach. Szkoda tylko, że są tak mało popularni w porównaniu do The Beatles, The Rolling Stones, albo The Doors.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedno z opus magnum zespołu, tym krążkiem naprawdę przekonali mnie, że warto dać im szansę, pomimo, że wtedy niezbyt mocno siedziałem w brytyjskim britpopie. Choć moim zdaniem, szczyt możliwości przypadł na "Who's Next". Świetnym uzupełnieniem tego krążka jest reedycja z 2002 roku, gdzie na dodatkowym krążku są ciekawe rearanże niektórych utworów i sporo dodatkowych singli.

    OdpowiedzUsuń
  3. Już od dłuższego czasu mnie fascynuje fenomen Keitha Moona. Nawet na tle innych perkusistów rockowych ze swojego pokolenia nie gra jakoś wyróżniająco się, na pewno nie na tyle, żeby uważać go za jednego z najlepszych. Czy jego fenomen wynikał wyłącznie z widowiskowości jego gry?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. J nie rozumiem fenomenu chyba najpopularniejszej, i najlepiej ocenianej ich płyty, czyli "Who's Next". Jakiś tydzień temu słuchałem pierwszy raz tego albumu, i strasznie się zawiodłem. Strasznie bez wyrazu to było, takie poprawne granie o niczym. Nie wiem do jakich płyt rockowych można "Who's Next" porównać, ale w porównaniu z Led Zeppelin I i II to straszne nudy.

      Usuń
    2. A John Bonham? Jak go oceniasz? Jeszcze bardziej legendarny perkusista, ale czy zasłużenie?

      Usuń
    3. To taki paradoks, że jeden z pierwszych zespołów nagrywających albumy koncepcyjne, nie był w stanie nagrać płyty, której faktycznie dobrze słuchałoby się w całości. Chyba, że na żywo, bo "Live at Leeds" jest bardzo ok. Ale w studiu? Zawsze wychodziły 2-3 przeboje plus mniej lub bardziej nijakie wypełniacze. Nawet ten najbardziej uznany "Who's Next" zawdzięcza sukces trzem hitom, bez których byłby to zupełnie niecharakterystyczny longplay. The Who to po prostu taki zespół, którego dyskografię można zastąpić jakąś składanką, robiąc wyjątek dla wspomnianej koncertówki.

      Bonham to jednak perkusista z wyższej półki, naprawdę dobry w skali rockowych bębniarzy, tylko solówki miał nudne. Słuchając Moona mam wrażenie, że on czasem walił te bębny zupełnie na oślep.

      Usuń
    4. Wysoko oceniłeś "Who's Next", teraz pewnie nie byłbyś taki hojny? ;)

      Usuń
    5. Podejrzewam, że wszystkie oceny tego zespołu pospadają. Jak pisałem oryginalne recenzje, byłem po prostu wielbicielem rockowego mainstreamu lat 60. i 70., więc sporo przedstawicieli takiego grania przeceniałem.

      Usuń
    6. @Harris - nie tylko Ciebie ale ja bym jeszcze więcej nazwisk dołożył do wspomnianego Moon'a. Moon był szalonym perkusistą, ale takim był też Baker, showman. Kiedyś Eric Clapton i Jack Bruce nt. porównan Moona i Bonhama do Bakera powiedzieli (tak wiem że to koledzy ale myślę że zwłaszcza Jack by nie kłamal na ten temat) że to byli bębniarze ok, ale nie mieli tego wyczucia co Ginger. Baker dodatkowo pisał i rozpisywał muzykę a Ci dwaj o ile pamiętam tego nie robili.
      Ale dużo jest przereklamowanych nazwisk. Pierwszy z brzegu, Ringo Starr. Też nie wiem jak on zajmuje te wysokie miejsca w rankingach. Takiemu Wattsowi to może buty czyścić (zresztą, mam wrażenie że chyba wszyscy Stonesi bili Beatlesów pod względem umiejętności muzycznych).
      A wracając, myślę że umiejętności gry na perkusji mogą wynikać z tego, że sekcja rytmiczna Cream (moim zdaniem najlepsza w muzyce rock/pop) działała coś tam z Jazzem. I raczej wiele nazwisk którzy obracali się w tych kręgach to naprawdę solidni fachowcy.
      A z The Who to myślę, że Entwistle zasłużył (bo nie uważam The Who za słaby zespół, dobry ale chyba nic więcej) na to aby trafić na muzyków o większych umiejętnościach.

      Usuń
    7. Ringo zajmuje takie wysokie miejsca z uwagi na swoją kreatywność w ułożeniu odpowiedniej ścieżki perkusyjnej do konkretnego utworu, unikatowy feeling i świetne poczucie rytmu, np. She Said She Said, Rain, A Day in the Life, Ticket To Ride. Jeśli pozbawimy te kawałki jego perkusji, widoczne staje się, jak wiele kolorytu dzięki niemu zyskały. Watts jest bardzo dobrym perkusistą, ale jak dla mnie właściwie zawsze gra ten sam podkład - przynajmniej wtedy, gdy występuje ze Stonesami. Sam Ringo nie był może takim showmanem jak bardziej wybuchowi Moon, Bonham - z pewnością brakowało mu do tego techniki - jednak właśnie jego mocnymi stronami, z tego, co sam słyszę i czytałem, są te rzeczy, które wymieniłem wcześniej. Swoją drogą w czasach sprzed The Beatles był chyba najbardziej rozchwytywanym perkusistą w Liverpoolu, po przesłuchaniu nagrań ze Star Club z 1962 nie trudno usłyszeć, czemu.

      Usuń
    8. Chwilowo mam fazę na The Who (być może przez te poprawki), więc 2 subiektywne spostrzeżenia:

      1) Co do Moona, dla mnie jeden z najlepszych perkusistów rockowych. W sumie lepsze takie nadpobudliwe, lecz wyróżniające się granie od monotonnego bębnienia niektórych perkusistów. Nadal nie mogę się nadziwić jak w takim "Bargain" czy "Won't Get Fooled Again" elegancko chodzi perkusja, Moon ubarwia kawałek jak tylko może i nigdy nie traci przy tym kontroli.

      2) https://www.youtube.com/watch?v=TgCID2o9iho - to jest absolutnie świetne.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Carme López - "Quintela" (2024)