[Recenzja] Steven Wilson - "Hand. Cannot. Erase." (2015)



Znany z niezliczonych muzycznych projektów Steven Wilson obecnie skupia się przede wszystkim na swojej solowej karierze. "Hand. Cannot. Erase." to już jego czwarty album wydany pod własnym nazwiskiem. Nie jest tajemnicą, że Wilson lubi mieć nad wszystkim pełną kontrolę, co nie jest do końca możliwe w działających bardziej demokratycznie zespołach. Jednak ten album spokojnie mógłby zostać wydany pod szyldem Porcupine Tree. Bo choć nagrany został z pomocą tych samych muzyków, co "The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)", jest wyraźnym odcięciem się od jego retro-progresywnej stylistyki. Zamiast tego, otrzymujemy tu mieszankę współczesnego mainstreamu rockowego i neo-proga, z kilkoma cięższymi momentami.

Album wypełniają zatem z jednej strony miałkie, poprockowe piosenki, przywołujących czasy "Stupid Dream" ("Hand Cannot Erase", "Transience", "Happy Returns"), a z drugiej - bardziej rozbudowane kompozycje, sprawiające wrażenie posklejanych z przypadkowo dobranych fragmentów różnych utworów ("3 Years Older", w którym niezłe fragmenty instrumentalne, oparte na wyrazistym basie przypominającym Rush, przeplatają się z banalnymi fragmentami piosenkowymi) lub będące prostymi piosenkami rozciągniętymi do absurdalnych rozmiarów ("Routine", wyróżniająca się ckliwym duetem Wilsona i izraelskiej wokalistki Ninet Tayeb, czy momentami kojarzący się z Opeth "Ancestral"). Nieco ciekawiej robi się w mocno elektronicznej, mechanicznej warstwie instrumentalnej "Perfect Life". Ale już warstwa wokalna tego kawałka to prawdziwa porażka - najpierw dziwna deklamacja niejakiej Katherine Begley, a potem nieznośnie smętny śpiew Wilsona. Całkiem przyjemnie wypadają natomiast połączone "Home Invasion" i "Regret #9". Ten pierwszy to zadziorny kawałek bardzo w stylu albumu "Deadwing" (niestety, nie obyło się bez smętnych zwolnień), ale dodatkowo wzbogacony świetnie brzmiącymi elektrycznymi organami. Ten drugi to natomiast floydowy w nastroju instrumental, z solówkami na syntezatorze i gitarze.

W przedpremierowych zapowiedziach Wilson podkreślał, że "Hand. Cannot. Erase." będzie łączył elementy wszystkich jego wcześniejszych dokonań. To nie do końca prawda. Słychać głównie podobieństwa do Porcupine Tree i to praktycznie tylko z dwóch wspomnianych wyżej albumów. Czasem w grze instrumentalistów słuchać inspiracje klasycznym rockiem, ale w porównaniu z dwoma poprzednimi albumami Wilsona, takie momenty występują w bardzo śladowych ilościach. A szkoda, bo ten odtwórczy i przynudzający, ale mierzący się z bardziej ambitną muzyką Wilson z "Grace for Drowning" i "The Raven That Refused to Sing" odpowiada mi bardziej, niż Wilson także odtwórczy i przynudzający, ale grający miałkie piosenki, do których dodaje pretensjonalną otoczkę ("Hand. Cannot. Erase." to album koncepcyjny) i sprzedaje je jako wybitne dzieła.

Ocena: 4/10



Steven Wilson - "Hand. Cannot. Erase." (2015)

1. First Regret; 2. 3 Years Older; 3. Hand Cannot Erase; 4. Perfect Life; 5. Routine; 6. Home Invasion; 7. Regret #9; 8. Transience; 9. Ancestral; 10. Happy Returns; 11. Ascendant Here On…

Skład: Steven Wilson - wokal, gitara, bass i instr. klawiszowe; Adam Holzman - instr. klawiszowe (1-7,9-11); Guthrie Govan - gitara (1,2,5-7,9,10); Nick Beggs - bass (3,4,6,9,10), dodatkowy wokal (2,5,6,9,10); Marco Minnemann - perkusja i instr. perkusyjne (2-7,9)
Gościnnie: Dave Gregory - gitara (2,3,10); Ninet Tayeb - wokal (5,9), dodatkowy wokal (3); Katherine Begley - wokal (4); The Cardinal Vaughan Memorial School Choir - chór (5,10,11); Theo Travis - flet i saksofon (9); The London Session Orchestra - instr. smyczkowe (9,10); Chad Wackerman - perkusja (10)
Producent: Steven Wilson


Komentarze

  1. Nudy jak zwykle.

    Te retro utwory, jak 3 Years Older są miłe w tym sensie, że mają przyjemne aranżacje, ale mają totalnie nijakie melodie. W ogóle na całej płycie nie ma ani jednej melodii, nawet nie jakiejś super dobrej, ale choćby zapamiętywanej. Naprawdę, gdyby przerobić piosenczyny jakiejś Patrycji Markowskiej na art rock wyszłoby coś w tym stylu i na tym poziomie. Zwłaszcza ten kawałek pod radio jest po prostu mega nijaki. Brak melodii to w ogóle jest problem nie tylko Wilsona, ale i całego rocka progresywnego od paru dekad, więc H.C.E. nie jest pod tym względem jakoś wyjątkowo słaby, no ale fakt jest faktem - jak się nie gra awangardy, jazzu ani ciężkich odmian metalu to jednak trzeba pisać dobre melodie. Te tutaj brzmią jak zestaw randomowych zaśpiewów, które sobie Stefan wymyślał w dniu nagrania pod prysznicem.

    Poza tym nawet to, co jest niby dobre - czyli warstwa instrumentalna też nie porywa. To jest poziom różnych podrzędnych zespołów progowych krążących koło mainstreamu w latach 70'. Mnóstwo ich było, ot choćby: Nectar, Eloy, Triumvirat, Clearlight, czy Earth & Fire. Grały sobie, wcale nie jakoś źle, miały swoją publikę, nawet do dzisiaj ludzie tego słuchają. Ale nikt nie robił i nie robi z nich "gigantów rocka progresywnego". A Wilson za takiego od wielu lat uchodzi, czego nie jestem w stanie pojąć, bo facet nie nagrał w życiu ani jednej naprawdę bardzo dobrej płyty. Nagrał za to sporo przeciętnych, takich jak ta właśnie.

    5/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To, że krytykuję WIlsona jako Wilsona to jest raz, ale to, że jego nowy album uważam za przeciętny to też jest fakt.

      To wszystko zależy od punktu odniesienia - jeżeli przyjmiemy za taki współczesną muzykę rozrywkową, to H.C.E. możemy dać i 11/10, ale nie zmienia to faktu, że od połowy lat 60' powstały tysiące co najmniej bardzo dobrych płyt z muzyką popularną. A w związku z tym nie ma powodu słuchać faceta, który nawet coś tam umie z tej istniejącej już, dobrej muzyki poskładać. Rozumiem, że rak na bezrybiu też ryba, tylko, że to bezrybie jest iluzją, wystarczy zagrzebać się w starszej muzyce...

      Usuń
  2. Cytat (Anonimowy 1 marca 2015 08:13)
    “..To wszystko zależy od punktu odniesienia - jeżeli przyjmiemy za taki współczesną muzykę rozrywkową, to H.C.E. możemy dać i 11/10, ale nie zmienia to faktu, że od połowy lat 60' powstały tysiące co najmniej bardzo dobrych płyt z muzyką popularną. A w związku z tym nie ma powodu słuchać faceta, który nawet coś tam umie z tej istniejącej już, dobrej muzyki poskładać. Rozumiem, że rak na bezrybiu też ryba, tylko, że to bezrybie jest iluzją, wystarczy zagrzebać się w starszej muzyce…”(koniec cytatu)

    Wprawdzie nowej płyty Wilsona jeszcze nie słuchałem (będę ją miał za kilka dni), ale biorąc sprawę ogólnie to ABSOLUTNIE nie zgadzam się z tą opinią. Rock progresywny nie jest mi obcy ponieważ wychowałem się i dorastałem między innymi na muzyce Yes, Genesis, King Crimson, Pink Floyd, ELP, Marillion i takiej muzy regularnie słucham i ją uwielbiam.

    Porcupine Tree i Wilsona słucham od niedawna. Kiedy pierszy raz usłyszałem taki na przykład “Anesthetize” z albumu PT “Fear of Blank Planet” to “szczęka mi opadła” i przez pierwsze kilka dni słuchałem tego fenomenalnego kawałka codziennie po kilka godzin na okrągło.
    W muzyce Wilsona i PT wprawdzie można znaleźć wpływ tych wspaniałych grup prog-rockowych, na przykład genialna perkusja Gavina w w/w utworze przypomina miejscami styl Billa Bruforda z albumu YES “Fragile”, solówki gitarowe brzmią często “Floydowsko”, lecz samą muzykę PT i Stevena Wilsona jest bardzo trudno jednoznacznie zdefiniować.
    Hipnotyczne rytmy przeplatane gitarowymi “glissandami” i “przestrzennymi” klawiszami, wszystko to awangardowo zmieszane z prog-rockowymi pasażami wyżej wymienionych grup tworzą jedyny unikalny muzyczny styl który jest moim zdaniem unikalny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rock progresywny to nie tylko Yes, Genesis i King Crimson. To kilkanaście różnych gatunków, dziesiątki wielkich kapel i setki bardzo dobrych. Jest i Gentle Ginat i Soft Machine i Van der Graaf Generator i Gong i Can i Magma, Agitation Free, Guru Guru, Univers zero, Egg, Henry Cow - taką litanię można pisać bez końca. To są tysiące płyt - dosłownie! Nie kilkadziesiąt, nie kilkaset, a kilka tysięcy - i każda z nich jest ciekawsza, bardziej oryginalna i po prostu lepsza niż cokolwiek co powstaje obecnie. A to tylko sam rock progresywny, a gdzie jazz, gdzie muzyka poważna, gdzie blues, funk i tak dalej.

      Też słucham muzyki nie od dzisiaj, tylko tych płyt, przy których, jak mówisz "szczęka mi opadła" jest prawie półtora tysiąca i ciągle odkrywam kolejne, ale nie ma wśród nich nowych progów, Wilsona również.

      Usuń
    2. Haha.. najśmieszniejsze jest to że samemu Wilsonowi kompletnie nie zależy na popularności swojej muzyki. Jest on jawnym wrogiem wszelkich portali społecznościowych i wszelkich mediów, zresztą uwidacznia to w swoich tekstach.
      Od 1988 roku mieszkam na stałe w USA i moim zdaniem sukcesem jest już sam fakt że takie grupy jak Porcupine Tree, Opeth, Tool, Riverside i inne prog-metalowe ciągle istnieją gdyż taka muzyka jest tutaj kompletnie pomijana w amerykańskich stacjach radiowych nie mówiąc o telewizji. Gdyby na przykład w Nowym Jorku przeprowadzono na ulicy sondę zadając 100 osobom pytanie co to jest Porcupine Tree to prawidłowo odpowiedziało by może kilka osób. Lecz niestety nawet na pytanie o Pink Floyd czy Genesis większość młodzieży nie potrafiłoby poprawnie odpowiedzieć.
      Satelitarne radio Sirius na którym jest ponad 100 kanałów muzyki nie ma nawet jednego kanału poświęconego stricte muzyce prog-rockowej!!
      Tak więc te nowe grupy prog-rockowe czy też nawet prog-metalowe są obecnie swojego rodzaju apostołami tej muzyki i żeby w przyszłości ktoś kiedyś chciał słuchać tych klasycznych prog-rockowych grup z lat 70tych (tak jak piszesz w swoim poście) to trzeba je moim zdaniem popularyzować. :)

      Usuń
    3. Tylko, że Wilson nie popularyzuje starych kapel. Słucha ich, owszem, słyszalnie się nimi inspiruje i na pewno gdyby jego słuchacz chciał mógłby natknąć się na wszystko co potrzeba. Ale nie chce, w tym właśnie sęk.

      Niestety, za sprawą Wilsonowej muzyki ludzie nie sięgają po Out of Focus, ani Eskaton, tylko po inne, nowe zespoły "progresywne", grające niby tak jak Stefan, tylko, że gorzej. Jakiś czas temu pojawiła się przedziwna grupa "fanów proga", którzy w ogóle nie słuchają proga, nie znają absolutnie podstawowych kapel, wszystko jest dla nich "za trudne", interesują ich tylko jakieś zespoły z de, udające Porcupine Tree, Opeth, Dream Theater i Marillion, uchodzący w tym gronie za ultra klasyka. Mnóstwo razy rozmawiałem z "progowcami", dla których nawet Genesis było nie do przejścia - taka to dla nich dziwna, ciężka muzyka.

      Nie twierdzę, że jest to wina Stefana, chodzi mi tylko o to, że to nieprawda, że jego muzyka popularyzuje muzykę starych kapel. Niestety, zachęca jedynie do słuchania nowych zespołów, które nie mają do zaprezentowania absolutnie nic,

      Usuń
  3. Home Invation / Regret... Floydowe ale wymiata.... Płyta jest dostępna na Google Play... Jak na razie dla mnie min 8 / 10.

    OdpowiedzUsuń
  4. Haha. Przesłuchałem na razie w całości dwa razy, no i teraz moja “krótka” recenzja. :)

    Wilson w jednym z wywiadów powiedział że jedną z koncepcji tekstowej i poniekąd muzycznej tej płyty jest ukazanie życia przeciętnego człowieka w średnim wieku od momentu wczesnego dzieciństwa aż do… (??)- o tym napiszę później. Dlatego nastrój poszczególnych utworów jak i emocje są na tym albumie bardzo zróżnicowane, dokładnie tak jak w życiu.

    W pierwszych 30 sekundach otwierającej płytę dwuczęściowej kompozycji “First Regret / 3 Years Older” słychać “tape effect” z odgłosami bawiących się na podwórku dzieci. Ale zaraz! Coś tu nie pasuje! W tle dziecięcych głosów słychać padający ulewny deszcz.
    Można więc wywnioskować że te dziecięce odgłosy to wspomnienie beztroskiego dzieciństwa bohatera albumu, stojącego w deszczowy dzień na przystanku autobusowym, prawdopodobnie gdzieś w północnym Londynie (cyt. z tekstu ”You stand there with the other fuckers in the rain..”).

    Po krótkim nostalgicznym wstępie obrazującym wczesne dzieciństwo (“First Regret”), pod koniec 2 minuty muzyka nagle się ożywia. Świetne riffowanie w stylu grupy Rush zwalnia nagle w sekwencję wokalną, którą rozpoczyna się druga część utworu.
    “3 Years Older” to opowieść starszego o trzy lata bohatera o początkach swoich czasów szkolnych. Piękny tekst kończy się zmianą rytmu i już do końca tej kompozycji słyszymy prog-rockowe riffowanie, przeplatane improwizacjami klawiszowymi i gitarowymi w klimacie grup Rush i U.K (brak tylko skrzypiec Jobsona), ze wspaniałą partią basową Nicka Beggs’a, który ongiś za czasów mojej młodości był basistą stricte popowej grupy ..Kajagoogoo :)
    Jak dla mnie świetny początek albumu.

    Następny utwór a raczej piosenka “Hand Cannot Erase”, swoją strukturą muzyczną przypomina “Beautiful Day” grupy U2. Jest radosną odskocznią od klimatów z pierwszej kompozycji. Lecz tak jak w prawdziwym życiu - nostalgia i melancholia potrafi nagle zamienić się w radość i pierwszą przeżytą ..miłość. Fajny kawałek.

    Wielkie wrażenie wywarł na mnie kolejny utwór “Perfect Life”. W zaowalowany sposób ukazana jest tutaj samotność człowieka w sercu wielkiego miasta.
    Ażeby w pełni zrozumieć jego piękno (oraz powód dlaczego tekst Wilsona śpiewa kobieta) trzeba wiedzieć że muzyk całą płytę “Hand.Cannot.Erase” poświęcił pamięci niespełna 40-letniej Joyce Carol Vincent. Żeńska bohaterka większości tekstów tego albumu jest wzorowana na tej właśnie postaci.
    Pod koniec grudnia 2003 roku Joyce Carol zmarła w samotności w socjalnym mieszkaniu w północnej części Londynu. Jej ciało w stanie niemal zupełnego rozkładu znaleziono dopiero 3 lata później. Telewizor w jej pokoju był cały czas włączony ponieważ wszelkie opłaty za prąd i czynsz były automatycznie potrącane z jej konta bankowego. Sąsiedzi byli przekonani że nieprzyjemny zapach pochodzi z sąsiedniego śmietnika.
    “Perfect Life” moim zdaniem celowo urywa się dość niespodziewanie, tak jak nagle bez powodu urwało się “perfekcyjne” samotne życie Joyce Carol.

    “Routine” to typowy prog-rockowy nostalgiczny utwór (a la wczesny Genesis) z piękną partią klawiszy i z poruszającym tekstem o monotonii życia i wykonywanych codziennie tych samych czynnościach, pomagających nam “zabić” upływający czas. Po szóstej minucie następuje krótkie ożywienie z partią gitary a na koniec spokojne zakończenie. Mnie się podoba ;)

    C.D.N w następnym poście z powodu ograniczenia ilości znaków w jednym poście ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. (dokończenie recenzji)
    Dwuczęściowa kompozycja “Home Invasion / Regret 9” rozpoczyna energiczny progrockowy połamany rytm gdzie główną rolę odgrywa perkusja. Wprawdzie nic nie można zarzucić bębniącemu na tym albumie Marco Minnemann’owi, lecz osobiście brakuje mi tu bardzo Gavina Harrisona z Porcupine Tree, który moim zdaniem (i nie tylko moim) jest obecnie najlepszym prog-rockowym perkusistą na świecie. Z pewnością Gavin udowodni to na najnowszym albumie studyjnym King Crimson którego nie mogę się doczekać.
    Po trzech minutach ostrego “progowania” następuje zwolnienie tempa i partia wokalna Wilsona. Tekst opowiada o dobrowolnym izolowaniu się człowieka od świata zewnętrznego do którego stracił on zaufanie. Czas upływa nam na zastąpieniu realnego świata wszechobecną siecią internetową w której można znaleźć i ściągnąć praktycznie wszystko - seks, wymarzony dom, żonę, Boga, ocean, niebo, wojnę, miłość i nienawiść.
    Po zakończeniu części wokalnej, “Home Invasion” przechodzi w “Regret 9” z przepiękną instumentalną partią klawiszowo-gitarową (a la Wright-Gilmour) zakończoną zwolnieniem i ponownym “tape effect” z odgłosami bawiących się dzieci. Ponownie słychać tu tęsknotę bohatera za beztroskim dzieciństwem z zabawami na podwórku przed trzepakiem, ;) bez telewizji, internetu i bez gier komputerowych. “To se ne vrati”.
    Wspaniała kompozycja!

    Trzyminutowy “Transience” to krótki utwór z “zaowalowanym” czyli trudnym do rozszyfrowania tekstem. Moim zdaniem jest on o szybkim przemijaniu życia i niespełnionych marzeniach z dzieciństwa.
    Fajny nastrojowy kawałek z potężnym riffem basowo-syntezatorowym, do złudzenia przypominającym ten z tytułowej kompozycji albumu Pink Floyd “Obscured by Clouds”, hmm.. notabene ma identyczną 3-minutową długość.
    Szkoda że tak krótko, lecz tak jak w tekście .. nasze życie też jest krótkie i niespełnione.

    W długim 13-minutowym “Ancestral” cierpiący na samotność bohater, żyjący w zamkniętym industrialnym społeczeństwie wielkiego miasta, rozlicza się ze swoją przeszłością. Nie może się on pogodzić z tym, że wszyskie dobre chwile które dawno temu przeżył, przeminęły bezpowrotnie.
    Ten bardzo dołujący tekst jest świetnie skoordynowany z mroczną, posępną i dołującą muzyką. Pod względem muzycznym dzieje się tu bardzo dużo. Częste zmiany tempa, potężne riffy i znakomita sekcja rytmiczna sprawiają że ta kompozycja jest rajem dla prog-rockowych i prog-metalowych fanów.

    Album zamyka dwuczęściowa kompozycja “Happy Returns / Ascendant Here On…”
    Ukazuje ona naszego bohatera w tym samym miejscu na którym znajdował się na początku albumu - czyli na przystanku autobusowym.
    Ulewny deszcz rozwija się w burzę z grzmotami. W takim scenariuszu bohater przeprowadza rozmowę telefoniczną z dawno niewidzianym bratem, który zadzwonił do niego żeby “sprawdzić czy żyje”. W rozmowie z bratem opowiada, że u niego jest wszystko w porządku, sama sielanka, pełno zajęć - na końcu dodając że to wszystko jest kłamstwem, że ma problemy finansowe jak związać koniec z końcem, lecz chciałby dać prezenty swoim bratankom, którzy są w wieku dziecięcym.
    “Więcej o swoich problemach opowiem ci jutro, bo dzisiaj nie najlepiej się czuję..” - kończy rozmowę.
    Przepiękna linia melodyczna tego utworu, poruszające monumentalne solo tuż po części wokalnej, krople cichnącego deszczu na tle odgłosów bawiących się dzieci kończą tą świetną płytę.
    Ta końcówka sprawia wrażenie że cała historia opisana na płycie może zakończyć się jednak optymistycznie, ale to już zależy wyłącznie od naszej wyobraźni.

    8/10 (lecz prawdopodobnie z tendencją wzrostową w miarę ilości przesłuchań).

    OdpowiedzUsuń
  6. Do Andrzeja Sadowskiego:

    Świetnie napisana mini recenzja, zgadzam się z opinią, a z każdym kolejnym odsłuchaniem mam jeszcze większą ochotę dać płycie 10/10.
    Pozdrawiam serdecznie. A.

    OdpowiedzUsuń
  7. Muszę powiedzieć że "H.C.E." coraz bardziej mi się podoba i na dzień dzisiejszy ja wystawiłbym jej mocne 9/10. Jest to typowy album koncepcyjny i moim zdaniem tego albumu nie należy oceniać na podstawie poszczególnych utworów, tylko jako całość. Uaktualnioną wersję mojej "mini-recenzji" w języku angielskim można znaleźć pod tym adresem: http://www.progarchives.com/review.asp?id=1379461#social-comments

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024