Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2012

[Recenzja] Deep Purple - "Made in Japan" (1972)

Obraz
"Made in Japan" powszechnie uznawany jest za jeden z najlepszych koncertowych albumów wszech czasów. Całkiem zasłużenie. Zespół prezentuje się tutaj od najlepszej strony, jak przystało na reprezentanta starej szkoły . Zamiast odgrywania utworów nuta w nutę, zgodnie z oryginalnymi wersjami, studyjne pierwowzory są jedynie punktem wyjścia do improwizacji, które rozwijały je w twórczy sposób, nadając zupełnie nowej jakości. Materiał zarejestrowano w szczytowym momencie kariery Deep Purple, podczas japońskiej trasy: 15 i 16 sierpnia 1972 roku w Osace, oraz 17 sierpnia w Tokio. Utwory - oryginalnie rozmieszczone na dwóch płytach winylowych - zostały ułożone w takiej samej kolejności, jak na koncertowej setliście (zabrakło jednak miejsca dla bisów). Za co uwielbiamy "Made in Japan"? Za niesamowitą energię w "Highway Star" - dopiero tutaj utwór ten zabrzmiał tak, jak powinien, w czym zasługa nie tylko ekspresyjnego wykonania, ale także cięższego brz

[Recenzja] Deep Purple - "Machine Head" (1972)

Obraz
Album "Machine Head" uznawany jest za jedno z największych dokonań Deep Purple i ciężkiego rocka w ogóle. To głównie zasługa jednego utworu - "Smoke on the Water". Najsłynniejszej kompozycji grupy, opartej na jednym z najbardziej rozpoznawalnych riffów wszech czasów. Ritchie Blackmore twierdzi, że ten prosty, składający się ledwie z czterech dźwięków motyw, to po prostu zagrany od tyłu jeden z motywów V Symfonii Beethovena. Muzycy nie od razu jednak dostrzegli jego potencjał. Na pierwszy singiel wytypowali "Never Before" - prostą melodyjną piosenkę, której dziś trochę się wstydzą. Pomysł wydania "Smoke on the Water" na kolejnym singlu początkowo wyśmiali. Ostatecznie utwór trafił na małą płytę czternaście miesięcy po premierze "Machine Head", gdy w sklepach dostępny był już kolejny studyjny longplay zespołu, "Who Do We Think We Are". W Europie singiel przeszedł niemal bez echa, ale w Stanach osiągnął ogromny sukces , do

[Recenzja] Deep Purple - "Fireball" (1971)

Obraz
Muzycy Deep Purple stanęli na przełomie lat 1970/71 przed trudnym zadaniem przygotowania następcy wysoko ocenianego "In Rock". Poprzeczki wprawdzie nie dało się przeskoczyć, jednak zespół i tak nieźle wybrnął z sytuacji, nagrywając nieco inny album - luźniejszy, bardziej różnorodny. Sami jednak nie byli z niego zadowoleni - z wyjątkiem Iana Gillana - przez co dość szybko zrezygnowali z promowania tych utworów na żywo. A szkoda, bo znaczna część tego materiału idealnie nadawała się na koncerty, na czele z bardzo energetycznym "Fireball" - dość wyjątkowym utworze w repertuarze zespołu, bo z solówkami Lorda i Glovera, ale nie Blackmore'a. W mniejszym stopniu dotyczy to także chwytliwego "Demon's Eye" oraz "No No No" i "No One Came", które byłyby dobrym punktem wyjścia do improwizacji. W koncertowym repertuarze dłużej przetrwał tylko "The Mule", kawałek przypominający o psychodelicznej przeszłości grupy. Inne urozma

[Recenzja] Deep Purple - "In Rock" (1970)

Obraz
Po szoku, jaki wywołał debiutancki album Led Zeppelin i sukcesie jaki osiągnął, muzycy Deep Purple - a raczej ich część: Blackmore, Lord i Paice - zdali sobie sprawę, że to jest muzyka przyszłości. I że najlepsze, co mogą zrobić, to porzucić psychodeliczne klimaty, na rzecz cięższego grania. Byli jednak świadomi, że z Rodem Evansem jako wokalistą niewiele osiągną w takiej stylistyce, zatem postanowili się go pozbyć. Przy okazji zdecydowali wyrzucić także basistę Nicka Simpera, który nie pasował im pod względem towarzyskim. Wciąż koncertując w oryginalnym składzie, odbywali potajemne sesje z muzykami popowej grupy Episode Six: wokalistą Ianem Gillanem i basistą Rogerem Gloverem. W ten sposób uformował się drugi skład grupy, powszechnie znany jako Mark II. Grupa nie od razu jednak poszła śladem Led Zeppelin. Pierwszym wydawnictwem Mark II był singiel "Hallelujah", dość łagodny pod względem muzycznym, choć wyróżniający się mocnym i ekspresyjnym śpiewem Gillana, wzoruj

[Recenzja] Deep Purple & The Royal Philharmonic Orchestra conducted by Malcolm Arnold - "Concerto for Group and Orchestra" (1969)

Obraz
Jon Lord od zawsze fascynował się muzyką klasyczną, a odkąd zaczął grać w zespołach rockowych, marzył o połączeniu tych dwóch światów. Ambicje te zaczął realizować już na albumach pierwszego składu Deep Purple, przede wszystkim w kompozycji "April", nagranej z pomocą kwartetu smyczkowego. Warto jednak podkreślić, że tamtym czasie nie było to już nic odkrywczego. Beatlesi już od połowy lat 60. nagrywali utwory z kwartetami smyczkowymi, a nawet bardziej rozbudowanymi orkiestrami. Orkiestra pełniła także istotną rolę na albumie "Days of Future Passed" grupy The Moody Blues z 1967 roku. Funkcjonowały też takie grupy, jak The Nice i Vanilla Fudge, dla których muzyka klasyczna stała się podstawą ich stylu. Jon Lord wyprzedził jednak konkurencję, tworząc swój "Concerto for Group and Orchestra" - blisko godzinną kompozycję na zespół rockowy i orkiestrę, posiadającą elementy takich klasycznych form muzycznych, jak concerto grosso, symfonia koncertująca i konce

[Recenzja] Deep Purple - "Deep Purple" (1969)

Obraz
Trzeci, eponimiczny album Deep Purple to najbardziej przemyślany i najlepszy longplay pierwszego składu grupy, dziś znanego jako Mark I. Chociaż wciąż mocno tkwi w psychodelicznym brzmieniu późnych lat 60., to zdecydowanie więcej tutaj hard rocka. Otwierający album "Chasing Shadow" jeszcze tego nie zapowiada. Utwór opiera się na niesamowitej, bardzo intensywnej,  plemiennej grze perkusisty, Iana Paice'a. Wszystko inne schodzi tu na dalszy plan, choć przecież bulgoczący bas Nicka Simpera, ostre solówki Ritchiego Blackmore'a i charakterystyczne brzmienie organów Jona Lorda, a także zadziorny wokal Roda Evansa są także na najwyższym poziomie. To jeden z najbardziej niezwykłych utworów w dorobku grupy. I świetne, a zarazem nietypowe otwarcie albumu. W "Blind" proporcje między instrumentami są już bardziej tradycyjne, a melodia okazuje się bardziej piosenkowa. Co nie znaczy, że muzycy nie prezentują tu swoich umiejętności. Ballada "Lalena" z rep

[Recenzja] Deep Purple - "The Book of Taliesyn" (1968)

Obraz
Amerykanie naciskali. Moim zdaniem uważali, że zespół nie przetrwa, trzeba go więc doić, póki się da. Nie dali nam czasu na tworzenie. Te słowa Nicka Simpera tłumaczą dlaczego drugi album Deep Purple - wydany zaledwie cztery miesiące po debiucie - jest jeszcze bardziej nieprzemyślany i niedopracowany od debiutu. Przede wszystkim zabrakło jednak pomysłów na nowe utwory. Muzycy ponownie sięgnęli więc po cudze kompozycje, czego wynikiem jest obecność "Kentucky Woman" w nie mniej banalnej wersji od oryginału Neila Diamonda, słabiutkie wykonanie beatlesowskiego "We Can Work It Out", oraz rozciągnięte zupełnie bez inwencji "River Deep, Mountain High" z repertuaru Ike'a i Tiny Turnerów. Autorski materiał to w znaczniej większości przyzwoite, ale kompletnie niezapamiętywalne, kawałki w około-psychodelicznej stylistyce ("Listen, Learn, Read On", "Shield", "Anthem"). Na plus wyróżnia się instrumentalny "Wring That Neck&q

[Recenzja] Deep Purple - "Shades of Deep Purple" (1968)

Obraz
W przeciwieństwie do większości wykonawców, grupa Deep Purple bardzo wcześnie odniosła komercyjny sukces. Być może dlatego, że część składu już wcześniej zdobyła doświadczenie jako muzycy sesyjni. Już kilka tygodni po sformowaniu pierwszego składu, muzycy wypuścili singiel ze swoją wersją "Hush" (przeboju Billy'ego Joe Royala, autorstwa Joe Southa), który trafił na czwarte miejsce w amerykańskich notowaniach, a na drugie w Kanadzie (w rodzimej Wielkiej Brytanii zespół nie będzie zauważany aż do 1970 roku - wcześniej EMI/Parlophone skupiali się wyłącznie na promocji The Beatles). Kując żelazo póki gorące, Amerykanie wymusili na zespole jak najszybsze nagranie pełnego albumu. I dlatego właśnie "Shades of Deep Purple" jest albumem bardzo niezdecydowanym stylistycznie i portretującym zespół przed wypracowaniem własnego charakteru. Longplay aż w połowie składa się z cudzych utworów. Fakt, że zespół nie ograniczył się do zwykłego odegrania ich w zgodzie z p

[Recenzja] Heaven & Hell - "The Devil You Know" (2009)

Obraz
Diabeł, którego znacie - bo tak naprawdę jest to kolejny album Black Sabbath. Nagrany w tym samym składzie, co "Mob Rules" i "Dehumanizer". Choć Tony Iommi, Geezer Butler, Ronnie James Dio i Vinny Appice mieli nagrać jedynie kilka nowych kawałków na kompilację "The Dio Years", współpraca ułożyła się tyle dobrze, że postanowili ją kontynuować. Nie mogli jednak pozostać przy nazwie Black Sabbath, bo kilka lat wcześniej Iommi, w wyniku sądowej rozprawy z Ozzym Osbourne'em, stracił na nią wyłączność. Muzycy przyjęli więc nazwę Heaven & Hell (od tytułu pierwszego albumu Black Sabbath z Dio), co wyszło zdecydowanie na dobre. Bo po pierwsze - na koncertach nikt nie oczekiwał, że będą grać utwory z lat 70. (z czym Dio zawsze miał spore trudności). A po drugie - dzięki temu album "The Devil You Know" nie jest zaliczany do dyskografii Black Sabbath. I całe szczęście, bo delikatnie mówiąc, nie jest to zbyt udane wydawnictwo. Pod względem st

[Recenzja] Black Sabbath - "The Dio Years" (2007)

Obraz
W 2006 roku wytwórnia płytowa Rhino wpadła na pomysł wydania kompilacji zawierającej utwory Black Sabbath z czasów, gdy wokalistą był Ronnie James Dio. Przedstawiciele wytwórni zgłosili się do Tony'ego Iommi z pytaniem, czy dysponuje jakimiś nieopublikowanymi nagraniami z tego okresu. Kiedy gitarzysta zaprzeczył, postanowili skontaktować go z Dio, w celu przeprowadzenia rozmowy o ewentualnym nagraniu nowego materiału. Kiedy obaj muzycy się spotkali, niemal od razu napisali trzy nowe utwory. Następnie nagrali je z pomocą Geezera Butlera i Vinny'ego Appice'a (początkowo brany był pod uwagę Bill Ward, ale muzykom nie udało się dogadać). Trzy nowe nagrania, uzupełniające materiał na "The Dio Years", to: utrzymany w średnim tempie "The Devil Cried", powolny "Shadow of the Wind", oraz rozpędzony "Ear in the Wall". Zaskakująco dobrze wypada ich warstwa instrumentalna - zwłaszcza w dwóch pierwszych Tony Iommi błyszczy świetnymi riffa

[Recenzja] Black Sabbath - "Past Lives" (2002)

Obraz
Na fali popularności reaktywowanego Black Sabbath, wytwórnia postanowiła wydać kompilację z archiwalnymi nagraniami koncertowymi z lat 70. Rezultatem jest dwupłytowy album "Past Lives". Pierwszy dysk tego wydawnictwa wypełniają nagrania z 11 i 16 marca 1973 roku, wydane już wcześniej na albumie "Live at Last". To świetny materiał, portretujący zespół u szczytu kariery, choć nieco do życzenia pozostawia jego słabe brzmienie i brak kilku ważnych utworów... Tu jednak z pomocą przychodzi drugi dysk, na którym znalazł się zapis prawie całego występu zespołu z 20 grudnia 1970 roku w paryskim Olympia Theatre (pominięto jednak utwory "Paranoid" i "War Pigs" - zapewne ze względu na ich obecność na pierwszej płycie), a także trzy utwory z występu 6 sierpnia 1975 roku w Asbury Park Convention Hall w New Jersey. Nagrania z 1975 roku niespecjalnie mnie przekonują. W "Hole in the Sky" i "Sympthom of the Universe" fatalnie wypada

[Recenzja] Black Sabbath - "Reunion" (1998)

Obraz
Pod koniec lat 90. doszło do długo wyczekiwanej reaktywacji Black Sabbath w najsłynniejszym, oryginalnym składzie. Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Geezer Butler i Bill Ward wyruszyli na trasę koncertową (niestety, Ward z przyczyn zdrowotnych brał udział tylko w części występów), a nawet zarejestrowali dwa nowe utwory w studiu. "Psycho Man" łączy klasyczny styl Black Sabbath ze stylistyką albumu "Ozzmosis" Osbourne'a, natomiast "Selling My Soul" brzmi jak jakaś zapomniana kompozycja zespołu z lat 70. Oba te utwory można znaleźć na albumie "Reunion", którego podstawową zawartość stanowią fragmenty występów z 4 i 5 grudnia 1997 roku w rodzinnym Birmingham. Na repertuar składają się utwory z pierwszych pięciu, najlepszych albumów Black Sabbath, oraz jeden fragment "Technical Ecstasy". Dominują oczywiście przeboje , w rodzaju "Paranoid", "Iron Man", "War Pigs", "Black Sabbath", czy "Chil

[Recenzja] Black Sabbath - "Forbidden" (1995)

Obraz
"Forbidden" został zarejestrowany w tym samym składzie, co "Tyr" - Cozy Powell i Neil Murray wrócili na miejsca zwolnione przez Bobby'ego Rondinelliego i Geezera Butlera (który dołączył do solowego zespołu Ozzy'ego Osbourne'a). Tym razem powstał jeszcze słabszy album. Tony Iommi całkowicie stracił zapał do dalszego grania i zgodził się ze wszystkimi, nawet najdurniejszymi sugestiami wytwórni. Takimi, jak powierzenie produkcji Erniemu C - gitarzyście rapmetalowego Body Count. Albo na gościnny udział innego muzyka tej grupy, Ice-T, który rapuje w "The Illusion of Power". Miało to pomóc w sprzedaży albumu, ale jedynie wkurzyło dotychczasowych fanów. Album brzmi naprawdę okropnie, jak amatorskie demo. Ale nawet lepsza produkcja niewiele by tu pomogła, gdyż sam materiał jest po prostu kiepski. Oprócz dość przebojowego utworu tytułowego, nie znalazło się tu absolutnie nic godnego uwagi. Pozostałe utwory są chaotyczne, nudne, brakuje w nich

[Recenzja] Black Sabbath - "Cross Purposes" (1994)

Obraz
Historia lubi się powtarzać. Ronnie James Dio po raz drugi opuścił zespół, ponownie zabierając ze sobą perkusistę Vinny'ego Appice'a. W zespole - oprócz stałych członków, Tony'ego Iommiego i Geoffa Nichollsa - pozostał Geezer Butler, na stanowisko wokalisty ściągnięto z powrotem Tony'ego Martina (który zaledwie trzy lata wcześniej musiał ustąpić miejsce Ronniemu), a nowym perkusistą został Bobby Rondinelli (były członek Rainbow). Nagrany w tym składzie "Cross Purposes" różni się od poprzednich albumów z Martinem. Słychać, że to już lata 90., kiedy do łask wróciło bardziej naturalne, surowsze brzmienie. Cieszy mniejsza rola brzmień klawiszowych, a także mniej pretensjonalny śpiew Martina, którego głos brzmi tutaj niżej, jest bardziej zachrypnięty. Świetnie wypada jego mechaniczna partia wokalna w ciężkim "Virtual Death", brzmiącym jak skrzyżowanie wczesnego Black Sabbath z Alice in Chains. To połączenie klasyki z nowoczesnością dało naprawd

[Recenzja] Black Sabbath - "Dehumanizer" (1992)

Obraz
Kiedy już wydawało się, że skład Black Sabbath w końcu okrzepł, zupełnie niespodziewanie zainteresowanie powrotem do zespołu zgłosili Geezer Butler i Ronnie James Dio. Ponieważ mogło to pomóc odzyskać nadwyrężone zaufanie fanów i krytyków, Tony Iommi odprawił Tony'ego Martina i Neila Murraya. W pracach nad nowym materiałem początkowo uczestniczył Cozy Powell (w sieci można znaleźć sporo demówek z tamtego okresu), który jednak tuż przed przystąpieniem do nagrywania nowego albumu uległ kontuzji. Był to poniekąd szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż - jak powszechnie wiadomo - Powell niezbyt dobrze dogadywał się z Dio (obaj muzycy występowali kiedyś razem w grupie Rainbow). Na jego miejsce przyjęto Vinniego Appice'a, a tym samym odrodził się skład z "Mob Rules". Muzycy nie zamierzali jednak wracać do grania takiej samej muzyki, jaką tworzyli razem dekadę wcześniej. "Dehumanizer" brzmi znacznie nowocześniej. Zespół stawia tu przede wszystkim na miażdżący

[Recenzja] Black Sabbath - "Tyr" (1990)

Obraz
Następca "Headless Cross" to ewidentna kontynuacja tamtego albumu, choć pojawia się też kilka nowych elementów. Najistotniejsza zmiana nastąpiła w warstwie tekstowej. Iommi przekonał Martina, żeby porzucił tematykę okultystyczną, wokalista dostarczył zatem bardziej różnorodne teksty, m.in. inspirowane mitologią nordycką (z której zaczerpnięty został także tytuł albumu). Pod względem muzycznym również jest nieco bardziej urozmaicony. Ale i mniej udany, jeśli chodzi o poziom poszczególnych utworów. "Tyr" przynosi naprawdę sporą dawkę kiczu i pretensjonalności, za co znów odpowiadają głównie tandetne klawiszowe tła i coraz bardziej teatralny śpiew Martina. Dużo tutaj heavymetalowej sztampy i toporności, obecnej zwłaszcza w tych szybkich utworach, jak "The Law Maker", "Valhalla" i "Heaven in Black". Czasem zespół zbliża się też do miałkości softmetalowych grup, czego przykładem "Jerusalem" i zwłaszcza singlowy "Fee

[Recenzja] Black Sabbath - "Headless Cross" (1989)

Obraz
Po nagraniu dwóch albumów w zupełnie przypadkowym składzie, Tony Iommi zaczął budować prawdziwy zespół. Oprócz Tony'ego Martina i Geoffa Nichollsa, znaleźli się w nim perkusista Cozy Powell (wcześniej muzyk The Jeff Beck Group, Rainbow i Whitesnake), oraz basista Neil Murray (wcześniej członek m.in. Colosseum II, National Health, Whitesnake i zespołu Gary'ego Moore'a). Zanim jednak ten ostatni dołączył do składu, pozostali muzycy - wsparci przez sesyjnego basistę Laurence'a Cottle'a - zarejestrowali materiał na album zatytułowany "Headless Cross". Przyznaję, że mam sentyment do tego wydawnictwa - był to pierwszy album sygnowany nazwą Black Sabbath, jaki usłyszałem w całości. Wtedy zrobił na mnie spore wrażenie, lecz dziś patrzę na niego w bardziej krytyczny sposób. Iommi i spółka ewidentnie próbowali być na czasie i dlatego zawartość tego longplaya niebezpiecznie zbliża się do amerykańskiego soft metalu z końca lat 80. Drażni wypolerowanym brzmienie

[Recenzja] Black Sabbath - "The Eternal Idol" (1987)

Obraz
Album "The Eternal Idol" powstawał w trudnym dla Tony'ego Iommiego okresie. Zmuszony do kontynuowania działalności pod szyldem Black Sabbath, zmagał się z nieustającymi rotacjami w składzie. Jeszcze podczas trasy koncertowej promującej "Seventh Star", po jakiś trzech występach, z zespołu odszedł Glenn Hughes, a jego miejsce zajął Ray Gillen. Wkrótce potem nastąpiła zmiana na stanowisku basisty, które objął Bob Daisley (znany z Rainbow i solowych albumów Ozzy'ego Osbourne'a). Zespół przystąpił do tworzenia nowego albumu - nie bez problemów, bo okazało się, że Gillen zupełnie nie potrafi pisać tekstów. Ostatecznie napisał je Daisley, który zajmował się tym już u Osbourne'a. Najgorsze nastąpiło jednak tuż po zakończeniu nagrań, gdy skład całkowicie się posypał - odszedł zarówno Gillen, jak i sekcja rytmiczna, która postanowiła grać u Gary'ego Moore'a. Iommi nie miał zamiaru po raz kolejny wydawać albumu z jednym wokalistą, a na trasę wyrus

[Recenzja] Black Sabbath - "Seventh Star" (1986)

Obraz
Po rozstaniu z Ianem Gillanem, który wrócił do reaktywowanego Deep Purple, Tony Iommi i Geezer Butler, znów wsparci przez Billa Warda, podjęli próby stworzenia kolejnego wcielenia Black Sabbath. Nowym wokalistą został Dave Donato. Nic jednak z tego nie wyszło, skład ten nigdy nie wydał żadnego albumu. W 1985 roku doszło natomiast do występu grupy na Live Aid - w oryginalnym składzie, z Ozzym Osbournem. Było to jednak jednorazowe zjednoczenie, a wkrótce po tym wydarzeniu zespół został rozwiązany. Iommi postanowił nagrać album solowy, na którym śpiewać mieli różni wokaliści. Spisałem sobie listę osób, które chciałem zaprosić, takich jak Robert Plant, Rob Halford, David Coverdale, czy Glenn Hughes - tłumaczył gitarzysta. Ale przekonanie ich do współpracy okazało się nie takie proste. Musiałem załatwić kontrakty, rozmawiać z przedstawicielami wytwórni, którzy nie pozwalali swoim podopiecznym brać udziału w tym przedsięwzięciu i wszyscy po kolei mi odmawiali . Iommi zdecydował się

[Recenzja] Black Sabbath - "Born Again" (1983)

Obraz
Black Sabbath odrodził się po raz kolejny. Na bębny wrócił Bill Ward, jednak największą niespodzianką był nowy wokalista. Został nim sam Ian Gillan, były wokalista Deep Purple. Tony Iommi i Geezer Butler pozyskali go za pomocą podstępu. Zaprosili go na obiad, który oczywiście skończył się wspólną popijawą. Gdy Gillan był już wystarczająco pijany, podsunęli mu do podpisania kontrakt...  Z anim zdążyłem się zorientować, w czym rzecz, byłem wokalistą Black Sabbath  - podsumował Gillan. I dodawał: Tak naprawdę nie sądzę, by można było o mnie mówić jako o wokaliście Black Sabbath. To tytuł zarezerwowany przede wszystkim dla Ozzy'ego. Do tamtego zespołu pasowało określenie Black Purple. Albo Deep Sabbath. Muzycy chcieli nagrać album pod innym szyldem, ale ówczesny menadżer, Don Arden, nie chciał o tym nawet słyszeć. Nowa nazwa nie zapewniłaby takiej sprzedaży, jak popularny szyld. Pierwszy kontakt z albumem może być odpychający - na koszmarną okładkę można jeszcze przymk

[Recenzja] Black Sabbath - "Live Evil" (1982)

Obraz
"Live Evil" to pierwszy autoryzowany przez zespół album koncertowy. Materiał został zarejestrowany podczas trasy promującej album "Mob Rules". Ściślej mówiąc, nagrań dokonano podczas amerykańskiej części trasy,  na przełomie kwietnia i maja 1982 roku. W repertuarze znalazły się głównie utwory z dwóch najnowszych wówczas albumów, uzupełnione kilkoma klasykami z pierwszych trzech albumów zespołu (i odtworzonym z taśmy "Fluff"). Zespół stara się wiernie odtworzyć swoje kompozycje. Jedynie "Heaven and Hell" został znacznie rozbudowany - niestety nie o jakieś ciekawe improwizacje, a nudną zabawę call and response z fanami i cytat z "The Sign of the Southern Cross". Utwór wypada nieporównywalnie gorzej od studyjnego pierwowzoru - rozczarowuje zwłaszcza solówka Iommiego. Pozostałe z nowych utworów nie różnią się zbytnio od oryginalnych wersji, a jeśli już, to nieznacznie na korzyść tych drugich. Za to kompozycje z czasów Ozzy'eg

[Recenzja] Black Sabbath - "Mob Rules" (1981)

Obraz
Przed nagraniem tego albumu z zespołu odszedł kolejny oryginalny członek - zmagający się z alkoholowym uzależnieniem Bill Ward. Jego miejsce zajął Vinny Appice, młodszy brat bardziej znanego Carmine'a Appice'a (m.in. Vanilla Fudge, Cactus i trio Beck, Bogert & Appice). Nie miało to oczywiście większego wpływu na graną przez zespół muzykę. "Mob Rules" spokojnie mógłby nosić tytuł "Heaven and Hell II". Dominują tutaj energiczne, proste, dość nośne, ale i heavymetalowo sztampowe, przewidywalne kawałki, w rodzaju utworu tytułowego, "Turn Up the Night", "Voodoo", czy "Slipping Away". Ale już w takim "Country Girl" pojawia się całkiem dobry riff i nawet Ronnie Dio nie przesadza w szarżowaniu swoim głosem. Dla równowagi znalazło się tutaj również kilka bardziej monumentalnych utworów. W balladowych fragmentach "The Sign of the Southern Cross" Dio śpiewa w jeszcze bardziej zniewieściały sposób, niż zwykl

[Recenzja] Black Sabbath - "Live at Last" (1980)

Obraz
"Live at Last" to pierwszy koncertowy album w dyskografii Black Sabbath. Wydawnictwo budzi jednak pewne kontrowersje, bo chociaż wydane zostało całkowicie legalne (przez byłego menadżera grupy, Patricka Meehana, posiadającego prawa do tych nagrań), stało się to bez wiedzy i zgody członków zespołu. Nie spodobało się to ani instrumentalistom Black Sabbath, ani będącemu już poza zespołem Ozzy'emu, którzy woleli, aby uwaga fanów skupiła się na ich aktualnych wydawnictwach - albumach "Heaven and Hell" i "Blizzard of Ozz". Powodów do narzekań z pewnością nie mieli ci ostatni, którzy w końcu mogli dołączyć do swojej kolekcji koncertowe nagrania Black Sabbath - i to z czasów, gdy oryginalny skład grupy wciąż był w swojej szczytowej formie. Na album złożyły się fragmenty dwóch występów z marca 1973 roku - z Manchester Free Trade Hall i londyńskiego Rainbow Theatre. Brzmienie pozostawia sporo do życzenia (jest wręcz bootlegowe, ze słabo słyszalnym basem G