[Recenzja] Pink Floyd - "The Dark Side of the Moon" (1973)



Czy można jeszcze napisać cokolwiek odkrywczego na temat jednego z najlepiej sprzedających się albumów wszech czasów, który przez blisko czternaście lat utrzymywał się na liście Billboardu i który szczegółowo omówiono oraz przeanalizowano na wszelkie możliwe sposoby? W kwestii faktów niczego już się nie da dodać. Jeśli sami ich nie znacie, z łatwością znajdziecie w innym miejscu. W tym tekście mam zamiar skupić się głównie na swoich własnych odczuciach. Choć te raczej też nie są zbyt oryginalne. Ogromna popularność "The Dark Side of the Moon" jest dla mnie całkowicie zrozumiała. To bez wątpienia jedno z najwspanialszych dzieł w historii muzyki rozrywkowej, które w niewiarygodny wręcz sposób łączy przystępność z wysmakowaniem i pomysłowością. Ta muzyka może podobać się zarówno komuś, kto nigdy nie miał do czynienia z żadnym wytworem kultury, jak i zaawansowanemu słuchaczowi, eksplorującemu bardziej złożony rock progresywny, jazz, muzykę poważną czy awangardę. Właśnie ta uniwersalność czyni album dziełem, jakie powinno znaleźć się w obowiązkowym kanonie na wzór szkolnych lektur. O niewielu płytach mógłbym to powiedzieć. Na pewno "Kind of Blue" Milesa Davisa i "A Love Supreme" Johna Coltrane'a, w przypadku innych potencjalnych tytułów mam już pewne wątpliwości.

"The Dark Side of the Moon" był przełomowym momentem dla Pink Floyd nie tylko pod względem komercyjnym; abstrahując już od tego, że wcześniej zespół też odnosił niemałe sukcesy. To ta płyta oddziela wczesną działalność grupy - kiedy muzycy najodważniej eksperymentowali i wykazywali się największą kreatywnością, ale też często błądzili - a dojrzałym okresem, gdy proponowali muzykę dopracowaną w najmniejszych szczegółach, ale przy tym bardzo bezpieczną, wręcz zachowawczą. Tutaj Roger Waters, David Gilmour, Rick Wright i Nick Mason pozostają jeszcze twórcami poszukującymi. Objawia się to choćby wykorzystaniem syntezatorów, które w tamtym czasie nie były jeszcze bardzo powszechne. Największy udział odgrywają w instrumentalnym "On the Run", który zdecydowanie wykracza z rockowego idiomu w stronę abstrakcyjnej elektroniki. Po raz pierwszy poszerzono też instrumentarium o saksofon. Z drugiej strony, jest to album niezwykle dopracowany tak w skali makro - wszystkie utwory płynnie między sobą przechodzą, tworząc większą formę - jak mikro, gdyż niemal każda ścieżka zwraca uwagę pomysłowymi rozwiązaniami w kwestii aranżacji czy produkcji, by jako przykład wymienić tylko dziesiątki zegarów zsynchronizowanych z rytmem w "Time". Ciekawe, że nie każdy utwór imponuje mi jako osobne dzieło. Wyróżniają się na pewno ścieżki od czwartej do siódmej. Pozostałe - mają sens raczej tylko jako część albumu. A jednak każda ogromnie zyskuje w kontekście całości i brak któregokolwiek z tych elementów byłby ogromną stratą. Nie zmieniłbym tu ani sekundy.

Od kilku lat w przestrzeni medialnej trwają spory, kto właściwie jest twórcą "The Dark Side of the Moon". Waters najchętniej przypisałby sobie wszelkie zasługi, ale taka narracja nie znajduje uzasadnienia. Owszem, samodzielnie napisał wszystkie teksty, ale muzyki już nie, za wyjątkiem finałowych "Brain Damage" i "Eclipse" oraz, podobno, "Speak to Me", którego autorstwo podarował Masonowi, żeby perkusista też coś zarobił z tantiem. Pod pozostałymi Waters jest podpisany albo wspólnie z innymi muzykami, albo nie jest podpisany wcale, jak w przypadku "Breathe" Gilmoura i Wrighta oraz "The Great Gig in the Sky" i "Us and Them" samego Wrighta. Nie ma racji ani sam muzyk, ani jego miłośnicy, że to on był wybitnym artystą, a reszta zespołu zwykłymi grajkami. Dowodzić miałyby tego albumy wydane pod szyldem Pink Floyd bez jego udziału. Problem w tym, że solowe dokonania Watersa wcale nie prezentują wyższego poziomu, a do tego w jeszcze większym stopniu odcinają kupony od przeszłości. Każdy z muzyków zespołu wnosił coś od siebie i dzięki temu powstawała tak dobra muzyka. Nad ostatecznym kształtem "The Dark Side of the Moon" kwartet pracował przecież wspólnie. Jeżeli zaś chodzi o wykonanie, to wkład Watersa jest być może najmniejszy z całego zespołu - wokalnie pojawia się tutaj dopiero w dwóch ostatnich utworach, a sporą część partii basu nagrywał za niego Gilmour.

"The Dark Side of the Moon" może być największym dziełem rockowego mainstreamu, mimo że nie jest to płyta, która wnosiłaby do muzyki jakąś nową jakość, wyznaczała nowe trendy czy była w jakimkolwiek sensie przełomem. To nawet nie jest mój ulubiony album Pink Floyd, choć z pewnością najbardziej ceniony - tak przekonujące połączenie przystępności z artyzmem nie zdarza się często.

Ocena: 10/10

Zaktualizowano: 03.2023



Pink Floyd - "The Dark Side of the Moon" (1973)

1. Speak to Me; 2. Breathe; 3. On the Run; 4. Time; 5. The Great Gig in the Sky; 6. Money; 7. Us and Them; 8. Any Colour You Like; 9. Brain Damage; 10. Eclipse

Skład: David Gilmour - gitara, gitara basowa, syntezatory, wokal (2,4,6,7); Rick Wright - instr. klawiszowe, wokal (4,7); Roger Waters - gitara basowa, syntezatory, wokal (9,10); Nick Mason - perkusja
Gościnnie: Clare Torry - wokal (5); Dick Parry - saksofon tenorowy (6,7); Lesley Duncan, Barry St. John, Liza Strike, Doris Troy - dodatkowy wokal
Producent: Pink Floyd


Komentarze

  1. Czy jestem jedynym żyjącym organizmem we wrzechświecie, który uważa teksty na tej płycie za co najmniej żenujące?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teksty nie mają w muzyce żadnego znaczenia. Rzadko kiedy są cokolwiek warte. Zwykle lepiej w ogóle nie zwracać na nie uwagi.

      Usuń
    2. A co powiesz o tekstach w muzyce Marka Grechuty, Dylana?

      Usuń
    3. Muzyka powinna się bronić jako muzyka. Tekst nie jest częścią utworu muzycznego. Sam śpiew (barwa głosu wokalisty/ów, stosowane techniki, itp.) jest jego częścią, bo ma wpływ na to, jak brzmi utwór. Zamiana tekstu na inny (dający się zaśpiewać tak samo) w ogóle nie wpłynęłaby na charakter utworu. Więc tekst nie ma żadnego znaczenia ani wpływu na muzykę, bez względu na to, czy jest dobry czy nie.

      Grechuty nie słucham w ogóle. Słyszałem jakieś pojedyncze kawałki i moim zdaniem jest to zupełnie nieciekawe muzycznie. Za to dokonania Dylana są często fajne pod względem kompozycji i wykonania. Bronią się niezależnie od tekstów, a nie wyłącznie dzięki nim. Wyjątkiem jest tu jednak np. tegoroczny "Rough and Rowdy Ways", gdzie akompaniament muzyczny ewidentnie służy tylko jako dodatek do tekstów, sam w sobie jest celowo nieinteresujący, żeby nie angażował słuchacza i nie odciągał jego uwagi od tego, co Dylan ma do przekazania. Moim zdaniem jest to kompletnie pozbawione sensu. Po co to w ogóle jest muzyką, a nie np. tomikiem poezji?

      Usuń
  2. Piosenka Exodus "Widok z góry najwyższej" jest bardzo dobra ale to dzięki wymowie tekstu powoduje u mnie wzruszenie. To tylko pierwszy z brzegu przykład piosenki doskonałej właśnie dzięki wartościom intelektualnym wniesionym przez tekst.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tutaj się zgadzam. Piękny album, który się nie zestarzał i nawet dziś brzmi świeżo. Niestety trzeba mieć dzień żeby po niego sięgnąć bo potrafi baaardzo mocno ukoić i odprężyć :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Na 50. rocznicę “Ciemnej strony Księżyca” Waters wyda własną wersję, bo według niego “to jego projekt i on go napisał”, a pozostali członkowie zespołu “nie są artystami”. Gdyby nie to, że nie jest to w żaden sposób szkodliwe, to miałby już zapewnioną obronę Eryka ;)

    Chociaż jego nowa wersja “Comfortably Numb” nie jest moim zdaniem tak zła, jak bym się spodziewał. Nie umywa się oczywiście do oryginału, ale przynajmniej próbował wnieść do utworu cokolwiek nowego (mroczniejszy wydźwięk i większy udział żeńskich wokali).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie słuchałem tej nowej wersji "Comfortably Numb", ale na podstawie jego solowych płyt wiem, że coraz większy udział żeńskich wokali wynika stąd, że on sam coraz gorzej radzi sobie ze śpiewem, a nigdy nie był w tym dobry.

      Z Watersa nie jest żaden artysta, tylko zwykły megaloman przeceniający swój wpływ. To, że z całego zespołu był najlepszym kompozytorem, jakoś nie pomogło mu w solowej karierze, która jest w zasadzie jednym wielkim autoplagiatem jego schyłkowych dokonań z Pink Floyd. A i mimo tej wtórności coś rzadko nagrywa. Wykonawcą zawsze był miernym. Wokal to jedno, ale sam przyznawał, że - jeśli dobrze pamiętam - około połowa partii basu na płytach PF to nie on, a Gilmour.

      Ta nowa wersja "Dark Side" to musi być syf tak okropny, hak "The Purple Album" Whitesnake. Ciekawe, jak będzie wyglądać okładka? Proponowałbym przeróbkę oryginału, z rosyjską flagą zamiast tęczy.

      Usuń
    2. Wyszedł przedsmak “przeróbki” Rogera - https://www.youtube.com/watch?v=SUVmeYgo1Iw No dla mnie to to nie jest zbyt słuchalne, dla większości RYMerów również, jak pierwszy raz usłyszałem tę zachrypniętą melorecytację, to oplułem ekran. Jeśli cały album będzie na tym poziomie, to “Ciemna strona Księżyca“ może być uważana jednocześnie za jeden z najlepszych, jak i najgorszych albumów wszech czasów ;) Chociaż może Ty doceniłeś to (o ile w ogóle chciało ci się tego słuchać) za oryginalne podejście do tematu?

      Usuń
    3. Faktycznie doceniłem kompletną zmianę aranżacji, oddalenie się od stylu Floydów. Wychodzi na to, że Waters jest bardziej oryginalny, kiedy gra kompozycję Pink Floyd w nowym aranżu, niż własne utwory w aranżu stylizowanym na swoją dawną grupę.

      Wykonanie wokalne tragiczne, muzyka też jakoś szczególnie nie porywa.

      Usuń
  5. Wszyscy dadrockowcy pieją dziś nad absolutem tego albumu i jak tylko się dowiedziałem o rocznicy to po cichu liczyłem na jakiś post na ten temat. Ale dobre i to.

    Kanon? Jeszcze debiut King Crimson powinien tam trafić beż żadnych wątpliwości.

    Nie lubimy Watersa, nie lubimy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. King Crimson ogólnie tak, ale nie wiem, czy debiut, czy udanie podsumowujący cały pierwszy etap działalności "Red".

      Za Watersem nigdy nie przepadałem, ani nie ceniłem go jako muzyka czy wokalistę. Teraz zrobił się dodatkowo szkodliwy, ale i bez tego należałoby wyjaśnić, jaki miał wkład w ten album czy Pink Floyd w ogóle.

      Usuń
  6. Jeśli Waters mówi coś o sobie w superlatywach, to z automatu trzeba brać na to sporą poprawkę. Mało który muzyk tak bardzo uzewnętrznia swoje samouwielbienie.

    Facet też zdaje się zapominać, że to jego charakterek i potrzeba posiadania zawsze ostatniego zdania często doprowadzały do tych wszystkich konfliktów w zespole, przez które muzycy mieli od pewnego momentu robić wszystko, żeby tylko nie spotkać się w studiu. Pewnie sam sobie to tłumaczy jako kolejną siłę kreatywną, która napędzała całą grupę w drodze do sukcesu :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Akurat "Dark Side" ma bardzo dobre teksty. Nie jest to żadna poezja, ale kawał porządnego rockowego tekściarstwa na istotne egzystencjalne tematy. Komunikaty są proste, przekaz czytelny (może poza barrettowskim "Brain Damage, ale i on jest jasny, kiedy wiemy, że to o Sydzie), środki oszczędne - jednak nie jest to banał (np. super odniesienia do języka potocznego w "Money").
    Absolutnie nie zgadzam się z Twoją tezą, że teksty w muzyce nie są ważne. I nie mówię tu już o wszelkich odmianach poezji śpiewanej tylko o rocka. Nie chodzi tylko o przekaz treści, ale i charakterystykę utworu. Pisaliśmy dziś o Lake'u. Wyobraź sobie, że w Epitafium śpiewa tekst z "Cat Food" (oczywiście dostosowany sylabowo i metrycznie do charakteru utworu, ale z tym samym przekazem). Przecież zmieniłoby to DIAMETRALNIE charakter utworu - z podniosłego "apokaliptycznego" songu, stałby się on groteską i parodią. Podobnie np. interpretacja Planta jest inna w ociekającym seksualnością, dosadnym "Black Dog" a inna w poetyckich "Schodach". Tekst pełni też rolę instrumentacyjną (ot choćby w beatlesowskim "Come Together" czy "operowej" wstawce Bohemian Rhapsody - żeby posłużyć się najsłynniejszymi utworami - przecież ta wstawka pozbawiona tych wszystkich makaronizmów i latynizmów zmieniłaby charakter utworu z parodii opery na czysty (nieparodystyczny!) musical) . Więc absolutnie nie jest tak, że "zamiana tekstu na inny (dający się zaśpiewać tak samo) w ogóle nie wpłynęłaby na charakter utworu". Choć oczywiście są zespoły, gdzie rola tekstu jest rzeczywiście marginalna - np. w Purplach istotnie można by te teksty dowolnie pozamieniać i nic by się nie stało. Ale to nie jest norma - najczęściej tekst wpływa na muzykę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobraź sobie, że w Epitafium śpiewa tekst z "Cat Food" (oczywiście dostosowany sylabowo i metrycznie do charakteru utworu, ale z tym samym przekazem). Przecież zmieniłoby to DIAMETRALNIE charakter utworu - z podniosłego "apokaliptycznego" songu, stałby się on groteską i parodią.

      Jednak taka zmiana byłaby zauważalna wyłącznie dla osób rozumiejących tekst. Dla tych kompletnie nieznających języka angielskiego i nie interesujących się warstwą tekstową na tyle, by poszukać tłumaczenia, byłby to wciąż dokładnie ten sam utwór, co znaczy, że słowa nie są takim samym elementem dzieła muzycznego, jak pozostałe. Oczywiście, zgadzam się, że tekst może być wartościowym dopełnieniem utworu i podkreślać jego charakter, może też wpłynąć na postrzeganie danej kompozycji, ale to wszystko raczej na zasadzie podobnej do oprawy graficznej. W końcu pryzmat z okładki "Dark Side of the Moon” też doskonale dopełnia album i nieodłącznie się z nim kojarzy.

      A jeszcze co do do "Epitaph” z tekstem "Car Food”, to od razu przyszedł mi do głowy tytułowy utwór "Three Friends" Gentle Giant, gdzie tekst nijak nie pasuje do podniosłego charakteru muzyki. Czy to jednak w czymkolwiek przeszkadza? Moim zdaniem wręcz stanowi znakomitą równowagę patosu.

      Usuń
    2. Na pewno - finał Three Freinds to dobry przykład na poparcie Twojej tezy - ten chorał w ostatniej minucie nie pasuje do prozaicznego tekstu, a jednocześnie nie odczuwa się dysonansu (z drugiej strony to tylko parę wersów). Bywa i tak. GG zresztą traktowali teksty specyficznie - one zazwyczaj nie mają przekazywać żadnych głębszych (ani nawet mniej głębokich) treści, ale wykreować pewne wrażenie estetyczne poprzez podkreślenie charakteru utworu (jak jest szanta jak we Wreck to tekst również jest "szantowy", jak muzyka jest "średniowieczna" to pojawiają się bohaterowie Rabelaisa - Panurge oraz Pantagruel - dwa głosy w  Advent of Panurge ). 
      Dla mnie teksty były zawsze bardzo istotne  i nawet jak mój angielski nie pozwalał na ich rozumienie ze słuchu (a  i z druku rozumiałem piąte przez dziesiąte), chciałem je drążyć - np. w wieku 17 lat we Włoszech kupiłem książkę z nutami i tekstami Jethro Tull i tłumaczyłem je sobie mozolnie ze słownikiem Stanisławskiego, co było zajęciem niezwykle żmudnym. Zwracam uwagę na teksty nie tylko języków obcych, którymi się posługuję (angielski, rosyjski), ale też języków słowiańskich, gdzie wiele rzeczy rozumie się od razu intuicyjnie (teksty czeskie, słowackie do pewnego stopnia też serbskie). A w przypadku włoskich, francuskich, hiszpańskich często je sobie tłumaczę (kilkanaście lat temu - jak nie było jeszcze dobrych translatorów internetowych, prosiłem o tłumaczenie znajomych).
      Ja rolę tekstu w obcym języku, porównałbym zdecydowanie bardziej do "ukrytych"(nieoczywistych) wartości muzycznych niż okładki. Okładka ma duże znaczenie estetyczne, ale jest taka jaka jest - nie odkrywasz specjalnie okładki (a jeśli niektóre okładki mają znaczenie symboliczne, to "odkrywanie" jest bardzo szybkim procesem) - po prostu albo Ci się podoba albo nie. Natomiast "wejście" w tekst przypomina odkrywanie walorów muzycznych utworu - rytmiki, harmonii, formy. Mam sporą grupę utworów, które oceniam zdecydowanie wyżej dzięki tekstowi i to nie zawsze muszą być jakieś głębokie treści (np. taki utworem jest "Death on Two Legs" Queenu), jak i takich gdzie tekst mnie strasznie wkurza i dobry utwór przez to traci (tytułowy utwór z Memento SBB, The Only Way ELP, bo grafomansko patetyczne, ale są też teksty, które mnie drażnią przez to, że są obsceniczne - np. Not Quite the Same Curved Air czy Drinking Tasavallan Presidentti). A zdarza się- choć rzadko - że teksty zupełnie obrzydzają mi odbiór muzyki (np. "Little Red Record" Matching Mole).

      Usuń
    3. Mnie jednak trochę o coś innego chodzi. Nie mówię, że tekst nie może być istotną częścią utworu - dla jednych słuchaczy będzie, dla innych nie - ale że nie jest to element muzyczny, taki jak np. rytm, harmonia, brzmienie. Każdy tekst może istnieć jako osobne, niemuzyczne dzieło, np. wiersz (czasem faktycznie tekstem staje się istniejące wcześniej dzieło literackie - patrz Niemen, Grechuta). Tak samo muzyka może nie mieć tekstu, ale zawsze będzie posiadać te muzyczne cechy, jak agogika, melodyka itd.

      Usuń
    4. W niektórych przypadkach - funkcji instrumentacyjnej tekstu, o której wspomniałem - jest to element stricte muzyczny. Zwróć też uwagę, że tekst utworu muzycznego bez muzyki zazwyczaj nie jest tożsamy z wierszem, mimo że posiada jego zewnętrzne atrybuty. Np. wiersze Krynickiego czy Leszka Aleksandra Moczulskiego różniły się w sposób istotny od ich tekstów pisanych dla Grechuty, Anawy czy Skaldów. Nasz główny spór dotyczy jednak tego, czy można sobie zamienić dowolnie tekst utworu (tak jak to napisałeś) i nie wpłynie on na odbiór utworu (przynajmniej w języku obcym). Otóż ja uważam, że w bardzo wielu przypadkach wpłynie i to istotnie. Wyobraźmy sobie zamianę tekstów w Time i Money z Dark Side na typowe teksty erotyczne. Zmieni to DIAMETRALNIE charakter obydwu utworów, łącznie z tym, że naturalistycze odgłosy zegarów i monet staną się zupełnie nieczytelne - stracą punkt odniesienia. Tekst stanowi integralną część utworu i oczywiście analizując konkretną płytę można dojść do uprawnionego wniosku, że dany tekst jest zupełnie bez znaczenia, natomiast stawianie generalnej tezy- jakoby teksty były w muzyce rockowej zupełnie nieistotne - uważam za całkowicie błędne.

      Usuń
    5. Wciąż byłyby to takie same utwory pod względem stricte muzycznym, czyli biorąc pod uwagę elementy charakterystyczne wyłącznie dla muzyki - o takim samym tempie, rytmie, harmonii, melodyce, brzmieniu, strukturze itd. Poza tym dobierasz skrajne przykłady. Przecież ten potencjalny inny tekst wciąż może pasować do klimatu muzyki i zawartych w niej efektów ilustracyjnych (jak zegary w "Time"), nawet może dotyczyć tej samej tematyki. Inna sprawa, że w wielu przypadkach to tekst ustawia taki, a nie inny odbiór utworu, podczas gdy muzyka jest na tyle abstrakcyjna, że będzie pasować tak samo do innej tematyki. Można też zrezygnować z tekstu i właśnie za pomocą efektu dźwiękowego czy innego muzycznego rozwiązania naprowadzić słuchacza na konkretną interpretację. Świetnym przykładem jest przecież ”The Great Gig in the Sky", gdzie niepotrzebne są słowa - same środki muzyczne wystarczają, by słuchacz wiedział, o co w tym fragmencie chodzi. A nawet jeśli będzie miał inną interpretację, to tylko lepiej świadczy o tym utworze. Lepiej, gdy sztuka pobudza wyobraźnię, niż narzuca konkretny odbiór.

      Usuń
    6. A tak w ogóle, to nie stawiam tezy, że tekst nie jest integralną częścią utworu muzycznego - bo zgadzam się, że w danym przypadku może być - lecz twierdzę, że jest to pozamuzyczny element dzieła.

      Usuń
    7. Nie twierdzę, że jest muzyczny: twierdzę, że jest istotny.Najlepszym probierzem rozstrzygającym dyskusję jest odpowiedź na pytanie, czy również w przypadku polskich grup rockowych zupełnie nie zwracasz uwagi na teksty i nie wpływają one na Twoją ocenę płyty?

      Usuń
    8. "Przecież ten potencjalny inny tekst wciąż może pasować do klimatu muzyki i zawartych w niej efektów ilustracyjnych (jak zegary w "Time"), nawet może dotyczyć tej samej tematyki". Oczywiście, że może, ale oceniamy jednak to, co nagrano. Fakt, że teksty na Dark Side mają taki a nie inny charakter (mówiąc najkrócej: egzystencjalny - poza surrealistycznym Brain Damage) ma ogromny wpływ na całość płyty. Nie tylko na poszczególne utwory, ale i na cały koncept, jej charakter - również kwestie czysto muzyczne. Nie sądzę, żebym tu odkrywał jakąś tajemnicę, ani mówił coś oryginalnego; wydaje mi się, że jest to opinia powszechna, a ja trochę wyważam otwarte drzwi. Dark Side należy do albumów, który nie da się rozpatrywać w oderwaniu od tekstów (tzn można to oczywiście robić, ale taka recenzja/analiza będzie siłą rzeczy ułomna/niepełna). A np. na "In Rock" analiza tekstów w ogóle nie jest potrzebna - teksty nie mają absolutnie żadnego znaczenia, jest to "wata" słowna, po prostu są takie jakie są i równie dobrze mogłyby być zupełnie inne.

      Usuń
    9. Tak na marginesie - w recenzjach pojawia się siłą rzeczy wiele informacji "pozamuzycznych". Np. informacja o tym, jakie miejsce zajmowała płyta na liście Billboardu, jest z punktu widzenia czysto muzycznej analizy dzieła zupełnie bez znaczenia. I nie czerpiesz ją przecież ze swojej indywidualnej interpretacji albumu, tylko z informacji źródłowych. Dlaczego? Bo taka informacja ma bardzo duże znaczenie dla kontekstu. No więc teksty też często mają ogromne znaczenie i trzeba je traktować kontekstowo - nawet jeśli się ich np. nie rozumie ze słuchu -wtedy należy je sprawdzać w źródłach.

      Usuń
    10. "Wciąż byłyby to takie same utwory pod względem stricte muzycznym, czyli biorąc pod uwagę elementy charakterystyczne wyłącznie dla muzyki - o takim samym tempie, rytmie, harmonii, melodyce, brzmieniu, strukturze itd".
      No właśnie, że nie. Na tym polega cały dowcip. Najczęściej teksty rockowe są pisane do muzyki (chociaż oczywiście zdarzają się i przypadki kiedy muzyka powstaje do tekstu). W tym pierwszym przypadku tekst powstaje do zarysu linii wokalnej z uproszczonym akompaniamentem - najczęściej nagranej na tzw "rybkę" albo po norwesku (jak mówiło się w Polsce - czyli śpiewany w nic nie znaczących słowach). Jak powstaje już tekst ze słowami - to jest obróbka linii wokalnej (można np, ją rozbudować), ale też akcentów, przesunięć rytmicznych - wszystkiego co ma związek z treścią i formą słów. Treść tekstu może mieć ogromny wpływ na finalny MUZYCZNY kształt utworu.

      Usuń
    11. W przypadku polskich tekstów trudno byłoby mi nie zwrócić uwagi na ich treść, podobnie jak i w przypadku angielskich, które są chociaż w miarę wyraźnie zaśpiewane. Jednak założyłem sobie, że z zasady teksty nie mają żadnego wpływu na moje oceny. Inaczej, aby wszystkie oceny były wymierne, musiałbym poświęcać im uwagę przy każdej płycie, także w nieznanych mi językach, a to mnie zwyczajnie nie interesuje.

      Oczywiście, że wspominam o różnych pozamuzycznych elementach w recenzjach. Ale też nie biorę ich pod uwagę przy ocenianiu. Nie daję dodatkowych punktów np. za popularność na liście sprzedaży. Swoją drogą, o tekstach też czasem wspominam, nawet niedawno przy okazji "Meat Is Murder" The Smiths.

      Usuń
  8. Po Smiths sięgnąłem pod wpływem Twojej recenzji i spodobało mi się tak bardzo (The Queen Is Dead), że kupiłem sobie CD. Nie wiem czemu, ale wcześniej kojarzyłem ich z punkiem i unikałem jak ognia. Idealna płyta do auta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kojarzenie The Smiths z punkiem nie jest dalekie od prawdy, jako że zespół należy do tej wielkiej, różnorodnej fali twórców, jacy wypłynęli po - i dzięki - tzw. punkowej rewolucji.

      Usuń
    2. @okechukwu, jeśli wcześniej słyszałeś "London", "Miserable Lie" czy "Handsome Devil" to słusznie Ci się kojarzyło :)

      Usuń
    3. Na szczęście na tej płycie tego punka praktycznie nie słychać. Płyta jest lekka, można nawet powiedzieć, że miejscami poprockowa z bardzo fajnymi tekstami. Dla mnie mniej więcej ta sama kategoria co... tu pewnie Was zaskoczę -Misplaced Childhood Marillion.

      Usuń
    4. Faktycznie zaskoczyłeś, bo nie skojarzyłbym ze sobą tych płyt i na pewno nie wrzucił do jednej kategorii. Od Marillion wolę już punka, może nie ten koszmarny zespół na R., ale Sex Pistols czy The Clash już tak, a przede wszystkim Wire.

      Usuń
    5. @okechukwu, ile znasz już płyt The Smiths? Bo jeśli tylko "The Queen Is Dead", to inne też warto sprawdzić, włączanie z kompilacjami "Hatful of Hollow" i "Louder Than Bombs" - tę drugą ogólnie łatwo przeoczyć w kontekście nadrabiania, więc wspominam :)

      Usuń
  9. Ja akurat przed paroma tygodniami kupiłem sobie również Misplaced Childhood na CD (w sumie przypadkiem za 1 euro, jako dodatek do innych płyt u tego samego sprzedawcy). Miałem tę płytę na kasecie wieki temu - tzn w latach 90, ale nigdy nie byłem jej miłośnikiem (ani Marillion), więc od tego czasu jej po prostu nie słuchałem. I obydwie - z The Smiths zagościły na stałe w odtwarzaczu w aucie. Ostatnio miałem dłuższą podróż do Przemyśla i słuchałem ich na zmianę. Bardzo jest to bliska sobie muzyka - w sumie pop rock, ale urozmaicony stylistycznie, "ejtisowy", ale bez "plastiku", z dobrymi wokalami i fajnymi melodiami. Dość stonowany, ale z drugiej strony na tyle dynamiczny, że nie usypia. W sumie nic nadzwyczajnego (w obydwu przypadkach), ale właśnie podczas podróży - idealnie się sprawdza. Obydwie płyty na solidne 3.5/5 na RYM.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To oczywiste, że obie płyty są pop-rockowe. Ale w jakże inny sposób. The Smiths jest popem świadomym bycia popem i dlatego stosującym odpowiednie dla takiej muzyki rozwiązania. To muzyka energetyczna, lekka, pełna zapamiętywanych melodii, czasem taneczna, nieprzekombinowana i bezpretensjonalna. "Misplaced Childhood" nawet jeśli jest świadomym popem - a mam tu wątpliwości - to pokazuje brak wiedzy jego twórców na temat tego, jak robić pop. To granie anemiczne, kawałki są często strasznie porozciągane, jest też w tym taka egzaltacja, dla której można szukać usprawiedliwienia w ambitniejszej muzyce, ale raczej nie w popie. Nie znajduję tu za bardzo walorów użytkowych - nie jest to płyta, którą można puścić na imprezie. No, może takiej dla fanów radiowej Trójki, którzy pamiętają, jak zgrywali ten album na kasety. "The Queen Is Dead" wydaje się płytą stworzoną raczej dla młodzieży, a Marillion grał już wtedy dla starszych odbiorców, którzy mieli sentyment do rocka z początku lat 70. i "Misplaced Childhood" kojarzył im się - w sumie nie wiem czemu - z rockiem progresywnym. Zazwyczaj miłośnicy tego albumu uważają go za jakieś arcydzieło proga. Doceniam, że nie podzielasz takiego podejścia.

      Usuń
  10. Myślę, że jednak za bardzo dzielisz włos na czworo. "Świadomy/nieświadomy" w przypadku w sumie tak prostej muzyki (w obydwu przypadkach) to trochę na wyrost terminy . W końcu mówimy o młodzieżowej muzyce z lat 80, a nie Strawińskim, Trzaskowskim, Zappie czy Frippie. To prawda- Misplaced jest za bardzo porozciągany tu i ówdzie (np. Bitter Suite), ale jednak na tej płycie zorientowany piosenkowo i mimo tych słyszalnych odniesień do poprzedniej epoki jednak wyraźnie "ejtisowy". Z kolei na Smiths słychać wyraźnie odniesienia do lat 60 (np. Frankly, Mr. Shankly" jest wyraźnie pod Kinksów). Fisha i Morriseya dzieli rok różnicy, tak samo jak te płyty. Marillion jak najbardziej na imprezę - "Lavender" jako tzw. pościelówka to jeszcze w moich czasach funkjonował (w latach 90). Podsumowując -dla mnie obydwie płyty fajne jako muzyka użytkowa - w obydwu jest też odpowiednia nutka nostalgii, która kojarzy mi się z dzieciństwem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wydaje mi się żebym przesadzał. Jeżeli chcesz grać w określonej stylistyce, to niezależnie od tego, czy jest to prosta czy złożona muzyka, to jednak musisz mieć pewne pojęcie o tej konwencji, o stosowanych w niej rozwiązaniach. Tymczasem "Misplaced Chilhood" brzmi jakby goście wychowani na wczesnym Genesis, których nigdy nie intetesował pop, postanowili grać pop.

      Usuń
    2. Ale wczesny Genesis to przecież też jest muzyka popularna, tylko nieco innego rodzaju. Zresztą sam Genesis gładko przeszedł do popu (i yo o wiele bardziej "popowego" niż Marillon czt Smiths).

      Usuń
    3. Można jeszcze odpowiedzieć, że skoro "Kayleigh" okazała się bardzo dużym w przebojem (i nie chodzi mi o Polskę, gdzie były specyficzne warunki i ogromny głód zachodniej muzyki, więc praktycznie każdy utwór lansowany w Trójce był przebojem), ale w Wlk Brytanii i Francji - rynkach wybrednych i "nasyconych" wszelkiej maści hitami, no to zespół miał pojęcie o graniu popu. I trudno z takim argumentem dyskutować.

      Usuń
    4. W zasadzie wszystko, co nie jest muzyką klasyczną lub ludową, jest popem. Ale jest jednak różnica między progiem a graniem typu radio-friendly. Marillion na tej płycie próbuje tego drugiego, nie korzystając z rozwiązań właściwych dla tej konwencji, a raczej z pewnych elementów proga.

      "Keyleigh" i ”Lavender" nie są akurat reprezentatywnymi kawałkami dla całego albumu. Te akurat mają przynajmniej piosenkową formę. Miejsca na liście sprzedaży są oczywiście pewną miarą użytkowego potencjału, ale też trzeba do tego podchodzić z pewną rezerwą. Nie znamy całego kontekstu, nie wiemy np. kto kupował te single - czy nie byli to właśnie słuchacze, którzy docenili te kawałki z sentymentu do muzyki ze swojej młodości.

      Usuń
    5. Bo ja wiem, czy nie są reprezentatywnymi - na płycie jest więcej kawałków w bardzo mainstreamowym, piosenkowym stylu (np. Lords of the Backstage, Childhoods End). Być może przeboje Marillion (bo również Lavender był sporym przebojem) trafiały bardziej do trzydziestolatków a nie nastolatków, tylko co z tego? Hicior to hicior - i to jest porządna płyta radio-friendly (bo technicznie też muzykom, nie sposób czegokolwiek zarzucić, solidne rzemiosło).

      Usuń
    6. "W zasadzie wszystko, co nie jest muzyką klasyczną lub ludową, jest popem". To zależy, jaką definicję popu przyjmiemy. Jeśli utożsamiamy go z tym co nazywamy współczesną (dwudziestowieczną) popkulturą o amerykańskim rodowodzie - to tak, taka definicja jest poprawna. Ale jeśli traktujemy rzecz szerzej i w sposób bardziej zniuansowany- no to kategoria muzyki popularnej jest jednak inna (walce Straussa i dziesiątki innych utworów klasycznych, to muzyka stricte użytkowa i popularna, podobnie jest z folklorem np. miejskim). Z kolei jakoś strasznie głupio określać np. płyty Andrzeja Trzaskowskiego mianem popu - mimo że ewidentnie bez amerykańskiej popkultury w takim kształcie by nie powstały. A do tego dochodzą jeszcze zupełnie inne podziały np. w Azji. Temat rzeka - na długą dyskusję.

      Usuń
    7. Pytanie, na ile to hicior ze względu na komercyjny potencjał, a na ile dzięki sentymentom słuchaczy? Tego właśnie nie wiemy.

      Ja mam po trzydziestce i Marillion dalej mi się nie podoba, zupełnie jak wtedy, gdy słyszałem go w wieku kilkunastu czy dwudziestu paru lat. Dalej brzmi to dla mnie jak coś dla poprzedniego pokolenia, taki typowy dad rock, choć moi rodzice akurat tego nie słuchali. Myślę, że to taka muzyka, która podoba się pod warunkiem, że ma się konkretne doświadczenia, np. gust ukształtowany przez radiową Trójkę.

      Ten sztywny trójpodział muzyki nie jest, oczywiście, doskonały. Jednak chodziło mi o pokazanie, że pop może być bardzo szerokim określeniem, obejmującym też rock progresywny czy właśnie jazz, ale dyskusja na początku dotyczyła bardzo wąskiego, powszechnego rozumienia tego terminu.

      Usuń
    8. Nie uważam, że potencjał komercyjny Marillion jest jakiś szczególny - w tym sensie, że ani Kayleigh ani Lavender to nie są melodie, od których nie można się uwolnić i chce się je stale nucić pod nosem. Są to numery rzeczywiście nieco bezpłciowe, ale przyjemne, "nieinwazyjne" , a jednocześnie pozbawione- drażniącej dla wielu hitów lat 80 -tandety. Dokładnie tak samo odbieram The Smiths (przynajmniej na tej płycie). Przyjemne, nieinwazyjne piosenki. Ja nigdy nie byłem fanem Marillion ( w połowie lat 80 nie interesowałem się jeszcze muzyka rozrywkową, zresztą w domu nie słuchało się w ogóle radia poza Wolną Europą, a muzyki wyłącznie klasycznej z płyt analogowych, plus Kaczmarskiego, Demarczyk, Wysockiego) i nawet Script czy Fugazi oceniam jako solidne średniaki. Niemniej coraz częściej w pewnych sytuacjach (właśnie w samochodzie, czy jako tło przy intensywnej pracy umysłowej) potrzebuję właśnie takiej muzyki. Z tych samych względów lubię np. The Eagles czy Thin Lizzy. A wylansowanie popowego przeboju nie zawsze bywa proste - nie udało się to np. Gentle Giant w latach 77-80 mimo że próbowali.

      Usuń
  11. "Grechuty nie słucham w ogóle. Słyszałem jakieś pojedyncze kawałki i moim zdaniem jest to zupełnie nieciekawe muzycznie.". Nie wiem, czy próbowałeś "Drogi za widnokres"? Jeśli tak, to gorąco Cię zachęcam do posłuchania. To nietypowa płyta dla Grechuta - z założenia, nieromantyczna "niebarokowa", nieanawowska. Bardzo ascetyczny aranż - taki prawie trochę "nowofalowy" - gitara, bas, bębny, Świetni jazzowi muzycy (Ścieranski, Jastrzębski - ależ on tam gra na kontrabasie) nacisk położony na warstwę rytmiczną. No i teksty - tym razem wyłącznie poezja współczesna - niesamowite. Nie od razu doceniłem tę płytę - przed laty wydała mi się za sucha, bo ja uwielbiam te rozbudowane barokowe aranże Anawy. Natomiast teraz -uważam, że jest to dzieło rzadkiej rangi - śmiało można postawić obok niemenowskich Marionetek (a i stylistycznie nie jest odległe).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W międzyczasie nadrobiłem "Korowód" i tylko utwierdziłem się we wcześniejszym przekonaniu o Grechucie. Czy w takiej sytuacji warto brać się za "Drogę"?

      Usuń
    2. Absolutnie warto! Korowód różni się mniej więcej tak od Drogi jak, powiedzmy, "Islands" od "Discipline" czy "Blue Train' od "Ascension". Jest to bardzo szczególne, żeby w ciągu jednego roku tak zmienić styl- no ale to zupełnie nowy skład, w dużej mierze inny kompozytor (większość kompozycji i wszystkie aranże na Korowodzie robił Pawluśkiewicz nie Grechuta) inne teksty i odmienna koncepcja artystyczna (co deklarował sam Grechuta). Ja stawiam w tej chwili równie wysoko "Korowód" i "Drogę" - niemniej muzycznie (i tekstowo) są to zupełnie inne światy.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024