[Recenzja] Mountain - "Live: The Road Ever Goes On" (1972)



Intensywne koncertowanie z przerwami na nagrywanie kolejnych albumów zmęczyło muzyków, którzy postanowili poświęcić się innym zajęciom. Felix Pappalardi wrócił do pracy producenta, Leslie West i Corky Laing nawiązali współpracę z Jackiem Bruce'em - przyjmując niezbyt oryginalny szyld West, Bruce and Laing - natomiast Steve Knight całkowicie wycofał się muzycznego biznesu. Na wieść o zawieszaniu Mountain błyskawicznie zareagował wydawca grupy, kompilując pierwszy w dyskografii grupy album stricte koncertowy. Wypełniły go nagrania zarejestrowane podczas trzech różnych występów w latach 1969-70. Tytuł "The Road Ever Goes On" został zaczerpnięty z "Hobbita" J.R.R. Tolkiena. Okładkę tradycyjnie przygotowała Gail Collins - żona Pappalardiego i autorka wielu tekstów grupy.

Całość rozpoczynają dwa utwory zarejestrowane podczas występu na festiwalu w Woodstock, 16 sierpnia 1969 roku. Znana z "Mountain", solowego debiutu Westa, kompozycja "Long Red" tutaj nabrała zdecydowanie cięższego, hardrockowego brzmienia. Zyskała też świetne perkusyjne intro, które po latach było chętnie samplowane przez twórców hip-hopowych. "Waiting to Take You Away" to natomiast jedyny z zawartych tutaj utworów, który nie ma studyjnego odpowiednika. Jest to całkiem miła, choć niewyróżniająca się jakoś szczególnie ballada. "Crossroader" to już nagranie z 29 stycznia 1972 roku w londyńskim Rainbow Theatre, jednego z ostatnich występów grupy. W porównaniu ze studyjną wersją z "Flowers of Evil" różnice są minimalne, ale dobrze, że muzykom udało się zagrać go z taką samą energią. Bardzo zmieniła się natomiast tytułowa kompozycja "Nantucket Sleighride". Podczas niektórych występów utwór ten rozrastał się nawet do długości pół godziny, tutaj jednak wybrano 17-minutowe wykonanie z 14 grudnia 1971 roku w nowojorskim Academy of Music. West, Pappalardi i Knight mają tutaj sporo miejsca na zaprezentowanie swoich umiejętności. O ile jednak do ich solówek trudno się przyczepić, to trochę brakuje jakiejś większej interakcji między nimi. Niemniej jednak jest to najbardziej porywające wykonanie tego utworu, jakie słyszałem. Dłuższe wykonania (np. z koncertówki "Twin Peaks") są już zbyt rozwleczone, a muzycy zdają się nieco zagubieni, natomiast tutejsze jest bardzo zwarte i dobrze przemyślane. Nie mam wątpliwości, ze to najlepsze nagranie, jakie ukazało się pod szyldem Mountain.

Album trwa zaledwie trzydzieści pięć minut, co pozostawia pewien niedosyt. Zawsze jednak lepiej w tę stronę niż odwrotnie. Tym bardziej, że repertuar zespołu nie był bogaty w udane kompozycje, a na koncertach muzykom zdarzało się wypadać dużo słabiej niż tutaj (dobitnie pokazała to koncertowa część "Flowers of Evil"). Trochę rozczarowuje nienajlepsza jakość brzmienia. "The Road Ever Goes On" jest za to zdecydowanie najrówniejszym i moim zdaniem najlepszym wydawnictwem Mountain. Jeśli ktoś chciałby mieć na półce tylko jeden tytuł tej grupy, to nie ma lepszego wyboru. Longplay osiągnął też pewien sukces komercyjny, dochodząc do 63. miejsca w Stanach oraz do 21. w Wielkiej Brytanii (najwyższe osiągnięcie w tym kraju). Zespół reaktywował się niedługo później, początkowo jedynie z Westem i Pappalardim z dotychczasowych muzyków, ale wkrótce dołączył też Laing. Grupa pozostawała, z przerwami, aktywna do 2010 roku i komplikacji zdrowotnych Westa. Niestety, od dawna bez Pappalardiego, który w 1983 roku został śmiertelnie postrzelony podczas kłótni z Gail Collins. Ogólnie nie polecam albumów nagranych po reaktywacji - a już zwłaszcza tych bez oryginalnego basisty - nikomu, poza największym wielbicielom hard rocka. Za to po "The Road Ever Goes On" warto sięgnąć nawet jeśli nie słucha się takiej muzyki na co dzień.

Ocena: 7/10



Mountain - "Live: The Road Ever Goes On" (1972)

1. Long Red; 2. Waiting to Take You Away; 3. Crossroader; 4. Nantucket Sleighride

Skład: Leslie West - gitara, wokal (1,2); Felix Pappalardi - gitara basowa, wokal (3,4); N.D. Smart - perkusja (1,2); Corky Laing - perkusja (3,4); Steve Knight - instr. klawiszowe
Producent: Felix Pappalardi


Komentarze

  1. Świetna koncertówka. Leslie West w "Long Red" wzniósł się na wyżyny gitarowego geniuszu, nie jest on z pewnością gitarowym demonem szybkości lecz jego gitarowy "feeling" jest niesamowity.
    Zgadzam się że jedyną wadą płyty jest to że jest trochę za krótka, ale można to naprawić słuchając "Nantucket Sleighride" kilka razy ;) Fenomenalna wersja, prawdziwa mini-symfonia rocka!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Lepiej, 35 minut konkretu niż 80 lania wody. Winylowe 45 minut to maksymalny, nie minimalny czas, jaki powinien trwać album rockowy - muzycy udowadniają to praktycznie za każdym razem, kiedy grają dłużej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się, jeśli chodzi o albumy studyjne. Ale nie w przypadku koncertowych - oczywiście pod warunkiem, że zostały nagrane, gdy zespół miał już na koncie sporo studyjnych płyt i utworami z nich mógł ciekawie wypełnić dwa winyle lub cały kompakt.

      Usuń
  3. A mnie Twin Peaks podoba się bardziej wbrew obiegowym opiniom; choćby dlatego że słychać iż jest to materiał bardziej jednorodny: ta sama atmosfera; publiczność japońska, nawet długie utwory mimo potknięć wypadają fajnie no i jakość dzwięku o niebo lepsza

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024