[Recenzja] Jethro Tull - "The Broadsword and the Beast" (1982)



Przez kilkanaście lat, w okresie 1968-80, grupie Jethro Tull udawało się wydawać każdego roku nowy album. W 1981 roku nie pojawiło się jednak żadne nowe wydawnictwo sygnowane tą nazwą. Zespół przechodził zresztą w tamtym czasie kolejny kryzys. Po zakończeniu trasy promującej "A" ze składu odeszli Eddie Jobson i Mark Craney. Ian Anderson próbował ściągnąć z powrotem któregoś z byłych klawiszowców, Johna Evana lub Dave'a Palmera, jednak obaj omówili. Ostatecznie lider wziął na siebie tę rolę, a towarzyszyć mieli mu wyłącznie Martin Barre, Dave Pegg oraz nowy bębniarz Gerry Conway, były muzyk Steeleye Span i Cata Stevensa. Kwartet nagrał wystarczająco utworów, by skompilować nowy album, jednak Anderson nie był zadowolony z efektów. Przede wszystkim zaś ze swoich partii klawiszowych. Materiał opublikowano dopiero po latach, częściowo w boksie "20 Years of Jethro Tull" (1988), a resztę nagrań na kompilacji "Nightcap: The Unreleased Masters 1973-1991" (1993). Kolejne podejście do stworzenia nowego albumu odbyło się już w pięcioosobowym składzie, z klawiszowcem Peter-Johnem Vettesem. Anderson przygotował zupełnie nowe kompozycje, nie wracając do utworów z poprzedniej sesji. Tym razem rezultat okazał się zadowalający. Przynajmniej dla zespołu.

W przeciwieństwie do "A", "The Broadsword and the Beast" od razu powstawał jako album Jethro Tull. Zapewne właśnie dlatego o wiele więcej tutaj nawiązań do przeszłości, w postaci folkowych melodii oraz częściej pojawiających się partii gitary akustycznej i fletu. To jednak tylko część prawdy o tym albumie, który konsekwentnie kontynuuje bardziej elektroniczny kierunek swojego bezpośredniego poprzednika. W zdecydowanej większości utworów istotną rolę pełnią brzmienia elektroniczne, o bardzo ejtisowym charakterze. Łączenie folku z synthpopową elektroniką oraz pojawiającą się tu i ówdzie hardrockową gitarą, to raczej karkołomne zadanie. Nie przekonuje mnie takie połączenie, a przede wszystkim nie podoba mi się toporny sposób, w jaki zrobili to muzycy Jethro Tull. Metody komponowania i aranżowania Andersona nie zmieniły się w ogóle, po prostu więcej tutaj syntezatorów, które można było wykorzystać w bardziej kreatywny sposób. Co jednak najgorsze, same kompozycje są bardzo przeciętne. Trudno tu o chociaż jeden w całości dobry kawałek, choć takie zdarzają się nawet na najgorszych z wcześniejszych płyt, włącznie z "War Child".

Nie pamiętam, żeby któryś z wcześniejszych albumów zespołów miał tak słabe otwarcie, jakim jest "Beastie" - kawałek kompletnie nijaki melodycznie, łączący typową dla tamtych czasów elektronikę z zupełnie niecharakterystycznymi partiami gitary oraz praktycznie nie zwracającą uwagi sekcją rytmiczną. W dodatku głos Andersona sprawia wrażenie, jakby muzyk był strasznie zmęczony i za bardzo mu się nie chciało. Odrobinę, ale naprawdę tylko odrobinę, lepiej prezentują się "Clasp" i "Falling on Hard Times", głownie za sprawą tych typowo tullowych partii fletu (słychać też mandolinę) i nieco folkowej melodyki, jednak zestawienie tych elementów z elektroniką wypada dość kuriozalnie, a lider dalej wydaje się całkiem wyczerpany. Tak zresztą jest już do końca płyty i w ukryciu tego nie pomogło wykorzystanie w kilku miejscach vocodera. Warstwa muzyczna okazuje się bardziej różnorodna, ale niewiele to pomaga przy tak przeciętnych kompozycjach i nietrafionych aranżacjach.

Naprawdę źle wypada "Flying Colours", rozpoczęty pełnym patosu wstępem z akompaniamentem pianina, a następnie przeradzający się w jakąś dziwaczną hybrydę hard rocka i disco, strasząc przy tym okropną, banalną melodią. Pewną nadzieję daje folkowy początek "Slow Marching Band", który jednak szybko zmienią się w nieznośnie smętną balladę. Absolutnie bezbarwny "Broadsword" przynajmniej nie obniża już bardziej poziomu, choć też go nie podnosi. Na tle całości pozytywnie wyróżnia się "Pussy Willow", łączący klasyczny styl Jethro Tull z graniem w stylu Dire Straits. Gdzie indziej byłby to wypełniacz, ale przy tak fatalnym otoczeniu wypada całkiem nieźle. Tyle tylko, że to dobre wrażenie już po chwili rujnuje "Watching Me, Watching You", w którym wyjątkowo tandetnie wykorzystano syntezatory, a o ich zestawieniu z resztą elementów nie ma nawet co wspominać. Po czymś tak beznadziejnym można już przymknąć oko na fatalnie wpasowaną elektronikę w kolejnej smętnej balladzie, "Seal Driver". To już i tak nie ma znaczenia, bo ten album i tak nie oferuje niczego, do czego warto byłoby wracać. Nawet stricte folkowy finał, "Cheerio", wypada zupełnie przeciętnie. Zresztą to tylko kilkudziesięciosekundowa miniaturka.

Najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że odrzucony materiał - nad którym zespół pracował jeszcze jako kwartet - nie jest może pozbawiony wad, ale zawiera kompozycje bardziej wyraziste od tych z tego albumu. Posłuchajcie tylko "Jack Frost and the Hooded Crow", "Jack-a-Lynn", "Mayhem, Maybe" czy "Commons Brawl" - utworów stylistycznie bliskich klasycznego Jethro Tull, całkiem zgrabnych melodycznie, a do tego dużo lepiej zaśpiewanych przez Andersona (co najwyżej można przyczepić się do niektórych rozwiązań aranżacyjnych). W porównaniu z nimi, "The Broadsword and the Beast" brzmi jak sklecony na szybko album, który po prostu miał wpisywać się w aktualne trendy. I w sumie się to muzykom opłaciło, bo niewielkim kosztem - bez starania się o jakość kompozycji, aranżacji czy wykonania - odnieśli nienajgorszy sukces komercyjny (19. miejsce w USA, 27. w UK, a do dziś longplay pokrył się w tym drugim kraju srebrem). Jednak "Pałasz i Bestia", bo tak tłumaczy się ten tytuł, to obecnie jedynie relikt dawno minionej epoki, który nie zniósł próby czasu - zresztą już w chwili wydania nie oferował kompletnie niczego, poza modnymi brzmieniami. 

Ocena: 3/10



Jethro Tull - "The Broadsword and the Beast" (1982)

1. Beastie; 2. Clasp; 3. Fallen on Hard Times; 4. Flying Colours; 5. Slow Marching Band; 6. Broadsword; 7. Pussy Willow; 8. Watching Me, Watching You; 9. Seal Driver; 10. Cheerio

Skład: Ian Anderson - wokal, flet, gitara, syntezator; Peter-John Vettese - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal; Martin Barre - gitara; Dave Pegg - gitara basowa, mandolina, dodatkowy wokal; Gerry Conway - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Paul Samwell-Smith


Komentarze

  1. Jest to naprawdę bardzo udana płyta. Owszem brzmi bardzo "ejtisowo" i czasami razi zbytni patos w niektórych utworach ale ogólnie słucha się tego dobrze. Ciekawie wypadają wstawki folkowe nawiązujące do dawnego Jethro Tull. Trochę jednak jest ich mało, chciało by się więcej. Urzekają ładne melodie i piękne ballady. Niestety brakuje na tym albumie utworu wybijającego się na tle innych. Może jest nim Seal Driver? Tylko niepotrzebnie kończy się wyciszeniem, kiedy w tle zaczyna w końcu fajnie grać flet. Zresztą wyciszenia to prawdziwa zmora tej płyty.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)