[Recenzja] The Beatles - "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" (1967)



Jeden z najważniejszych i najbardziej inspirujących albumów w historii muzyki. Zespół zaproponował tu wiele prekursorskich rozwiązań. To jeden z pierwszych albumów koncepcyjnych - wyprzedziły go tylko "Freak Out" The Mothers of Invention i "Pet Sounds" The Beach Boys, które zresztą były główną inspiracją dla powstania "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Beatlesi jednak, jak zwykle, wyprzedzili konkurencję i poszli o krok dalej. Ich longplay to nie tylko zbiór powiązanych ze sobą tematycznie utworów (de facto, teksty mają ze sobą bardzo luźny związek). To przede wszystkim cała towarzysząca otoczka, zaczynając od stworzenia Orkiestry Sierżanta Pieprza, w którą wcielili się członkowie zespołu, przywdziewając specjalnie zaprojektowane stroje, a kończąc na niezwykłej okładce i dołączonych do płyty gadżetach. To wszystko tworzy nierozerwalną całość z zawartością muzyczną, która została przygotowana w formie "występu" owej fikcyjnej Orkiestry. W tym celu poszczególne utwory zostały ze sobą połączone, w taki sposób, żeby każdy przechodził płynnie w następny, co było bardzo nowatorskim, niespotykanym wcześniej rozwiązaniem. Nawet amerykański wydawca zrozumiał, że album tworzy nierozerwalną całość i po raz pierwszy nie ingerował w tracklistę tamtejszego wydania.

Przed rozpoczęciem nagrań, muzycy podjęli decyzję o zaprzestaniu koncertowania. Wiedząc, że nie będą musieli odtwarzać nowych utworów na żywo (mieli z tym problem już w przypadku kompozycji z "Revolver"), mogli pozwolić sobie w studiu niemal na wszystko - ograniczała ich tylko wyobraźnia. Ponownie, jak na poprzednim albumie, George Martin zastosował tu wiele studyjnych sztuczek, a w nagraniach zespół wsparło kilkudziesięciu dodatkowych muzyków - w kilku utworach wystąpiła cała orkiestra! Wrażenie robi fakt, że to wszystko zarejestrowano za pomocą ledwie 4-ścieżkowego magnetofonu (w tamtych czasach istniały już magnetofony 8-ścieżkowe, ale używano ich tylko w Stanach). Wymusiło to konieczność nagrywania kilku instrumentów na jedną ścieżkę, lub zgrywaniu kilku ścieżek na jedną i dodawanie kolejnych, co niestety miało swoje wady - utrudniało miksowanie i pogarszało jakość dźwięku. Biorąc to wszystko pod uwagę, efekt naprawdę powala. Pomimo ówczesnych ograniczeń technicznych, powstał album, który do dziś mógłby być wzorem brzmienia (inne zdanie mają, niestety, współcześni producenci). Nawet jeśli niektóre aranżacje dziś brzmią już bardzo archaicznie.

Album jest bardzo spójny i przemyślany, a zarazem niezwykle różnorodny. Całość otwiera utwór tytułowy, który z kolei rozpoczynają dźwięki strojącej się orkiestry, po chwili ustępujące miejsca niemalże hardrockowym zagrywkom gitar i zadziornej partii wokalnej Paula McCartneya. W tle słychać odgłosy "publiczności", mające sprawiać wrażenie, że to muzyka grana na żywo. "With a Little Help from My Friends" to melodyjna piosenka ze śpiewem Ringo Starra do akompaniamentu pianina i uwypuklonej sekcji rytmicznej. Utwór zyskał większą popularność w późniejszej wersji Joego Cockera, jednak do mnie zdecydowanie bardziej przemawia oszczędniejszy brzmieniowo oryginał. "Lucy in the Sky with Diamonds" to z kolei jeden z najbardziej psychodelicznych utworów zespołu. Fajny klimat tworzą tutaj partie organów, tambury i hipnotyzującego basu, a refren od razu zapada w pamięć. Zdecydowanie mniej wyraziste są dwa kolejne utwory, "Getting Better" i "Fixing a Hole" - ot, proste poprockowe piosenki, niespecjalne pod względem melodycznym. Natomiast "She's Leaving Home" powiela pomysł z "Eleanor Rigby" - harmoniom wokalnym McCartneya i Lennona towarzyszą wyłącznie partie instrumentów smyczkowych (i harfy). To przyjemny utwór, ale nie zapadający tak w pamieć, jak jego pierwowzór.

Czymś nowym jest z pewnością "Being for the Benefit of Mr. Kite!" inspirowany muzyką cyrkową, George Martin wykorzystał tutaj taśmę z nagraniem organów parowych, którą pociął, a następnie połączył w interesujący kolaż. Na albumie nie mogło zabraknąć kompozycji George'a Harrisona. "Within You Without You" to właściwie jego solowy utwór - muzyk odpowiada tutaj za partię wokalną oraz grę na sitarze i tamburze, a towarzyszą mu tylko hinduscy instrumentaliści i muzycy grający na smyczkach. Utwór zachwyca swoim hindustańskim klimatem. Zupełnie inny nastrój przynosi kolejny na płycie "When I'm Sixty-Four", pastisz starej muzyki wodewilowej. Pastiszowym charakterem charakteryzuje się także "Lovely Rita". "Good Morning Good Morning" to prosta piosenka z udziwnioną aranżacją (dużo dęciaków i... odgłosów zwierząt). Repryza tytułowego utworu wzmacnia spójność albumu jako całości. Jego wielkim finałem jest natomiast ballada "A Day in the Life", składająca się z kilku zróżnicowanych części (powstała z połączenia dwóch różnych kompozycji Lennona i McCartneya), a momentami nabiera monumentalnego, orkiestrowego rozmachu i niemal awangardowego charakteru. Zaproponowane tutaj rozwiązania były z pewnością inspiracją dla wielu grup progrockowych. Ostatni, potężnie wybrzmiewający akord jest perfekcyjnym zwieńczeniem albumu.

Mam jednak nieodparte wrażenie, że zespół skupił się tutaj przede wszystkim na aranżacjach, aby były jak najbogatsze i najbardziej niekonwencjonalne, jednocześnie zapominając o tym, co było dotąd najważniejsze w ich twórczości - dobrych melodiach. Co zostaje w pamięci po przesłuchaniu "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band"? Na pewno refren "Lucy in the Sky with Diamonds", prawdopodobnie melodia "With a Little Help from My Friends", może jeszcze "Within You Without You" i "A Day in the Life". Z pozostałych kawałków pamięta się raczej aranżacje, nie same kompozycje. A to dla zespołu krok w tył! Na "Revolver" aranżacje są przecież bardzo ciekawe, pomysłowe i innowacyjne, ale ponadto każdy, dosłownie każdy, utwór zachwyca świetną melodią. Częściowo winę za taki stan rzeczy na "Sierżancie Pieprzu" ponosi wydawca, który się uparł, aby dwa najbardziej chwytliwe utwory nagrane podczas sesji - "Strawberry Fields Forever" i "Penny Lane" - zostały wydane na singlu i już nie powtórzone na albumie. George Martin przyznawał potem, że zgoda na to była największym błędem w całej jego karierze.

"Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" to bez wątpienia bardzo ważny i przełomowy album. Nie tylko dla zespołu, ale całej współczesnej muzyki. Jednak oceniając go wyłącznie pod kątem zawartej na nim muzyki - nie uwzględniając jej innowacyjności i późniejszego wpływu na innych wykonawców - okazuje się, że to w sumie dość średni album, z kilkoma bardziej udanymi momentami. Poniższa ocena opiera się wyłącznie na moim subiektywnym odbiorze longplaya. Obiektywnie mógłbym przyznać jeden punkt więcej, ale więcej byłoby już przesadą.

Ocena: 7/10



The Beatles - "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" (1967)

1. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band; 2. With a Little Help from My Friends; 3. Lucy in the Sky with Diamonds; 4. Getting Better; 5. Fixing a Hole; 6. She's Leaving Home; 7. Being for the Benefit of Mr. Kite!; 8. Within You Without You; 9. When I'm Sixty-Four; 10. Lovely Rita; 11. Good Morning Good Morning; 12. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise); 13. A Day in the Life

Skład: John Lennon - wokal, gitara, instr. klawiszowe, instr. perkusyjne, harmonijka; Paul McCartney - wokal, gitara basowa, gitara, instr. klawiszowe; George Harrison - wokal, gitara, tambura, sitar, harmonijka, instr. perkusyjne; Ringo Starr - perkusja i instr. perkusyjne, wokal, harmonijka, instr. klawiszowe
Gościnnie: George Martin - instr. klawiszowe (1,2,4,5,7,10,13); Neill Sanders - waltornia (1,13); James W. Buck, Tony Randell, John Burden - waltornia (1); Mike Leander - aranżacja instr. smyczkowych (6); Erich Gruenberg - skrzypce (6,8,13); Derek Jacobs, Trevor Williams, José Luis García - skrzypce (6); John Underwood - altówka (6,13); Stephen Shingles - altówka (6); Peter Halling - wiolonczela (6,8); Dennis Vigay, Alan Dalziel - wiolonczela (6,13); Gordon Pearce - kontrabas (6,13); Sheila Bromberg - harfa (6); Mal Evans - harmonijka (7), pianino (13); Neil Aspinall - harmonijka (7), tambura (8); Alan Loveday, Julien Gaillard, Paul Scherman, Ralph Elman, David Wolfsthal, Jack Rothstein, Jack Greene - skrzypce (8); Reginald Kilbey, Allen Ford - wiolonczela (8); Robert Burns, Henry MacKenzie, Frank Reidy - klarnet (9); Shawn Phillips - dodatkowy wokal (10); Barrie Cameron, David Glyde, Alan Holmes - saksofon (11); John Lee - trąbka (11); Granville Jones, Bill Monro, Jurgen Hess, Hans Geiger, D. Bradley, Lionel Bentley, David McCallum, Donald Weekes, Henry Datyner, Sidney Sax, Ernest Scott, Carlos Villa - skrzypce (13); Gwynne Edwards, Bernard Davis, John Meek - altówka (13); Francisco Gabarro, Alex Nifosi - wiolonczela (13); Cyril Mac Arthe - kontrabas (13); John Marson - harfa (13); Roger Lord - obój (13); Basil Tschaikov, Jack Brymer - klarnet (13); N. Fawcett, Alfred Waters - fagot (13); Clifford Seville, David Sandeman - flet (13); Alan Civil, Neil Sanders - waltornia (13); David Mason, Monty Montgomery, Harold Jackson - trąbka (13); Raymond Brown, Raymond Premru, T. Moore - puzon (13); Michael Barnes - tuba (13); Tristan Fry - kotły (13)
Producent: George Martin


Komentarze

  1. Wiedziałem, że na 50-lecie ta recka się ukaże. Mam w sumie podobne odczucia. Choć propozycja Harrisona najmniej mi odpowiada. Jednym z najlepszych momentów jest dla mnie hardrockowa solówka Paula w "Good Morning Good Morning".

    W sumie wartość i znaczenie tej płyty rośnie z czasem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę się niestety zgodzić z tym ostatnim zdaniem. Album był rzeczywiście czymś wyjątkowym w chwili ukazania się i przez kilka kolejnych lat bardzo inspirującym, ale z czasem jego wpływ na muzykę był coraz mniejszy. Tzn. nic już więcej nowego nie wynikało z tego, co wniósł do muzyki.

      Usuń
  2. Mimo wysokiego poziomu, niestety należy uznać Pieprza za dosyć przereklamowanego. Do Revolvera i Abbey Road (moim zdaniem najlepszych w dyskografii Żuczków) trochę brakuje. Postawiłbym go na równi z Białym - genialne momenty (A Day In The Life), ale sporo przeciętniaków jak na taki zespół jak Beatlesi. Od czasu do czasu można posłuchać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest to na pewno płyta w pewnym stopniu przereklamowana, ja sam na początku jej nie ''chwytałem''. Z czasem jednak zacząłem ją coraz bardziej doceniać i lubić. Nawet dziś brzmi niesamowicie oryginalnie i świeżo. A Day In The Life to chyba mój ulubiony utwór Beatlesów. Niezwykle intrygujące dzieło pod względem tekstu, śpiewu i aranżacji (prześliczna sekwencja snu). Otwierający medley jest genialnym rozwiązaniem, można go słuchać i słuchać. Każdy utwór ma wiele ciekawych smaczków i zaskakuje czymś nowym, nie sposób się tu nudzić. U mnie Sierżant zasługuje na maksymalną ocenę, ale nie nazwałbym go najlepszą płytą Beatlesów, ani tym bardziej wszechczasów, jak sądzi Rolling Stone. Mam nadzieję, że recka Magical Mystery Tour kiedyś wróci, ale rozumiem brak czasu i chęć przede wszystkim opisywania czegoś mniej znanego, a też wartego uwagi :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Recenzja "Magical Mystery Tour" wróciła kilka dni temu ;)

      Usuń
    2. Faktycznie. Nie sprawdziłem - moja wina :).

      Usuń
  4. Szkoda że w mediach jak radio i telewizja nikt nie wspomina tej płyty. Przez całe życie żyłem w przeświadczeniu że Beatles to tylko takie wieśniackie granie jak She Loves You czy Help bo takich Beatlesów zawsze pokazywali a po wielu latach okazało się że nagrali taki majstersztyk jak Pieprznięty sierżant. Oczywiście słyszałem gdzieś tam już w erze internetu o tej płycie i o tym że to number one ale ją ignorowałem bo miałem już opinię o Beatlesach a tu taka niespodzianka. Jak mówię znajomym że lubię sierżanta to wszyscy polewają bo mają też w głowie obraz Beatlesów z radia czyli banalnych pioseneczek. Revolver, Biały Album czy Abbey Road są ok i mimo że też poważniejsze granie to mnie jakoś nie chwyciło.

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzę, że na RYMIE ma on oceny niekiedy 2/10 - jaki trzeba mieć gust, żeby to tak nisko ocenić....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z moich znajomych i obserwowanych na RYMie nikt nie dał poniżej 5/10.

      Nie wiem kto mógłby dać dwa. Albo ktoś, kto kompletnie nie zna się na muzyce i pewnie najbardziej ceni jakieś badziewie (ale może też przypadkiem cenić jakieś dobre rzeczy, różnie z tym bywa), albo ktoś, kogo obchodzą tylko wyższe formy sztuki i tak bardzo stracił kontakt z rzeczywistością, że nawet w przypadku tego albumu pomija obiektywne walory. W obu przypadkach jest to skrajnie subiektywne, ignoranckie i aroganckie podejście.

      Usuń
    2. 5/10 to też jest już gruba przesada, ja dałbym 8

      Usuń
    3. Ale też nie ma co przesadzać w drugą stronę. Album jest interesujący przede wszystkim pod względem produkcji i wydania - pod tymi względami był bardzo nowatorski - natomiast aranżacje się szybo zestrzały, a same kompozycje nie są zbyt mocne. Jakby zespół nagrał te utwory w swoim stylu sprzed "Rubber Soul", to właściwie nie byłoby o czym mówić. Byłoby to równie nijakie, co "Beatles for Sale", a może i słabsze, bo tam przynajmniej jest autentycznie chwytliwy "Eight Days a Week".

      Usuń
    4. Czyli oceniasz album po tym czy jest na nim chwytliwa piosenka? Super, ocen albumy disco polo wyżej niż ten

      Usuń
    5. No tak, bo przecież jak ktoś ma inne zdanie w jakiejś kwestii w temacie muzycznym, to z pewnością jest wielbicielem disco polo. Nie ma innej opcji, nie istnieje przecież żadna muzyka poza klasycznym rockiem i disco polo.

      Zamiast wyciągać dziwne wnioski na podstawie jednego wyrwanego z kontekstu zdania, przeczytaj lepiej jeszcze raz całość, ale teraz spróbuj ze zrozumieniem.

      Usuń
  6. O Thorze, a ja myślałem że jestem samo w rozczarowaniu Sierżantem... To trochę pozarozumowe, ale przeszkadza mi tu eklektyzm, a jednocześnie wszystko (poza "With a Little Help", genialnym "A Day in Life" i może "Lucy") zlewa się w jedną magmę. Odwrotnie niż w przypadku "Białego", którego eklektyzm mnie bawi, a nie drażni (tylko "Revolution 9" przegrało na playliście z "Hey Jude"). "Biały", razem z "Abbey", genialnym od początku do końca "Revolverem" oraz "Magical Mystery Tour" (odkrytym dopiero niedawno, nie pytajcie dlaczego) to moja ulubiona czwórka Wielkiej Czwórki.

    Bardzo polubiłem ten blog, fajnie formułujesz myśli, Paweł. Nie pierwszy raz tu wracam skonfrontować własne wrażenia cudzymi. Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co myślisz o "Rubber Soul"? U mnie zawsze był na podium, dawniej za "Revolverem" i "Abbey Road", obecnie między "Revolverem" i "Magical Mystery Tour". To od tego albumu Beatlesi zaczęli robić coś naprawdę ciekawego, przykładając większą uwagę do aranżacji czy brzmienia (ok, pewne przebłyski takiego podejścia były już na "Help!"). "Revolver" nie wziął się zupełnie znikąd, był rozwinięciem "Rubber Soul", choć faktycznie dużo bardziej pomysłowym.

      Co ciekawe, początkowo stawiałem dokonania do "Help!" włącznie wyżej od albumów z 1967 roku. Dziś uważam całkiem odwrotnie. Te pierwsze mają do zaoferowania tylko przyjemne melodie.

      Usuń
    2. "Rubber Soul" jest niezła i taka faktycznie przejściowa, ale jako całość nie chwyta mnie za serce - jakieś to wszystko za lekkie. Podobnie jak wcześniejsza twórczość Beatlesów. Tzn. są to urocze piosenki, ale tylko tyle. I "RS" stoi po tej wcześniejszej stronie.

      Usuń
    3. No właśnie już nie tylko urocze piosenki, ale też coraz bogatsze aranżacje (te wszystkie akustyczne gitary, różne instrumenty klawiszowe, nawet sitar) czy pierwsze eksperymenty z brzmieniem (vide przesterowany bas w "Think for Yourself") i technicznymi sztuczkami (przyśpieszone pianino w "In My life"). Warto spojrzeć na "Rubber Soul" nie z dzisiejszej perspektywy, kiedy te wszystkie wspomniane wyżej rzeczy są czymś oczywistym, ale porównując wyłącznie z muzyką, która ukazała się do tamtej pory, czyli do grudnia 1965 roku. Wówczas widać, że to właśnie od "Rubber Soul" muzyka rockowa zaczęła ewoluować z czysto rozrywkowego produktu w coś artystycznie ciekawszego.

      Usuń
    4. Ja nie jestem zawodowym recenzentem, muzykę odbieram w znacznym stopniu po laicku - emocjami, nawet jeśli tu i ówdzie doczytam kto w danej piosence trzymał wiosło a kto lufkę, kto stukał w klawisze a kto żonę sąsiada. I to dotyczy tak Beatlesów jak Beethovena, D'Angelo czy Johna Barry. Oczywiście, w "Rubber Soul" jest to wszystko o czym tu wspominasz (i klarownie podajesz w recenzji), i ja to doceniam, ale ogólnie ta płyta po mnie spływa. Tym bardziej, ze parę piosenek mnie tu irytuje - "Nowhere Man", "What Goes On" (lubię country ale z jakimiś ambicjami, a tu przytłaczająca jest ta prostota), "The Word", banalna "Michelle". Jak mam już wyciągnąć Beatlesów, to ta jest bodaj szósta w kolejce. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale po Białym, "Revolverze", "Abbey" i "Magical", bliższe sercu memu jest nawet "Let It Be... Naked" niż "RS". No kwestia indywidualna, ja akurat lubię rzeczy schyłkowe, a nie z potencjałem ;)

      Usuń
  7. Sgt pepper to klasyka, więc się jej nie ocenia, bo jest już ogólnie oceniona. A już na pewno dawanie 7 na 10 jest bez sensu, takie wydawanie oceń albumów na podstawie tego jak się słuchało autorowi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam zapoznać się z tym tekstem: Skala ocen.

      W skrócie: ocena świadczy tylko o tym, jak bardzo dany album mnie przekonuje. O jego obiektywnych walorach masz napisane w treści. Więc całość jest merytoryczną. I jest recenzją, a nie chłodną analizą.

      Usuń
  8. Znakomita- jak na Beatlesow- płyta. Oczywiście Martin i dodatkowo muzycy wiele wnieśli. Nie ma ona słabych punktów- mniej przekonuje mnie jedynie cyrkowy Mr Kite bo gdyby nie efekty specjalne byłaby to dość nudnawa piosenka. Owszem, powielili pomysły z Revolvera tzn smyczki i hinduskie granie ale jednocześnie nadali tym utworom bardziej złożona formę. Wydanie Strawberry Fields i Penny Lane na singlu to masakra. Tak wiem- pojawiły się potem na Magical Mystery Tour wraz z denna Blue Jay Way i durnowata Hello Goodbye. Jeden jedyny raz podoba mi się wokal Ringo- w With A Little Help. Pieprzą cenie i lubię.

    OdpowiedzUsuń
  9. Mam dziwnego pressa co gra szybciej niż powinien, stereo z 67, chyba coś nie tak taśmami było ale nadal zajebiste.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024