[Recenzja] Porcupine Tree - "Signify" (1996)
"Signify" to pierwszy album Porcupine Tree, w którego powstawanie zaangażowany był cały zespół. A nie jak wcześniej - sam Steven Wilson, dający pograć innym muzykom tylko te partie, których nie był w stanie nagrać samodzielnie. "Signify" na tle wcześniejszych wydawnictw wyróżnia się także swoją elektrycznością - to dość zróżnicowany album, na którym inspiracje wahają się od space rocka i ambientu po współczesny rock tzw. alternatywny. Niestety, pozbawiony zarazem spójności. Całość brzmi jak zbiór przypadkowych kawałków. Część z nich to bardzo proste, konwencjonalne piosenki, jak np. "The Sleep of No Dreaming", "Sever", "Every Home Is Wired", czy najlepsza z nich, mimo anemicznej warstwy wokalnej, "Waiting, Phase One", wyróżniająca się bardzo gilmourowską solówką gitary. Pomiędzy nimi umieszczono kilka nieinteresujących jamów (np. "Waiting, Phase Two", "Idiot Prayer", "Intermediate Jesus"), anemiczną, pomimo cięższego brzmienia, wariację na temat "Hallogallo" grupy Neu! (nagranie tytułowe), parę nic nie wznoszących miniatur ("Bornlivedie", "Pagan"), usypiający kawałek nieudolnie naśladujący muzykę ambientową ("Light Mass Prayers"), a także przydługawą dawkę neo-progowego smęcenia ("Dark Matter").
Ewidentnie zabrakło pomysłu na ten album i poszczególne utwory. Całość, mimo swojej różnorodności, jest niezwykle nużąca. Gdzieniegdzie pojawiają się jakieś fajne momenty (na czele z solówką z pierwszej części "Waiting"), ale giną w natłoku anemicznego smęcenia całkiem pozbawionego kreatywności. O ile poprzedni w dyskografii "The Sky Moves Sideways" był udanym hołdem dla wykonawców z lat 70., tak na "Signify" muzycy czerpią ze swoich inspiracji w bardzo nieumiejętny sposób.
Ewidentnie zabrakło pomysłu na ten album i poszczególne utwory. Całość, mimo swojej różnorodności, jest niezwykle nużąca. Gdzieniegdzie pojawiają się jakieś fajne momenty (na czele z solówką z pierwszej części "Waiting"), ale giną w natłoku anemicznego smęcenia całkiem pozbawionego kreatywności. O ile poprzedni w dyskografii "The Sky Moves Sideways" był udanym hołdem dla wykonawców z lat 70., tak na "Signify" muzycy czerpią ze swoich inspiracji w bardzo nieumiejętny sposób.
Ocena: 4/10
Porcupine Tree - "Signify" (1996)
1. Bornlivedie; 2. Signify; 3. The Sleep of No Dreaming; 4. Pagan; 5. Waiting, Phase One; 6. Waiting, Phase Two; 7. Sever; 8. Idiot Prayer; 9. Every Home Is Wired; 10. Intermediate Jesus; 11. Light Mass Prayers; 12. Dark Matter
Porcupine Tree - "Signify" (1996)
1. Bornlivedie; 2. Signify; 3. The Sleep of No Dreaming; 4. Pagan; 5. Waiting, Phase One; 6. Waiting, Phase Two; 7. Sever; 8. Idiot Prayer; 9. Every Home Is Wired; 10. Intermediate Jesus; 11. Light Mass Prayers; 12. Dark Matter
Skład: Steven Wilson - wokal, gitara, instr. klawiszowe, efekty; Richard Barbieri - instr. klawiszowe, efekty; Colin Edwin - bass, kontrabas (3,9); Chris Maitland - perkusja i instr. perkusyjne, instr. klawiszowe, dodatkowy wokal
Producent: Steven Wilson
Oj, fani tego albumu i tego wcielenia Porków będa klęli. Ale osobiście się z Tobą zgadzam :o)
OdpowiedzUsuńPrzez ponad trzy lata nie pojawili się tu ci fani, może nie istnieją tacy ;)
UsuńTo, co najbardziej szkodzi tej płycie, to długość. Przyznam, że nigdy nie zainteresował mnie "Pagan", a utwory 8-10 są zwyczajnie przydługie i najtrudniej przez ten fragment przebrnąć. Potwierdza się po raz kolejny to, że dobra płyta nie trwa dłużej niż 45-50 minut.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem koncept tu był. Wyglądał tak: pokażę wam pełen wachlarz moich możliwości. To najbardziej eklektyczna płyta Jeżodrzewia (ostrzejszy "Sever", improwizacje, piosenki, instrumentalne łączniki itd.)
"Light Mass Prayers" został skomponowany bodajże przez Maitlanda. Z kolei "Dark Matter" zawsze kojarzył mi się z floydowskim "Us and Them".
To w takim razie każdy album, jaki kiedykolwiek wydano, byłby koncepcyjny ;)
UsuńA, widzę, że z innej strony do tego podeszliśmy. Nie, ja po prostu uważam, że dobrze mieć pomysł na album, dobrze wiedzieć, co się chce pokazać.
OdpowiedzUsuńPrzeciwieństwem tego są albumy, na które wrzucano materiał bez ładu i składu ("Music for the Masses").
Zresztą, albumy koncepcyjne już się oswoiły ludziom.
Pablo, tobie się jak zdążyłem zauważyć chyba żaden album PT się nie podoba. Mnie jakoś określany przez ciebie klasyczny progrock lat np. 70. nie podchodzi w ogóle. Ot rzępolenie z nierzadko kiepskim wokalem czyli szukanie muzycznej drogi, ale chyba przez pryzmat narkotyków i w dodatku po omacku. W ogóle gadanie, że jak ktoś slucha Wilsona i zachwyca się nim nazywając go propagatorem progresywnego rocka jest niczym świętokradztwo i odsyłanie takiego słuchacza do korzeni, czyli tego co napisałem powyżej, by posłuchał prawdziwego brzmienia tego gatunku, jest bez sensu. Też wole ostatnie dokonania PF niż ich wcześniejsze zimne ( jak Watersa solowe) i płaskie wynurzenia muzyczne.
OdpowiedzUsuńNie uważam, żeby polecenie słuchaczom współczesnego "proga" muzyki, z której takie granie się bezpośrednio wywodzi, było bez sensu. Ty może jesteś kimś, kto nigdy nie zrozumie ambitniejszej muzyki, ani nawet nie będzie próbował. bo wystarcza mu słuchanie smętnego poprocka tylko udającego coś wyrafinowanego. Ale ktoś inny może okazać się bardziej otwarty i chętny do wyjścia ze swojej strefy komfortu, do rozwijania muzycznych horyzontów. Jest to jak najbardziej możliwe, nawet z takiego punktu wyjścia, jakim jest współczesny "prog". Sam kiedyś zasłuchiwałem się w Porcupine Tree, a płyt Pink Floyd bez Watersa nie uważałem za gorsze od tych z lat 70. Ale jak poznałem więcej muzyki, włożyłem trochę wysiłku w to, żeby ją zrozumieć i polubić (nie przyszło to od razu), to całkowicie zmieniłem zdanie. Zrozumiałem, że Wilson jedynie kopiuje to, co robili inni, ale wychodzi mu to znacznie gorzej, bo jest kiepskim kompozytorem, nie mającym pojęcia jak ciekawie i logicznie poprowadzić utwór składający się z czegoś więcej, niż zwrotki i refrenu. A do tego jest fatalnym wokalistą, który potrafi tylko coś tam smętnie mamrotać, zawsze w ten sam sposób, a żeby zabrzmieć inaczej, musi się wspierać jakimiś studyjnymi efektami. I on ma być niby lepszy od Grega Lake'a, Johna Wettona, Jona Andersona, Petera Hammilla, Petera Gabriela, Richarda Sinclaira, Roberta Wyatta czy wokalistów Gentle Giant lub Magmy? Cóż, żaden z ciebie indywidualista, a zwyczajny ignorant.
Usuń