[Recenzja] Black Sabbath - "Black Sabbath" (1970)



Trzynastego lutego 1970 roku światło dziennie ujrzał jeden z najbardziej wpływowych, najbardziej szokujących i po prostu najlepszych debiutów w historii muzyki. Nagrany w ciągu ledwie jednego dnia (szesnastego października 1969 roku) przez czterech młodych muzyków z Birmingham, którzy przybrali nazwę Black Sabbath. Zespół już tutaj zaprezentował swój własny styl i brzmienie. W znacznym stopniu zawdzięczał go przypadkowi. Gdyby nie wypadek gitarzysty Tony'ego Iommi - który podczas pracy w fabryce stracił opuszki palców lewej ręki i został zmuszony do obniżenia stroju gitary, używania cieńszych strun oraz nakładek na palce, aby dociskanie strun nie sprawiało mu bólu - brzmienie zespołu nie byłoby tak ciężkie i surowe. Ale sam styl jego gry też odbiegał od ówczesnych standardów. Chociaż to samo dotyczy pozostałych instrumentalistów: Geezera Butlera, który używał gitary basowej jak instrumentu solowego, a także perkusisty Billa Warda, w których grze słychać ich bluesowo-jazzowe korzenie. Nie można też zapomnieć o wokaliście Ozzym Osbourne, którego sposób śpiewania jest daleki od ideału, jednak nie można mu odmówić charyzmy i rozpoznawalnego głosu, a co najważniejsze - doskonale uzupełniał się z grą instrumentalistów.

Otwierający debiutancki album zespołu utwór "Black Sabbath" mógł budzić wręcz przerażenie u ówczesnych słuchaczy. Zaczyna się odgłosami burzy, potem wchodzi ciężki riff oparty na posępnym trytonie (interwale rzekomo zakazanym w średniowieczu ze względu na diabelskie brzmienie, lecz to tylko bezmyślnie powielany mit). Utwór z początku jest wolny, klimatyczny, ale w końcówce następuje nagły zryw. Do tego zawodzący, mechaniczny śpiew Osbourne'a, snującego opowieść o spotkaniu z samym szatanem... Reszta płyty jest jednak mniej przerażająca. "The Wizard" i "Behind the Wall of Sleep" to po prostu blues rock, ale zagrany z niespotykanym wcześniej w muzyce ciężarem - nawet Led Zeppelin nie brzmiał tak mocno. Smaczkiem w pierwszym utworze jest harmonijka - na której zagrał sam Ozzy - świetnie uzupełniająca gitarowy riff. Drugi natomiast kończy krótkie perkusyjne solo, przechodzące w basowy wstęp kolejnego utworu, "N.I.B.". To kolejny wybitny fragment albumu. Kawałek opiera się na niesamowicie chwytliwym riffie (lekko przypominającym "Sunshine of Your Love" Cream), a uroku dodają mu spokojne zwolnienia i fantastyczne, długie solówki Tony'ego. Jeszcze bardziej przebojowy jest "Evil Woman", czyli przeróbka utworu mało znanej grupy Crow. Prawdopodobnie jej nagranie wymusiła wytwórnia, która wymagała od zespołu singlowego hitu. Wydany na singlu nie odniósł jednak sukcesu.

Amerykańskie wydanie longplaya zamiast "Evil Woman" zawierało autorski utwór "Wicked World" - oryginalnie stronę B tego samego singla. Pod względem muzycznym kawałek nie wyróżnia się jednak niczym szczególnym. Kompaktowe reedycje zawierają oba utwory. Kolejną kompozycją na oryginalnym wydaniu jest natomiast "Sleeping Village". Utwór rozpoczyna spokojna część z ledwie kilkoma wersami tekstu, dalsza część jest natomiast bardziej żywiołowa i instrumentalna. Album kończy dziesięciominutowa przeróbka utworu "Warning" z repertuaru zapomnianej bluesrockowej grupy The Aynsley Dunbar Retaliation. To kolejny rewelacyjny fragment albumu, oparty na genialnym, wyrazistym basowym motywie, któremu towarzyszą bluesowe zagrywki Tony'ego i chwytliwy wokal Ozzy'ego. Sporą część utworu zajmuje gitarowa solówka, częściowo grana bez udziału sekcji rytmicznej. Iommi pokazuje tu swoje umiejętności, grając na różne sposoby (w pewnym momencie cytuje bluesowy klasyk "Spoonful" Howlin' Wolfa, znany też z wersji Cream). Podobno pierwotnie solówka trwała osiem minut dłużej, ale została skrócona przez producenta, aby na longplay zmieściło się więcej utworów. Gitarzysta nigdy nie pogodził się z tą ingerencją w jego popis. Osobiście uważam, że wyszło na dobre - w takiej formie utwór jest przecież idealny, a z dłuższą solówką mógłby być już nieco nużący. Genialny finał albumu i prawdopodobnie mój ulubiony utwór w całej dyskografii zespołu.

Warto poświęcić też trochę uwagi tekstom (pisanym przez Butlera), które były przyczyną pewnych kontrowersji - nie do końca słusznie. Jak u wielu innych wykonawców w tamtym czasie (np. Coven, Black Widow), utwory Black Sabbath często dotyczyły okultyzmu, przez co grupa zaczęła być oskarżana o propagowanie satanizmu. Była to jednak kompletna bzdura, co łatwo udowodnić ich prostą analizą. W utworze "Black Sabbath" podmiot liryczny budzi się w nocy i widzi nad sobą postać w czerni - prawdopodobnie samego diabła (ponoć Geezer naprawdę przeżył takie zdarzenie). W punkcie kulminacyjnym Ozzy wykrzykuje jednak słowa: please God help me!, o jakie trudno posądzić satanistę. Postać Lucyfera, wymieniona z imienia, pojawia się także w "N.I.B.". Ale tekst opowiada o jego przemianie - zakochuje się i staje się dobry. Bardziej złowieszcza treść "Behind the Wall of Sleep" to po prostu nawiązaniem do opowiadania "Beyond the Wall of Sleep" H. P. Lovecrafta. Tymczasem "The Wizard" ma znów pozytywne przesłanie - opowiada o czarodzieju niosącym ludziom pomoc (inspiracją był Gandalf z "Hobbita" i "Władcy pierścieni" Tolkiena). Co prawda, niektórzy doszukują się w tej postaci metafory dealera narkotyków, ale w tamtym czasie członkowie grupy byli jeszcze przeciwnikami takich używek (co udowadnia tekst "Hand of Doom" z kolejnego albumu). Tekst "Sleeping Village" jest po prostu opisem Birmingham, a politycznie zaangażowany "Wicked World" zapowiada tematykę, która zdominowała następny album Black Sabbath, "Paranoid".

"Black Sabbath" to kamień milowy, album, który na zawsze odmienił muzyczny świat - nikt wcześniej nie grał tak ciężko ani mrocznie. A na uznanie zasługuje również niesamowite brzmienie. Rodger Bain genialne ustawił proporcje pomiędzy poszczególnymi instrumentami, zwłaszcza jeśli chodzi o gitarę basową, nierzadko wychodzącą na pierwszy plan. Chociaż później muzycy krytykowali Baina i począwszy od "Vol. 4" sami zaczęli produkować swoje płyty (w międzyczasie skorzystali jeszcze z jego pomocy podczas nagrywania "Paranoid" i "Master of Reality"), to ich kolejne dzieła pod względem brzmienia nie mogą się równać z pierwszymi trzema longplayami.

"Black Sabbath" jest zdecydowanie moim ulubionym albumem zespołu, a także jednym z najbardziej lubianych w ogóle. Naprawdę nie mogę się tutaj do niczego przyczepić, począwszy od kompozycji, przez wykonanie, aż po brzmienie. Czuć tutaj po prostu świeżość i niesamowitą, młodzieńczą energię. Nie bez znaczenia jest też fakt, że to najbardziej bluesowy album zespołu, a ja uwielbiam bluesa. Przy czym jest to bardzo oryginalne podejście do bluesa, dodające zupełnie nowej jakości. Nie mam żadnych wątpliwości, że ten album zasługuje na maksymalną ocenę.

Ocena: 10/10



Black Sabbath - "Black Sabbath" (1970)

1. Black Sabbath; 2. The Wizard; 3. Behind the Wall of Sleep; 4. N.I.B.; 5. Evil Woman; 6. Sleeping Village; 7. Warning

Skład: Ozzy Osbourne - wokal, harmonijka (2); Tony Iommi - gitara; Geezer Butler - gitara basowa; Bill Ward - perkusja
Gościnnie: Rodger Bain - drumla (6)
Producent: Rodger Bain


Komentarze

  1. Obok "Iron Maiden", "Appetite for Destruction" i "Lonesome Crow" debiut wszech czasów. Doskonałe kompozycje i wykonanie. Niespotykany wcześniej ciężar - nie bez przesady na wiele późniejszych ciężkich utworów i riffów mówiło się mianem "sabbathowy". Poza tym - genialnie słyszalny bas i idealnie pasujący wokal Ozzy'ego.

    Nie mogę sobie wyobrazić, co musieli czuć ludzie w 1970 r. w momencie słuchania utworu tytułowego. To musiało być coś...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież Apetite For Destruction to straszny syf

      Usuń
    2. Całe Gun's'Roses to skrajnie komercyjne granie bez jakiekolwiek energii, i do tego z irytującym wokalem oraz gitarzystą, który jest po prostu efekciarski

      Usuń
    3. Brak energii to jeden z niewielu zarzutów, których "AfD" bym nie postawił, ale nie piszcie tutaj o tym zespole.

      Usuń
    4. Adrithgor - ale on Cię zapytał o AFD, a nie całe GN'R, a Ty wypisujesz bzdety przeklejone z recenzji autora strony bez żadnego własnego uzasadnienia, tym bardziej, że "zarzuty" które podałeś są typowo subiektywnymi odczuciami, a nie faktami. Coś mi się zdaje, że Ty w ogóle tego nie słuchałeś, bo byś andronów nie wypisywał.

      Przepraszam za offtop, album BS oczywiście znakomity.

      Usuń
    5. Jestem ciekaw, jakie sam wskazałbyś zalety tego albumu. Oczywiście niesubiektywne i z uzasadnieniem. Czas start!

      Usuń
    6. Źle sformuowałem zdanie, te "bzdety" to był zarzut do użytkownika powyżej, bo nie uzasadnił w żaden sposób swojego zdania, które prezentuje jako fakty, a wygląda to tak, jakby po prostu przekleił to co Ty uważasz o tym albumie. Sorry dorzucił do tego jeszcze brak energii, co świadczy o tym, że albo jest uprzedzony, albo w ogóle nie słuchał tej płyty.

      AFD to nie jest skrajnie komercyjne granie, energii albumowi nie brak, a odczucia co do wokalu i gitary są subiektywne. No i do teraz nie dowiedziałem się na czym polega to "efekciarstwo" Slasha, bo to jest standardowa gra oparta na pentatonice i bluesie, tylko szybsza, dopasowana do charakteru utworów.

      Usuń
    7. Słysząc lub czytając opinie słuchaczy takiej muzyki odnoszę wrażenie, że dla sama umiejętność szybkiego grania jest dla nich tożsama z wirtuozerią. Jest to zresztą zakorzenione w średniowieczu, kiedy uliczni kuglarze popisywali się szybką grą na instrumentach ku uciesze gawiedzi. No i właśnie ta szybkość w grze Slasha, w połączeniu z ostrym brzmieniem, ostrością oraz szpanerskimi pozami, jakie przyjmuje w teledyskach i na koncertach, ma na celu zabawianie tych nieosłuchanych słuchaczy i wysyłanie im komunikatu: paczcie na mie, jestę wirtuozę, hehe. Na tym polega efekciarstwo: ma wyglądać i brzmieć efektownie, ale tak naprawdę nie ma tam niczego wartościowego, faktycznie skomplikowanego czy subtelnego.

      Z tym nie jest [to] skrajnie komercyjne granie to bardzo słaby argument na zasadzie: istnieje gorsza muzyka. No istnieje, ale nie czyni to automatycznie tej dobrą. Jest tak wiele wartościowej muzyki, że nie trzeba wybierać mniejszego zła. Można dowolnie przebierać wśród lepszego dobra.

      W przypadku GNR, nawet tego najlepszego z debiutu, ciężko wskazać jakieś obiektywne zalety. Czy jest to oryginalne? No nie jest - brzmi jak bardziej podkręceni Stonesi czy Aerosmith z domieszką pudel rocka. Czy wpływowe? Nie znam żadnego zespołu, który by się tym inspirował. Czy wokalista ma szeroką skalę głosu, albo czy potrafi stosować różne techniki śpiewu? Oczywiście, że nie. Czy instrumentaliści mają ponadprzeciętne umiejętności? Nie mają. Czy ma to potencjał rozrywkowy? Tak, ale istnieje też wiele innej muzyki o podobnych lub większych walorach użytkowych, a jednocześnie mającej do zaoferowania także coś pod względem artystycznym.

      Usuń
    8. Ale ja ogólnie się zgadzam, krytykuję jedynie lakoniczne wydawanie sądów i nie jest to krytyka skierowana w Twoją stronę.

      Oczywiście, że jeśli chodzi o najsłynniejsze zespoły rockowe ever to GN'R są na szarym końcu i to nie ulega wątpliwości, co nie jest równoznaczne z tym, że ich debiut to totalny syf, bo z tym też absolutnie się nie zgodzę.

      Interesuje mnie muzyka, a nie pozy, a solówki na AFD są dopasowane do charakteru utworów. Utwory są energiczne to i solówki są szybkie, tak to zazwyczaj bywa. Solówki tego typu grali zarówno Iommi, Page, jak i Blackmore, tyle tylko, że ich zespoły grały bardziej urozmaicną i "bogatszą" muzykę. Natomiast nie zmienia to faktu, że w bardziej dynamicznych utworach grali też popisówki, zbiór zagrywek dopasowany do charakteru tego typu kawałków. AFD to płyta przebojowa i mocno hard rockowa, ze szczyptą punk rocka, więc trudno spodziewać się wysmakowanych solówek w stylu Gilmoura, to nie ten rodzaj muzyki.

      Ja nie słyszę w każdym razie efekciarstwa, bo to jest standardowe granie. Czy jest szpanerem? Tak. Czy jego gra sama w sobie wyróżnia się w jakiś negatywny sposób? Nie. Solówki są dopasowane do utworów, ma też na koncie udane riffy i potrafi nieźle i z wyczuciem improwizować. I nie wiem kto uważa go za wirtuoza, bo nim nie jest. Chyba trochę wyolbrzymiasz.

      Usuń
    9. Uważają tak chociażby redaktorzy "Teraz Rocka", który - niestety - jest, a przynajmniej przez długi czas był, opiniotwórczym pismem. Możesz też wpisać w Google frazy "slash" i "wirtuoz", to się przekonasz, jak ogromne to zjawisko. I to nie tylko wśród anonimowych fanów, bo w wynikach przeważają treści z różnych mediów.

      Usuń
    10. A co powiesz na wysnucie tezy, że debiut Guns N Roses był w latach 80. przypadkiem analogicznym do Television i Marquee Moon? W czasach szerzącego się w mainstramie gówna pojawia się coś nowego, ale nieodkrywczego (Quicksilver, Rolling Stones których sam wyciągasz w recenzji), instrumentalistom daleko do wirtuozów, wokalista skrzeczy i wkurza, jednak w takim otoczeniu to wszystko może wydawać się świeże i tak dalej...

      A co do zespołów inspirujących się Guns N Roses, to chociażby Steel Panther (jednak to zespół o podobnym charakterze co Ghost), albo w pierwszym okresie działalności pewien polski, trzyliterowy zespół, zresztą w 1994 supportował Aerosmith na koncercie u nas więc "coś jest na rzeczy". Inne zespoły na pewno też się znajdą, pewnie zachwycają się nimi w "Tylko Śmieciu". A w 2036 przyjdą zapewne pięcioletni obecnie bracia Okrężnica, którzy będą brzmieli identycznie jak Axl i Slash w 1988.

      Wszystkiego najlepszego ;)

      Usuń
    11. Nie, nie, zupełnie nie mogę się z czymś takim zgodzić. GNR to zawsze był wyrachowany zespół celujący w zapełnianie stadionów. Po prostu wymyślili sobie, albo ktoś im wymyślił, że w czasach, gdy rockowym głównym nurtem był z jednej strony kiczowaty glam metal, a z drugiej - coraz cięższe odmiany metalu, a brakowało czegoś pomiędzy, oni zapełnią tę lukę. Czyli po prostu będą grać muzykę o jak największym potencjale komercyjnym, ale z nieco cięższym brzmieniem. Ludzie byli już wtedy zmęczeni plastikowym mainstreamem, więc przy dobrej promocji coś takiego musiało chwycić. A promocję od razu mieli dobrą, to nigdy nie było żadne podziemie.

      Steel Panther na szczęście nigdy nie słyszałem, ale z tego co niechcący się dowiedziałem to jest to produkt dla tych, którzy chcieliby zaznać / przeżyć ponownie tandetne koncerty glamowych grup. Czegoś takiego w ogóle nie powinno traktować się w kategorii muzyki, a rozrywki porównywalnej z cyrkiem czy wesołym miasteczkiem. Ten polski zespół to też coś kompletnie nieistotnego, gdy przyjąć inną perspektywę, niż muzyka grana w naszych krajowych stacjach. A tak ogólnie nie ma znaczenia, czy jacyś naśladowcy byli, bo pewnie po garażach grało wiele takich kapel. Chodzi o to, że GNR w ogóle nie zmienił biegu muzyki. Zaraz po ich debiucie pojawił się grunge czy brit-pop, które faktycznie miały wpływ na to, co działo się w mainstreamie lat 90.

      Dziękuję, nawzajem ;)

      Usuń
    12. Paweł - jeśli chodzi o komercyjne zacięcie GN'R to zgadzam się tym, ale dopiero po płycie AFD. Przy wydaniu pierwszego albumu wytwórnia nie chciała w nich inwestować i sądzę, że nawet sam zespół nie nastawiał się na jakiś oszałamiający sukces i zapełnianie stadionów. GN'R to dziecko MTV i gdyby nie wypuszczony dopiero po roku teledysk Welcome to the Jungle to pewnie GN'R byłoby pod względem sławy kapelą na poziomie co najwyżej Motley Crue albo Ratt.

      Oczywiście, że nie zmienili biegu historii muzyki, ale w pewnym sensie byli w tamtym czasie powiewem świeżości, mimo, że było to wtórne i niezbyt ambitne granie, po prostu pojawili się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

      Axl Rose nie ma szerokiej skali? Aha :)

      Usuń
    13. Jeśli miał, to tym gorzej o nim świadczy, że w tak zły sposób wykorzystywał swoje możliwości.

      Motley Crue czy Ratt to zespoły, których płyty rozchodziły się - niestety! - w wielomilionowych nakładach. Żeby wspiąć się na ich poziom popularności, trzeba było grać muzykę o skrajnie merkantylnym, całkowicie wyrzekając się innych ambicji - tych artystycznych.

      Usuń
    14. Tego nie wiedziałem, wiem tylko, że GN'R byli/są o wiele bardziej popularni, zupełnie inna skala. Nie są ambitnym zespołem, co nie znaczy, że nie mogli nagrać rasowego, hard rockowego albumu o wartości czysto użytkowej. Jedni ich przeceniają, a inni mam wrażenie, że "katują ich z urzędu" z racji fame'u jaki mają. Oczywiście w kontekście AFD, bo dalsze ich dokonania faktycznie można nazwać komerycyjnym przerostem formy nad treścią. Ja widzę powody dla których szczególnie młodsi słuchacze mogą lubić ich muzykę, choć sam zdecydowanie nie cenię już ich debiutu w takim stopniu jak jeszcze 10 lat temu. Co nie znaczy, że uważam go obecnie za słaby, czy wręcz za totalny syf. Co prawda dawno tego nie słuchałem, ale wydaje mi się, że patrząc nawet obiektywnie, album ten zasługuje na wyższą ocenę, niż 3/10.

      Teraz Rock w ogóle jeszcze istnieje? Fakt, ta gazeta nadaje się do spuszczenia w kiblu. Ale kiedyś oczywiście sam czytałem :) Choć głównie w empiku, bo szkoda mi kasy było i tak na to.

      Usuń
    15. Też mi się wydaje że 3/10 dla AfD to raczej manifestacja sprzeciwu wobec gloryfikacji tegoż albumu. Coś jak kiedyś 1/10 dla Ok Computer.

      Usuń
    16. Wystarczającym sprzeciwem jest samo pozostawienie tu tej recenzji. Gdyby nie był to tak popularny album, już dawno bym ją skasował. Natomiast ocena 3/10 jest całkowicie zgodna z moim odbiorem, bo raz, że jest to całkowite zaprzeczenie tego, czego szukam w muzyce i co mogłoby sprawiać mi chociaż minimalną przyjemność, a dwa - naprawdę nie znajduję tam niczego, za co mógłbym go pochwalić pomimo subiektywnych wrażeń. Nie polecałbym go nawet w celach czysto edukacyjnych, bo dokładnie te same wnioski można wyciągnąć z płyt Aerosmith.

      Usuń
    17. Ale chyba jednak Aerosmith to poziom wyżej w porównaniu do GNR?

      Usuń
    18. W sumie to tak, chodziło mi o to, że u GNR nie ma niczego, czego nie byłoby też u Aerosmith, a nie zrównanie tych zespołów.

      Usuń
  2. Którą wersję albumu aktualnie posiadasz (bo zakładam, że posiadasz). Tę z "Evil Woman" czy tę z "Wicked World"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam CD ze wszystkimi utworami i winyl bez "Wicked World".

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałem o tym w wielu miejscach, to powszechnie znany fakt. Nie znam się na teorii muzyki.

      Usuń
    2. Tryton owszem tam jest, natomiast to, iż miałby być w średniowieczu "zakazany", to czystej wody mit ;) Można nawet znaleźć przykłady wykorzystywania go w średniowiecznej muzyce kościelnej :)

      Usuń
    3. Dzięki za celną uwagę. Usunąłem wzmiankę o tym średniowiecznym zakazie, żeby nie rozprzestrzeniać tego mitu.

      Usuń
    4. Spoko :) Ogólnie sam w sobie tryton nie jest aż takim ewenementem, najpopularniejsza wersja skali bluesowej to pentatonika z dodanym właśnie trytonem, natomiast Iommi, inspirując się Holstem, zrobił bardzo fajny myk, na którym chyba opiera się moc tego kawałka. Każdy interwał muzyczny ma swój przewrót, tzn. jeśli mamy np. G-D (kwinta czysta, 7 półtonów) i odwrócimy je tak, że teraz D będzie niższe, a G wyższe, to otrzymamy kwartę, 5 półtonów. Liczy się to tak, że dopełniamy do 12 (tyle mamy półtonów w oktawie) i wiadomo, co wychodzi. Tryton jest szczególnym przypadkiem, bo z racji tego,że półtonów jest 6, jako jedyny daje w przewrocie kolejny tryton - i to wykorzystał Iommi, bo w tym motywie pierwszy i drugi dźwięk to to samo, tylko drugie oktawę wyżej.. i nagle wpada w środek nuta, który trytonowo dysonuje z oboma. Gdyby je zagrać na raz, byłby to tryton stojący na trytonie, Diabeł z Diabłem na barana ;) Dzieła zniszczenia dopełnia szybki tryl w wykończeniu, czyli granie na zmianę tego dysonującego trytonu i idealnie zgodnej kwinty, jakby gitarzysta drażnił się ze słuchaczem, na zmianę stawiając mu przed nosem rozwiązanie (w sensie harmonicznym) i je zabierając. Majstersztyk! :)

      Usuń
    5. Myślę że Iommi'emu po prostu wyszedł taki dźwięk i tyle a nie tworzył go pod tak fachowym względem i nie analizował że będzie odwracał tony bo on pięciolinii i nut na oczy nie widział do dziś. Jak większość (99,99 %) muzyków rockowych to nie zawodowy muzyk z filharmonii tylko zwykły amator grajek rockowy z garażu taty.

      Usuń
    6. To nie ma znaczenia, czy świadomie czy nie, albo czy był samoukiem czy kształcił się w szkole. Liczy się to, że zrobił coś fajnego i wniósł coś świeżego do muzyki rockowej i w sumie do muzyki w ogóle. A co wnoszą nowego muzycy z filharmonii, którzy po prostu odgrywają to, co mają rozpisane na pięciolinii? Nic.

      Usuń
    7. Nie ma znaczenia ale kolega wyżej tak to przedstawił jakby Imommi siedział przez pół roku z nutami i dumał jakby tu odwrócić ton.

      Usuń
    8. Co do tego raczej nie ma wątpliwości. Sam Iommi w autobiografii przyznał, że stworzył to przypadkiem i dopiero po czasie dowiedział się, że zagrał tryton.

      Usuń
  4. To pierwsza recenzja na tej stronie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, choć była później poprawiana. Ale ocena jest od początku taka sama.

      Usuń
  5. Płyta ma naprawdę niesamowity klimat, słucha się jej znakomicie. Brzmienie faktycznie w tamtych czasach niespotykane. Jedyny nieco lżejszy kawałek to "Evil Woman". Najbardziej przypadły mi do gustu "Black Sabbath", "N.I.B.", "The Wizard " i "Warning". Utworem tytułowym, mimo że od jego premiery minęło już bez mała pół wieku, do dziś można by straszyć małe dzieci i pobożne staruszki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Według mnie nie ma tu słabych utworów, może tylko "Sleeping Village" lekko odstaje od reszty. A "Warning" to najlepsze co zespół kiedykolwiek nagrał ;)

      Usuń
    2. Tak, w zupełności się zgadzam, że słabych utworów tu nie ma. Nawet w tak znakomitym zbiorze zawsze po prostu coś najbardziej wpada w ucho, dlatego napisałem, że "najbardziej przypadły mi do gustu", choć oczywiście do gustu przypadła mi ta płyta w całości :)

      Usuń
    3. Nie musisz się tłumaczyć, ja tylko napisałem jakie jest moje zdanie ;) To jest jeden z moich ulubionych albumów w ogóle, a ulubiony z hard rocka. A przy okazji jest jednym z, powiedzmy, pięciu najważniejszych, najbardziej nowatorskich i wpływowych w tym stylu.

      Usuń
  6. No to tak:
    Black Sabbath - mocno osadzony w bluesie ciężki hard rock
    Paranoid - heavy metal
    Master of Reality - doom metal
    Vol. 4 - psychodela? Riffy (np.: ten z Supernaut) zalatują mi psychodelą

    Dobrze myślę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie do końca. W ogóle nie mieszałbym wczesnego Black Sabbath z heavy metalem. W latach 70. używano tej nazwy jako zamiennika dla hard rocka, ale obecnie heavy metal oznacza taką muzykę, jak w latach 80. grał Iron Maiden czy Judas Priest. Black Sabbath grał podobnie w czasach Dio, ale ich twórczość z Ozzym, wbrew pozorom, nie ma wiele wspólnego z tym stylem. Heavy metal, w dzisiejszym znaczeniu, powstał z inspiracji różnymi zespołami, wśród których Black Sabbath oczywiście był, ale aż tak wiele elementów od niego nie zaczerpnięto.

      Debiut to po prostu ciężko zagrany blues rock. Poza tytułowym utworem, bo to było coś bardzo oryginalnego.
      "Paranoid" to rozwinięcie stylistyki debiutu, ale już prawie bez bluesowych naleciałości. Zespół stworzył zupełnie własną odmianę hard rocka. W całkowicie już dojrzałej formie została ona zaprezentowana na "Master of Reality". Ten album miał ogromny wpływ na powstanie doom- i stoner metalu, ale zaliczenie go do którejś z tych stylistyk byłoby znacznym uproszczeniem - jest to jednak bardziej różnorodne granie.
      "Vol. 4" (i dwa kolejne albumy) to wciąż ta sabbathowa odmiana hard rocka, ale więcej tam eksperymentów z brzmieniem, nietypowym instrumentarium, itd. Ale jedyny związek "Czwórki" z psychodelią, to tworzenie pod wpływem narkotyków ;)

      Usuń
  7. Niezła płyta, Otwieracz robi na mnie największe wrażenie. Później jest różnie. Jedynie "Behind the Wall of Sleep", "N.I.B" jest jeszcze fajne. Heavy Metal - Nie stwierdzono.

    OdpowiedzUsuń
  8. Świetny album, ciężki, mroczny, ma swój klimat i jest to przwdsmak przed jeszcze cięższym i bardziej mrocznym albumem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Właśnie jestem w trakcie pisania recenzji tegoż albumu (przy "Sleeping Village")

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czemu postanowiłeś się tym tutaj podzielić?

      Usuń
    2. Tak informacyjnie, w końcu to też recenzja tego albumu :) Czy to jest jakoś niewygodne dla ciebie? :) (bez urazy)

      Usuń
    3. Zastanawiam się grubo nad założeniem bloga z recenzjami- na początku opisałbym głównych rockowych twórców- ich albumy najlepiej znam (właśnie BS, Led Zeppelin, Deep Purple, The Who, i dla równowagi jakieś niziny typu Slade- ich ludzie znają). Postanowiłem ruszyć i napisać pierwszą.

      Usuń
    4. Absolutnie nie mam z tym problemu. To po prostu nietypowy komentarz, stąd moje zdziwienie. Co innego, gdybyś pochwalił się gotową recenzją - tutaj cel byłby jasny.

      Zastanawiam się, czy stron z recenzjami rockowych klasyków nie jest już wystarczająco / nadto. Chyba, że zamierzasz do tego podejść w jakiś nowy sposób?

      Usuń
    5. No i się pochwalę, napiszę jeszcze kilka i wrzucę w neta (blog). Jest tego dużo, fakt. Może dorzucę jeszcze do tego jakieś inne gatunki np hip hop- w końcu dużo tego słuchałem. Szczerze mówiąc to nie wiem, mam taki impuls żeby pisać recki i tyle, będzie co będzie.

      Usuń
    6. A jaki cel byłby wówczas jasny?

      Ja bym chętnie poczytał coś nowego, tylko pamiętaj o jednym - regularne wrzucanie. Jak masz dużo tekstów w zanadrzu to nie wrzucaj codziennie, tylko postaraj się mieć zawsze jakąś rezerwę z której skorzystasz gdy nie będziesz miał możliwości napisania czegoś na teraz.

      Jak patrzę na Twój RYM to raczej sensacji/kontrowersji nie będzie - początkowy BS oceniony wysoko, podobnie LZ, inne oceny za wiele nie różnią od tych które chociażby wystawił Paweł. Gdy próbowałem pisać po raz drugi chciałem podejść nieco inaczej do tych płyt i spojrzeć na nie od nieco innej, złośliwej, strony. Ale same recenzje mogą być napisane interesująco, nie tylko pod względem merytorycznym ale też językowym.

      Ostatnio zasłuchuję się w NIB w wykonaniu Primusa z gościnnym Ozzym na wokalu, zdecydowanie bardziej podoba mi się to wypasione brzmienie i szalony bas. Na YT najwyraźniej ma to jakieś problemy z prawami autorskimi, bo jest dostępny tylko na soundcloud. Co sądzisz Paolo? Słuchałeś tribute albumów BS z tej dwuczęściowej serii z lat 1994 i 2000?

      https://soundcloud.com/lucas-andriotta-de-camargo/primus-with-ozzy-osborne-nib

      Usuń
    7. No jak to jaki? Promocja swojego bloga.

      Owszem, dawno temu sięgnąłem po te trybuty, ale kiepskawe to jest. W zasadzie sprawdziłoby się jako podręcznik "Jak nie grać cudzych utworów". Bo zaangażowani w to wykonawcy albo próbują zagrać nuta w nutę jak w oryginale, albo jakoś udziwnić, zazwyczaj bez ciekawego pomysłu. Primusowy "N.I.B.", z tego, co teraz słyszę, mieści się pomiędzy, ale bliżej pierwszego podejścia. Różnią go detale: zdziadziały głos Ozzy'ego, spłaszczone brzmienie i dużo nadmiarowych dźwięków, podczas gdy w oryginale muzycy grają ich dokładnie tyle, ile wystarcza.

      Black Sabbath doczekał się ciekawszych, choć niepozbawionych wad hołdów. Mam tu na myśli "Jazz Sabbath" (szczegółowo go recenzowałem) i bardziej eksperymentalny "Everything Comes & Goes".

      Usuń
    8. Moim zdaniem właśnie nie, bo blog dopiero ma powstać, stąd moje pytanie ;)

      NIB ma być potężnym uderzeniem, w wersji oryginalnej jest za bardzo wiotki, wszystko brzmi słabiej niż w wersji 30 lat późniejszej, choć oczywiście na miarę swoich czasów. Nie będę szczegółowo pisał dlaczego ta wersja mi się bardziej podoba, choć powiem tylko że wokal Osbournea bardziej zyskiwał z czasem. Jedyne nadmiarowe dźwięki w NIB 2.0 to bas, Les Claypool zawsze grał bezmyślnie, dając więcej uderzeń niż trzeba, niemniej taki gulgoczący bas też mi bardziej pasuje do kawałka o tak mocarnym potencjale.

      Zwróciłeś uwagę, że kawałek tytułowy opiera się na "Marsie" Holsta? Podobno Butla grał właśnie tę kompozycję i tak powstał "Black Sabbath". Nie zauważyłem oczywiście tego sam, ostatnio ktoś na jednej z muzycznych stron podzielił się taką obserwacją, ale dość ciekawe się zbiegło.

      Usuń
    9. Ale mowa była o tym, że rozumiałbym cel takiej informacji, gdyby blog już istniał.

      Czasem większa przestrzeń i mniejsza ilość dźwięków sprawia, że nagranie brzmi potężniej od takiego, gdzie cała scena jest wypełniona. Tak dzieje się moim zdaniem w przypadku tego utworu i w ogóle całej pierwszej płyty Sabbath. To jest jeden z moich ideałów brzmienia, do takiej stylistyki adekwatny jak żadne inne. Ta przestrzeń sprawia, że jest tu odpowiednia dynamika, a każdy instrument brzmi dosadnie. Zupełnie też nie zgadzam się w kwestii głosu Ozzy'ego - już na tych późniejszych płytach zespołu staje się coraz bardziej własną parodią, a te jego solowe dziełka m.in. właśnie przez wokal są takie straszne.

      Tak, zauważyłem. "Mars" był wówczas bardzo popularnym utworem wśród muzyków rockowych i to jest właśnie jeden z przykładów. Wcześniej była Andromeda z "Return to Sanity", jednak tam muzycy po prostu odegrali ten motyw jako wstęp i zakończenie swojej kompozycji, a Sabbaci bardziej twórczo go wpletli, robiąc z tego coś własnego, choć nie w tak fenomenalny spośób, jak King Crimson w "The Devil's Triangle".

      Usuń
    10. W tych bardziej bluesowych, klasycznych momentach brzmi to faktycznie dobrze, nie mam się do czego przyczepić.

      A co do głosu Ozzy'ego - na wczesnych płytach Sabbath jest taki nieopierzony jak dla mnie, np. Planet Caravan wokalnie odpowiada mi zdecydowanie bardziej w wersji albumowej, bo tam po przetworzeniu chociaż brzmi to jak jakieś psychodeliczne organy, a na tej dostępnej na reedycji z bonusami... mam ochotę powiedzieć coś złego na temat tego jak brzmi tam wokal, ale nie chcę bić bez celu piany. Tylko szkoda tej końcowej solówki, która w wersji na albumie jest ucięta.

      Ale w sumie i tak już nie hejtuję BS tak jak kiedyś, może i śpiewy Ozzyego AD 1970 kiedyś docenię.

      Usuń
    11. Mam wrażenie, że on się na pierwszych płytach starał, żeby wypaść jak najlepiej mimo ograniczonych możliwości. Próbował też śpiewać na inne sposoby, jak w tej alternatywnej wersji "Planet Caravan", ale też w "Solitude", gdzie znakomicie to wyszło. A z czasem przestał się starać, jakby stwierdził, że przecież jest tym Ozzym i może cokolwiek odwalić, a ludzie to i tak kupią. Nałogi też nie wpływały dobrze na jego głos.

      Usuń
  10. W nawiązaniu do naszej dyskusji o "świadomości" Sabbathów, cytat z autobiografii Ozzy'ego odnoszący się do utworu tytułowego z debiutu.
    "Tony wymyślił dołujący riff, ja do tego zapiałem melodię i w końcowym rozrachunku wyszło coś absolutnie zajebistego, lepszego niż wszystko do tej pory - o niebo. Później ktoś mi powiedział, że riff Tony’ego oparty jest na tak zwanym diabelskim interwale lub inaczej trytonie. Podobno w średniowieczu kościół nie pozwalał wykorzystywać go w pieśniach religijnych, bo ludzie srali ze strachu. Organista zaczynał grać, a wierni spierniczali, bo myśleli, że za chwilę diabeł wyskoczy zza ołtarza.
    Jeśli chodzi o tytuł utworu, to wymyślił go Geezer. W kinach leciał film z Borisem Karloffem o takim właśnie tytule. Powiem wam szczerze, że wątpię, czy Geezer w ogóle go oglądał. Ja na pewno nie: dopiero po latach dowiedziałem się, że jest taki film. To śmieszne, bo choć szliśmy w nowym kierunku, wciąż graliśmy typowego dwunastotaktowego bluesa.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024