[Recenzja] Beck, Bogert & Appice - "Live" (1973)



"Live" to zapis dwóch występów, jakie efemeryczna supergrupa Beck, Bogert & Appice dała w Osace 18 i 19 maja 1973 roku. Ten dwupłytowy album oryginalnie został wydany wyłącznie w Japonii i przez wiele lat nie był wznawiany w żadnym innym kraju. Dopiero w XXI doczekał się wydania w Stanach (wyłącznie kompaktowego) oraz w Australii i Nowej Zelandii (kompaktowego i winylowego). Europejscy fani do dziś są skazani wyłącznie na importowane egzemplarze. Szkoda, ponieważ to ciekawsze wydawnictwo od studyjnego debiutu bez tytułu. Podobnie jak inni wykonawcy w tamtych czasach, Jeff Beck, Tim Bogert i Carmine Appice na żywo grają z jeszcze większą energią oraz ze znacznie większą swobodą, rozbudowując swoje partie i wdając się w dłuższe zespołowe improwizacje.

Powtarza się tutaj praktycznie cały repertuar poprzedniego wydawnictwa. Zabrakło tylko "Oh to Love You", ale to akurat żadna strata. Już na otwarcie pojawia się najlepszy utwór z tamtego longplaya, "Superstition", w tej wersji jeszcze bardziej porywający. Jednak nawet dużo słabsze kompozycje, jak "Lose Myself with You", "Livin' Alone", "Black Cat Moan" czy "Why Should I Care", sporo tutaj zyskują dzięki bardziej jamowemu podejściu instrumentalistów. Choć ballady "Sweet Sweet Surrender" i "I'm So Proud" wyszły akurat dość niemrawo. Cieszy natomiast obecność dodatkowych utworów, których na debiucie nie było. Chyba całkiem premierowy "Boogie" można by wziąć za spontaniczny jam, gdyby nie obecność partii wokalnej. Repertuaru dopełniły kawałki poprzednich zespołów Becka. Nieco humorystycznie, ale bardzo sprawnie zagrany "Jeff's Boogie" sięga czasów The Yardbirds. Jest też całkiem spory wybór materiału z płyt The Jeff Beck Group. "Morning Dew" (z "Truth", a oryginalnie z repertuaru Bonnie Dobson) rozrósł się tutaj niemal do kwadransa, głównie za sprawą perkusyjnego popisu Appice'a. "Plynth" (z "Beck-Ola") został z kolei połączony z bluesowym standardem "Shotgun" Juniora Wellsa. Najlepiej wypada jednak znacznie bardziej zwięzły "Going Down", oryginalnie wykonywany przez mało znaną grupę Moloch, a przez gitarzystę nagrany już na album "The Jeff Beck Group". Tutejsze wykonanie ma zdecydowanie najwięcej czadu.

"Live" ma fajny, jamowy klimat, a żywiołowa gra muzyków naprawdę może się podobać, jednak wciąż jest to wydawnictwo dalekie od ideału. Kompozycjom, przynajmniej tym autorskim, brakuje wyrazistości, przez co czasem trudno zorientować się czy to wciąż ten sam, czy już kolejny utwór. Najsłabszym ogniwem pozostają jednak partie wokalne, które na żywo wypadają chyba jeszcze bardziej okropnie. Gdybym jednak miał wybrać jedno z dwóch wydawnictw Beck, Bogert & Appice, to bez wahania postawiłbym na koncertówkę. 

Ocena: 7/10



Beck, Bogert & Appice - "Live" (1973)

LP1: 1. Superstition; 2. Lose Myself with You; 3. Jeff's Boogie; 4. Going Down; 5. Boogie; 6. Morning Dew
LP2: 1. Sweet Sweet Surrender; 2. Livin' Alone; 3. I'm So Proud; 4. Lady; 5. Black Cat Moan; 6. Why Should I Care; 7. Plynth/Shotgun

Skład: Jeff Beck - gitara, talkbox, wokal; Tim Bogert - gitara basowa, wokal; Carmine Appice - perkusja i instr. perkusyjne, wokal
Producent: Jeff Beck, Tim Bogert, Carmine Appice i Yuji Takahashi


Komentarze

  1. Bardzo dobra koncertowa płyta ale... No właśnie sporo jest tych ale. Po pierwsze zespołowi brakuje rasowego rockowego wokalisty, ktory tchnął by trochę klimatu w te kawałki. Wokal to najsłabsze ogniwo tej grupy. Po drugie wykonawczo rewelacyjnie ale kompozytorsko już niekoniecznie. Brakuje po prostu dobrych kompozycji. Broni się Lady, które jest świetne ale reszta jest przeciętna. Black Cat Moan brzmi dużo mocniej niż na płycie ale to wciąż niedopracowany i leniwy numer z potencjałem. Po trzecie zbyt widoczna jest przepaść między kompozycjami tej grupy a pierwszą ligą hard rocka czyli np. Deep Purple czy Black Sabbath. Przy takich koncertowych klasykach jak np. Speed King czy chociażby Children of the Grave kawałki Beck Bogert & Appice po prostu nie istnieją. Po czwarte jest sporo pozytywów: Carmine Appice okazuje się genialnym perkusistą wcale nie gorszym niż jego brat Vinny, Tim Bogert świetnie dotrzymuje mu kroku co czymi z nich jedną z najlepszych sekcji rytmicznych hard rocka, gitara Becka brzmi genialnie i dużo bardziej mocno i intrygująco niż w studiu. Niestety po raz kolejny zawiodłem się na jego grze bo oczekiwałem dużo więcej. Wydawało mi się że zagra co najmniej jak Blackmore na początku lat 70 skoro jest uznawany za mistrza gitary. Owszem jego gra jest bardzo dobra ale nic więcej. Wg mnie Blackmore, Iommi czy Gallagher biją Becka na głowę. Żeby nie było tak źle to płyta mi się podoba :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)