[Recenzja] Iron Maiden - "The Book of Souls" (2015)



Szesnasty studyjny album Iron Maiden to prawdopodobnie najbardziej wyczekiwana premiera tego roku. Od wydania poprzedniego w dyskografii "The Final Frontier" minęło już pięć lat, co oznacza najdłuższą przerwę w historii zespołu. Zapowiedzi nowego wydawnictwa mogły budzić obawy. Szczególnie, gdy ogłoszono, że będzie to najdłuższy z dotychczasowych longplayów, o czasie trwania przekraczającym półtora godziny, choć na trackliście widnieje tylko jedenaście tytułów. Oznacza to kontynuację kierunku obranego na "Brave New World", gdy utwory zespołu zaczęły być coraz dłuższe, a niekoniecznie bogatsze w treść. Ten pseudo-progresywny styl już od dawna wydaje się mocno wyeksploatowany. O ile jeszcze "Brave New World" zawiera w większości udany materiał - choć już tam niekorzystnie wypadają proporcje między krótszymi i dłuższymi kawałkami - tak na kolejnych "Dance of Death", "A Matter of Life and Death" i "The Final Frontier" wyróżniające się kompozycją należą do zdecydowanej mniejszości. Obawy, że na "The Book of Souls" może być podobnie, podkręcał zapowiadający go singiel, wyjątkowo toporny i niecharakterystyczny "Speed of Light". Z drugiej strony, na single Iron Maiden zwykle trafiały te słabsze fragmenty płyt.

Pozytywne wrażenie sprawia na pewno okładka. W końcu postać Eddiego przybrała jakąś ciekawszą formę, bliższą wczesnych wcieleń niż tego, jak traktowano ją w ostatnich latach. Co prawda można przyczepić się do braku tła, jednak wynagradzają to grafiki umieszczone wewnątrz książeczki. Do myślenia daje też powrót do starszej wersji logo. Czyżby zespół planował w większym stopniu przybliżyć się do swoich klasycznych dokonań? I tak, i nie. Nawiązań, często aż zbyt oczywistych, faktycznie tu nie brakuje. Jednak forma albumu bliższa jest ostatnich wydawnictw. W wersji kompaktowej są to dwie płyty, odpowiednio o długości niemal 50 i nieznacznie ponad 42 minut. Każdy dysk mógłby zatem stanowić osobny album o takim czasie trwania, jaki miały wydawnictwa zespołu z lat 80. Tyle tylko, że struktura tych płyt jest całkiem inna, bo dłuższe nagrania dominują nad krótszymi. Nie wpływa to korzystnie na dynamikę albumu.

Zresztą te najkrótsze kawałki też nie są jakoś bardzo zwięzłe. Ich długość mieści się w przedziale 5-6 minut, bo przecież w każdym z nich musiały pojawić się solówki wszystkich trzech gitarzystów, a także trzeba było powtórzyć każdy motyw jak najwięcej razy. Najsłabiej z nich prezentuje się singlowy "Speed of Light". Nie dość, że sama kompozycja jest bardzo sztampowa, to jeszcze dobitnie odsłania dwie wady całego albumu: nienajlepsze brzmienie (to akurat standard odkąd za produkcję płyt zespołu odpowiada Kevin Shirley), ale też słaba forma wokalna Bruce'a Dickinsona, który śpiewa w jakby przytłumiony i wymuszony sposób. Myślę, że jako singiel dużo lepiej sprawdziłby się "Death or Glory", również nie wykraczający poza metalową sztampę, ale nieco bardziej charakterystyczny i zdecydowanie bliższy klasycznych dokonań. Gdyby nie brzmienie i wokal, można by wziąć go za odrzut z "Powerslave". Dość pozytywne wrażenie sprawiają też "When the River Runs Deep" i "Tears of a Clown", oba całkiem wyraziste melodycznie, pierwszy bliższy stylistyki "Seventh Son of a Seventh Son", a drugi tych nowszych dokonań w rodzaju "Out of the Shadows" i "Coming Home"

Kolejną grupę stanowią kawałki w przedziale 6-9 minut. Zdecydowanie najlepiej z nich prezentuje się otwierający całość "If Eternity Should Fail", skomponowany przez Dickinsona z myślą o potencjalnym albumie solowym. Początek faktycznie kojarzy się z jego dokonaniami z czasów, gdy próbował zerwać ze swoimi metalowymi korzeniami - partii wokalnej towarzyszy jedynie klawiszowe tło. Po niespełna dwóch minutach wchodzi cały zespół i robi się już bardziej maidenowo, jednak nagranie wyróżnia się jedną z lepszych linii wokalnych i bardziej udanych gitarowych unison na tym longplayu, a fajnym smaczkiem okazuje się perkusyjno-basowe przejście wprowadzające w popisy gitarzystów. Natomiast zupełnie niepotrzebna wydaje się akustyczna koda z udziwnioną deklamacją. "The Great Unknown" to już typowy wypełniacz, nieróżniący się od tych z kilku poprzednich albumów. "Shadow of the Valley", pomimo wyraźnych odniesień muzycznych i tekstowych do "Somewhere in Time", pod względem budowy i klimatu bliższy jest kawałków z "A Matter of Life and Death". I podobnie jak one, razi nieuzasadnionym przeciąganiem. Całkiem nieźle prezentuje się natomiast "The Man of Sorrow", który podobnie jak wcześniej "The Wicker Man" i "The Alchemist" nie ma nic, poza tytułem, wspólnego z tak zatytułowaną solową kompozycją Dickinsona. To Iron Maiden w quasi-balladowym wydaniu, z nawet całkiem zgrabnymi spokojniejszymi fragmentami, ale trochę zepsuty zbyt oczywistymi zaostrzeniami. 

Całości dopełniają trzy utwory o czasie trwania przekraczającym dziesięć minut. Zdecydowanie najlepiej z nich prezentuje się niespełna 11-minutowy, tytułowy "The Book of Souls". Pomiędzy akustycznym wstępem i zakończeniem pojawia się cięższa część z orientalizującymi riffami przywołującymi znów skojarzenia z albumem "Powerslave". Co ciekawe, właśnie w tym nagraniu pojawia się najbardziej chyba zapamiętywany refren. Zdecydowanie mniej przekonują mnie dwa pozostałe długasy. Ponad 13-minutowy "The Red and the Black" zdecydowanie zbyt mocno balansuje na granicy autoplagiatu. Zwrotki nie są wcale odległe od tytułowej kompozycji z "Seventh Son of a Seventh Son", natomiast chóralne zaśpiewy pełniące rolę refrenu przypominają te z "Heaven Can Wait", wprawiając w podobne zażenowanie. Zdecydowanie zbyt dużo tutaj powtarzania tych samych motywów, a podczas niekończących się popisów gitarzystów można zasnąć z nudów. Całkiem obiecująco zaczyna się najdłuższy w dotychczasowej dyskografii, 18-minutowy "Empire of the Clouds". To coś niewątpliwie nowego w twórczości zespołu. Z początku słychać jedynie zgrabną, nieco celtycką partię pianina, której towarzyszą delikatne dźwięki gitary i smyczków oraz śpiew Dickinsona. Z czasem dochodzą kolejne instrumenty i robi się bardziej patetycznie, a w pewnym momencie pojawiają się bardziej maidenowe patenty. Do pewnego miejsca kompozycja brzmi nawet sensownie, ale potem zaczyna się a to zbyt długie ciągniecie jednego fragmentu, a to znów wprowadzanie kolejnych motywów i solówek, które nie kleją się w spójną i logiczną całość/

"The Book of Souls" to album, który pokazuje, że muzycy Iron Maiden wciąż są w stanie wykrzesać z siebie fajne motywy i melodie, a nawet minimalnie odświeżyć swój styl, jednak nie do końca potrafią zrobić z tego wszystkiego dobry użytek. Do tego dochodzi problem z selekcją pomysłów, bo nie brakuje tutaj, a wręcz dominują tu bardzo przeciętne linie melodyczne oraz toporne riffy, które w dodatku czasem ocierają się o autoplagiat. Nie wspominając już nawet o solówkach, zawsze tak samo zachowawczych i wymuszonych. Jednak zdecydowanie najgorsza - gorsza nawet od brzmienia i wokalnej formy Dickinsona - jest tutaj budowa utworów. W przeszłości zespół potrafił przecież tworzyć zwarte kawałki. Właśnie tego tutaj najbardziej brakuje. Właściwie każde nagranie zawiera zbędne fragmenty, których wycięcie tylko by im pomogło.

Ocena: 5/10



Iron Maiden - "The Book of Souls" (2015)

CD1: 1. If Eternity Should Fail; 2. Speed of Light; 3. The Great Unknown; 4. The Red and the Black; 5. When the River Runs Deep; 6. The Book of Souls
CD2: 1. Death or Glory; 2. Shadows of the Valley; 3. Tears of a Clown; 4. The Man of Sorrows; 5. Empire of the Clouds

Skład: Bruce Dickinson - wokal, pianino (CD2: 5); Dave Murray - gitara; Adrian Smith - gitara; Janick Gers - gitara; Steve Harris - gitara basowa, instr. klawiszowe; Nicko McBrain - perkusja
Gościnnie: Michael Kenney - instr klawiszowe; Jeff Bova - orkiestracja
Producent: Kevin Shirley i Steve Harris


Komentarze

  1. Jest dobrze! Może za długo o jakieś 20 minut (ale nie te ostatnie, bo "Empire of the Clouds" jest piękne!) ale zespół jest w świetnej formie i w końcu nagrali więcej krótszych kawałków, czego brakowało na 2-3 ostatnich płytach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Grzechy poprzedniczek powielone. Niekończące się powtórzenia instrumentalne i wokalne. Autoplagiat na potęgę, co chwilę wyłapuje się całe frazy ze starych utworów. Kilka utworów nawet całkiem fajnych, ale reszta to zapchajdziury. Po skróceniu do 40-50 min. album byłby gdzieś na poziomie BNW, który nota bene zapoczątkował dłużyzny i zapętlenia. Brzmienie bardzo przyzwoite. Bruce ma chyba pod mikrofon wpiętych więcej efektów niż 3 gitarzyści razem wzięci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A moim zdaniem to najlepszy album Dziewicy od czasów "Seventh Son", chociaż brzmienie jest mało potężne. Numery szybko wpadają w ucho i mnie się w ogóle nie nużą a już kilkanaście razy przesłuchałem cały album.

      Usuń
  3. Po wielokrotnym przesłuchaniu stwierdzam, że na szczęście jest to płyta lepsza od dwóch poprzednich. Przyznam, że na początku też nie byłem do niej przekonany, ale wraz z kolejnym odsłuchem jest coraz lepiej. Mimo, że płyta jest długa, to aż tak się tego nie odczuwa ("TFF" o wiele bardziej mi się dłuży). Jest też o wiele więcej zapadających w pamięć melodii.

    Jednym z moich faworytów jest "The Red and the Black", mimo tych nieszczęsnych chórków. Część instrumentalna (mimo że troszkę przydługa) jest po prostu piękna. Tylko Maideni mogli coś takiego stworzyć. Najbardziej podoba mi się "The Man of Sorrows", z kapitalnym refrenem. Ode mnie 8/10.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie najlepiej od czasu BNW,w końcu przyzwoita produkcja,choć i tak przywiązanie grupy do P.Shirleya uważam za kuriozalne ( płaskie brzmienia,kartonowe bębny) czy nie ma przyzwoitych producentów którzy nadaliby muzyce grupy soczyste brzmienie i powera? Aha,oczywiście jak zawsze utwór wybrany na singla najsłabszy na płycie,kurde promocyjne mistrzostwo świata:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrych producentów nie brakuje. Andy Sneap, Juan Urteaga (ostatni Testament, ostatni album Heathen), Jens Bogren (ostatnie dwie płyty Kreator), Martin Buchwalter (ostatnie trzy opłyty Destruction, "One Foot In The Grave" Tankarda), Peter Tagtgren ("Ironbound" Overkilla), Paul Northfield (Suicidal Tendencies). To tylko kilka z przykładów, jakie mi się nasuwają.
      Shirley po prostu się nie nadaje do swojej roboty - albumy IM brzmią jak siedem nieszczęść. Perkusja rodem z AFJA, w gitarach brakuje mocy (3 GITARZYSTÓW, do cholery!), bas też czasem się gubi w miksie. Chyba gorzej płyty produkuje tylko Michael Mainx ("A Girl Called Cerveza" i "R.I.B." Tankard).

      Rubin z udźwiękowieniem przesadza, ale polecam posłuchać "Beast of Bourbon" Tankarda - przy tym DM czy WPB to ugrzeczniony kołysanki.

      Usuń
  5. Bardzo dobry album. Z każdym przesłuchaniem odkrywam tu nowe gitarowe "smaczki" i album podoba mi się coraz bardziej. Czekam na koncert 30 marca w N.Y.
    Na żywo te utwory mogą zabrzmieć jeszcze lepiej, szczególnie trzy pierwsze z CD2. Uwielbiam Tears of the Clown i Death or Glory, lecz cała płyta jest świetna i wcale nie za długa!

    OdpowiedzUsuń
  6. Słucham ich muzyki już ponad 15 lat i mam problem z tą płytą... "Speed of light" wydał mi się strasznie banalny i 'piosenkowaty'. Całemu albumowi moim zdaniem brakuje tego 'pazura' - choć jestem świadom tego, że tego typu muzyka to nie tylko łomot, ale przedstawiać może ona szeroką 'paletę kolorów' i być wrażliwa na swój sposób. Miałem już problem ze wcześniejszą płytą, która moim zdaniem po odrzuceniu dwóch pierwszych utworów byłaby bardzo dobrym albumem (pomimo 'samo-plagiatów', które się tam pojawiły). Od dnia premiery tej płyty przesłuchałem ją kilkukrotnie (może zaledwie czterokrotnie), po prawie trzech miesiącach całkowicie o niej zapomniałem - być może po tym czasie uda mi się ten materiał przetrawić i choć trochę zrozumieć te wszystkie pozytywne recenzje wokół. A może ten cały 'szum' to tylko przedwczesny zachwyt (w tym miejscu pragnę przypomnieć o pewnej płycie zespołu Metallica, z początku XXI wieku, który po pierwszym przesłuchaniu przez dziennikarzy był przez nich tak wysoko oceniany, a który okazał się prawdopodobnie ich najgorszym albumem). Póki co dla mnie ten materiał jest zbyt rozwlekły i mdły. Wydaje się, że nadeszła pora na zmianę producenta.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ponieważ nie jest to skrajnie negatywna recenzja - będziesz słuchał ich nowego albumu (premiera w środę)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skąd taki news? Na oficjalnej stronie podają, że premiera 3 września. Słuchać będę, ale sądząc po długości utworów - zespół nic się nie uczy na swoich błędach. Singiel nie najgorszy, ale po całym albumie nie spodziewam się wiele dobrego.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024