[Recenzja] Wishbone Ash - "Wishbone Four" (1973)



Po sukcesie albumu "Argus" oczekiwania wobec Wishbone Ash były spore. Byliśmy pod ogromną presją - przyznawał perkusista Steve Upton. Ludzie chcieli od nas kolejnego "Argusa". A my bez problemu moglibyśmy im to dać. Tylko że wtedy przestalibyśmy się rozwijać. Nie chcieliśmy robić kopii tej płyty. Nie wolno dopuścić do takiej sytuacji, że to publiczność zaczyna ci dyktować, co powinieneś grać. W efekcie muzycy nagrali album nieco bardziej różnorodny, wzbogacony o nowe rozwiązania. Nie zawsze wychodzi to jednak na dobre.

Początek jest jednak całkiem obiecujący. "So Many Things to Say" to jeden z lepszych otwieraczy w historii zespołu. Energetyczny, z wyjątkowo zadziorną partią wokalną i świetną gitarą slide. Niby nic wybitnego, ale słucha się tego przyjemnie. Kolejny utwór, "Ballad of the Beacon" to jedna z tych typowych dla grupy, uroczych piosenek o folkowym zabarwieniu i pastoralnym nastroju. Nieco naiwna, ale naprawdę zgrabna i ozdobiona ładnymi solówkami gitarzystów, którym tradycyjnie towarzyszy wyrazisty puls basu. Niestety, dalej coś zaczyna się psuć. Wzbogacony sekcją dętą i pianinem "No Easy Road" to nieznośnie banalny rock and roll (co ciekawe, jego bardziej surowa wersja znalazła się wcześniej na stronie B singla "Blowin' Free" - i to było właściwe miejsce dla tego kawałka). Równie trywialnie i beznadziejnie wypada "Doctor". Sytuacji na pewno nie ratują dwa okropnie smętne kawałki: "Sing Out the Song" i zdający się ciągnąć w nieskończoność "Everybody Needs a Friend". Broni się natomiast "Sorrel", przynajmniej w warstwie instrumentalnej - z łkającymi gitarami i świetnie uwypuklonym basem - bo partia wokalna jest dość mdła. Ujdzie też energetyczny "Rock 'n' Roll Widow", w którym sztampowy refren równoważą dobre popisy gitarzystów.

"Wishbone Four" to kolejny album zespołu, na którym niewątpliwie spore umiejętności instrumentalistów marnują się przez brak dobrych kompozycji. Utworom brakuje wyrazistości, często popadają w banał lub są zwyczajnie smętne. Nie pomaga brak rozpoznawalnego i potrafiącego śpiewać wokalisty. Bo choć głosy Martina Turnera, Andy'ego Powella i Teda Turnera czasem mają swój urok (jak w "Ballad of the Beacon"), to przeważnie wypadają mdło i na granicy fałszu. To wszystko nie przeszkodziło jednak temu albumowi w odniesieniu sukcesu - okazał się najwyżej notowanym wydawnictwem zespołu w Stanach (44. miejsce na liście Billboardu) i drugim najlepiej notowanym w Wielkiej Brytanii (12. miejsce na UK Albums Chart). Niewątpliwie są tutaj udane momenty (przede wszystkim dwa pierwsze utwory), ale całość pozostawia sporo do życzenia.

Ocena: 6/10



Wishbone Ash - "Wishbone Four" (1973)

1. So Many Things to Say; 2. Ballad of the Beacon; 3. No Easy Road; 4. Everybody Needs a Friend; 5. Doctor; 6. Sorrel; 7. Sing Out the Song; 8. Rock 'n' Roll Widow

Skład: Martin Turner - wokal i bass; Andy Powell - gitara i wokal; Ted Turner - gitara i wokal; Steve Upton - perkusja i instr.perkusyjne
Gościnnie: Graham Maitland - pianino (3); Phil Kenzie, Dave Coxhill i Bud Parks - instr. dęte (3); George Nash - instr. klawiszowe (4)
Producent: Wishbone Ash


Komentarze

  1. Dzięki za recenzję tego albumu - mało się o Wishbonach pisze w Polsce, dlatego zawsze miło poznać co inni myślą o tej muzyce. Będziesz pisał więcej o dyskografii WA? Chętnie podyskutuję.

    Co do wishbone Four - w kilku miejscach mam zupełnie inne odczucia niż Ty. Uważam, że ta płyta cierpi na dwie podstawowe, duże wady:
    1. brzmienie - dosyć płaskie, bez głębi, przestrzeni, bas jest tu jakby jedną z gitar a nie pulsem dla całości.
    2. fatalny najdłuższy utwór na płycie - zmarnowane prawie 9 minut, w których można by zmieścić np 2 Sorrele. Gdyby zamiast miałkiego "Everybody..." wszedł tu jakiś patetyczny hicior typu Persefona, albo choćby taki "Errors..", odbiór tej płyty jako całości byłby zupełnie inny. Lepszy. Poza tym: czy też masz wrażenie, że na tym albumie trochę sporo jest elementów...country?

    Z małych rzeczy, co do których mam inne niż Ty wrażenia:
    - Doctor uważam za niezły utwór, oprócz So Many Things to Say nadają płycie najwięcej powera i dynamizmu.
    - No Easy Road nie jest taki znów fatalny, oni na każdej płycie mieli coś podobnego, po prostu krótka rockandrollowa zabawa trochę w tylu Uriah Heep.
    - z kolei nie podzielam zachwytów nad Ballad of The Beacon - dla mnie jest wyjątkowo banalny, z ogniskową melodią pierwszoklasisty, i raczej jego skłonny byłbym uważać za zbędny zapełniacz i niepotrzebny żart na płycie.
    - za najlepsze utwory na płycie uważam: Sorrel, Doctor, So Many Things, i Rock'n Roll Widow.
    W sumie to jest nieco ponad 20 minut, czyli jakaś połowa płyty. Szkoda że reszta jest po prostu mocno przeciętna. Najchętniej zrobiłbym jedną płytę z Four i Locked In - to co zbędne zostawił na bonusy przy rocznicowych wydawnictwach, to co konkretne zmieścił w 45 minutach. Jako całość oceniłbym Four na 5/10 (czyli tyle co Argus:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie planuję kolejnych recenzji tego zespołu. Ale za jakiś czas pewnie odświeżę recenzje albumów, które już tu są. Wtedy też sobie przypomnę te longplaye, bo prawdę mówiąc niewiele pamiętam, z wyjątkiem debiutu, "Argusa" i "There's the Rub". Z czwórki najlepiej pamiętam "Ballad of the Beacon" i dalej uważam, że to przyjemny kawałek. Właśnie takie pastoralne, folkowe oblicze Wishbone Ash najbardziej mi odpowiada ;) Pamiętam też, że z "Locked In" absolutnie nic mi nie podeszło, strasznie mnie wynudził tamten album, a ich twórczość z lat 80. i 90. jest kompletnie nijaka.

      Ogólnie rzecz biorąc, był (właściwie wciąż jest) to bardzo przeciętny, żeby nie powiedzieć kiepski zespół, ale z naprawdę dobrymi momentami i początkowo mający na siebie fajny pomysł (dwie gitary prowadzące).

      Usuń
  2. Aktualnie jestem na etapie poznawania całej początkowej dyskografii 1-5, poprzednio zaspokajała moją ciekawość składanka otrzymana w prezencie na 18 urodziny, dopiero w tym roku, po 17 latach twórczość zespołu zaczęła do mnie przemawiać. Wlasnie siadam do albumu 4, ale po odsłuchach do kotleta już mi się podoba, jednak faktycznie połowa piosenek mogłaby się na nim nie ukazać i wyszło by mu to na dobre. W przypadku CD po prostu wciskam >>, na winylu już tak łatwo nie jest 😉 Ogólnie zespół fajny, choć bez żadnych wlk. hitów... Wokale wybitnie czasem kościelne i komiczne, muzyka się w 50% broni, choć chciało by się 90% 😎. Nie do końca widzę tu dużo cech progrocka, co może czyni materiał łatwiej strawnym, nie jak UFO 2, czy Pink Floyd z ciemną stroną księżyca, który po prostu mnie niemiłosiernie nudził i po 3 odsłuchach zdecydowałem się na jego odsprzedaż. UFO jeszcze czeka na zmianę mojego nastawienia, jako kompletacja dyskografii mojej drugiej ulubionej kapeli po Budgie...

    OdpowiedzUsuń
  3. I posluchałem: utwory 3-5 i 7 polecam ominąć 😉 Co do płaskiego brzmienia się nie zgodzę, tam gdzie bas gra nisko, to trzęsie meblami, a ze w balladzie o latarni i szczawiu gra tylko wysokie partie, to kanapa się nie unosi... jakość nagrania oceniam dobrze. Warto posłuchać, choćby ze względu na klimat wokali w 2 i 5 utworze, jest w tych kawałkach coś niedopowiedzianego i to mnie frapuje, może to przez lekko fałszywe chórki, ale chyba nie tylko. Mam też uwagi do gry perkusisty w utworze 1, przez niepotrzebne przejścia gubi odjeżdża nieco siłę napędową sekcji...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024